Latarnia czarnoxięzka/I/Tom I/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1843
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ I.
W KTÓRYM MOWA O TYTULE XSIĄŻKI: KTO CHCE, NIECH GO NAZWIE — PRZEMOWĄ.



Przypuszczam szanowny czytelniku, żeś na nieszczęście urodził się pod gwiazdą moją, lub nieoszacowanego owego Nunez poety, o którym niemało nam naprawił Le Sage w Idzim Blasie z Santillany — przypuszczam (na chwilę) że utworzyłeś, urodziłeś, wyklepałeś, zszyłeś lub wymęczyłeś dzieło; lub, że je masz dopiéro w głowie i gotów jesteś porodzić. Co cię w takim razie najsrożéj i najdokuczliwiéj obchodzić będzie?? Podobno danie mu tytułu; nieprawdaż? — tytuł xiążki, to imię dziécięcia. Dobrze to dzieciom, co się z gotowemi imionami rodzą, ale te biédne xiążki, co to kłopotu, nim się ochrzci nowonarodzoną!!
Bo mówcie sobie, co chcecie, tytuł rzecz nie obojętna! A miło by ci było, żeby twój syn zwał się Pankracym albo Agapitem, a córka urodziła się na Hermenegildę?? — Tóż samo z dziełem; można mu narzucić co do głowy przypłynie, ale aby mu to pomagało że się niewiedziéć jak nazywać będzie, albo nawet nie szkodziło — nie powiem. Jesteście więc szanowni czytelnicy moi przekonani, że tytuł rzecz nie obojętna; a tém samém nie będziecie się już dziwili, gdy wam tajemnicę moją powiem. Wszak to ta nieszczęsna xiążka, którą macie przed sobą, miała przed i po urodzeniu, ze sześć różnych tytułów, w których zawsze zdawało mi się, że jéj nie do twarzy.
Jeden był za nadto dobitny, drugi za słaby, trzeci zbyt przypominał cudzy koncept jakiś, czwarty był za długi; nad każdym począwszy się zastanawiać, dopatrzyłem w nim niedogodności.
Byłem w wielkim kłopocie i żałowałem że niebyło nawet kucharki, któréj bym rady, jak któś ze starszych braci, mógł zasięgnąć. Oddany sam sobie, rzucony na pastwę własnym pomysłom, męczyłem się niesłychanie, i regularnie co trzy dni nowy tytuł tworzyłem, wnosiłem na postument, inaugurowałem; i co trzy dni znowu detronizowałem. Uważcie tylko, co napsułem papiéru, bo za każdym razem, ażeby upewnić panowanie nowego tytułu, wypisywałem go wielkiemi literami na półarkuszu, któren późniéj szedł na zapalenie fajki. Walka ta trwała tak długo, że wreszcie zniecierpliwiony, postanowiłem — zostawić xiążkę bez tytułu i napisać na okładce — wielkiemi egipskiemi literami:

Xiążka bez tytułu.

