Latarnia czarnoxięzka/I/Tom I/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Latarnia czarnoxięzka |
Podtytuł | Obrazy naszych czasów |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1843 |
Druk | M. Chmielewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Widzicie ten piękny dom na wzgórzu stojący? Co za prostota pełna smaku w jego budowie, jak dobrze widać od razu że właściciel zamożny, regularny, myślący i ceniący piękne człowiek. — Obrał miéjsce na sadybę prześliczne, gotowego wdzięcznego ogrodu dostarczył mu las, łąka, i przez łąkę płynąca rzeka; niepotrzebował sadzić klombów na których wzrost czeka się wieki poglądając na wyschłe latorośle; dosadził tylko