Z dodatkiem przez — autora bez tytułu. Kto wié może by to było uszło u ludzi za wielki dowcip, bo co to czasem u nas za dowcip nie uchodzi!!
Ale wkrótce zreflektowałem się i zacząłem lękać, że gotowa by xiążka taka zostać nie czytaną w xięgarni, czego znowu, mimo największéj mojéj autorskiéj skromności, wcale bym sobie nie życzył.
Nowe tedy kłopoty, nowe namysły. —
Dobrze bo to, powieści dać tytuł, od imienia bohatera, od głównego wypadku, od zasadnéj myśli lub tym podobnie; ale xiążce w któréj niéma bohatera, a raczéj jest ich tylu, że niewiadomo którego z nich za naczelnego wodza wybrać; xiążce, w któréj tyle wypadków, powieści poplątanych, jaki dać tytuł proszę?? Traciłem głowę i było czego; przyszło do tego, że jak inni pisarze rozumowania i dowody swoje, ja tytuł chciałem ukraść, co się grzeczniéj nazywa pożyczyć, a w języku autorskim, swoje dobro odebrać[1] — ale wstyd mnie wziął kraść tytuł, a raczéj przyszła uwaga, że gdyby już na złodziéjstwo się puszczać, toć lepiéj ręce uwalać, cudzą myśl przywłaszczając, niż tytuł. — I tak znowu chodziłem w oczekiwaniu, szczęśliwego porodzenia tytułu.
Smiéjcie się nieprzyjaźni, płaczcie przyjaciele; — stan to był okropny. Nic robić niémogłem, za wszystkom chwytał i wszystko rzucałem, gniéwałem się na słońce że świéciło, na noc że była ciemna, na sług że mi się snuli przed oczyma, na siebie najbardziéj, żem niémógł znaleść tytułu.
A jak srogie czyniłem sobie wyrzuty, stanąwszy przed półką zastawioną kilkudziesięcią tomami moich pism i pisemek, jakem siebie upokarzał, jak z błotem mięszał!! Tego wam niepowiem, bo byście się dowiedzieli rzeczy, z których gotowi byście korzystać przy zdarzonéj okoliczności.
Zmęczony w końcu, usiadłem; podparłem się na dłoni, zupełnie jak ów sławny posąg Michała Anioła, który do téj pory także, tytułu zapewne w głowie szuka, że siedzi tak uporczywie podparty; i począłem rozważać, jaki to ja byłem szczęśliwy, póki nie pisałem! Cofałem się tedy myślą: a cofać musiałem daleko, bo nie dziś to ani wczoraj jak piszę, o czém wiecie doskonale, bom wam dokuczył nieraz (za co pozwolicie przynajmniéj się przeprosić??) tém nieustanném pisaniem.
Poszedłem tedy myślą daleko; ach! aż do tego zaczarowanego kraju, do téj młodości, za którą jak pierwsi rodzice za rajem oglądamy się nieustannie, i zawsze u wrót jéj zapartych, widziemy anioła z płomienistym mieczem — O! niewrócim tam nigdy, nigdy.... Takim był szczęśliwy mojemi wspomnieniami, że zapomniałem nawet o tytule. — I chodziłem myślą po raju, aby mnie choć woń, od jego czarownych ogrodów zaleciała! — I przypomniałem sobie wszystko dziecinne! — zabawki, swawole, naukę, i miejsca i osoby.
Zdało mi się, że mnie jeszcze święta moja najpiérwsza nauczycielka uczyła czytać na czerwonych literach kalendarza; żem sobie robił zielony ogródek wśród pokoju, z gałązek starych jodeł Romanowskiego ogrodu; — żem ustawiał moje domy drewniane, porcellanowe pieski i ołowianych żołnierzy. W tém, zaczęło zmierzchać, w mojém marzeniu; słychać było ciche odmawianie pacierzy staruszki, szum drzew w ogrodzie, a ja myślałem siedząc na kanapie, czém się będę bawił wieczorem, przy świécy. — I powiedziałem sobie — Józio będzie się bawił latarnią czarnoxięzką. Ale ledwie tych słów domówiłem, wyrwałem się z marzenia jak Archimedes z wanny i zakrzyczałem jak on:

EUREKA!

W istocie tytuł był znaleziony!
A tytuł, mówcie sobie co chcecie, doskonały, bo w mojéj powieści, jak w czarnoxięzkiéj latarni, będzie wszystkiego potroszę, i szlachty i panów i swieckich i duchownych i literatów i gospodarzy i prawników i lekarzy — i ty będziesz szanowny czytelniku i ja, który przez grzeczność piszę się twoim najniższym sługą, ale służę ci podobno, jak wszyscy którzy się piszą najniższemi sługami, a służą całe życie tylko samym sobie!
Napisawszy tytuł na pół arkuszu, dałem sobie słowo honoru, że go nieodmienię, widzicie żem święcie dotrzymał i właśnie, żeby się z tém pochwalić, napisałem tén rozdział; który z wielką zapewne twoją pociechą czytelniku, na tém się kończy.








  1. On prend son bien partout, où on le trouve. Molière





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.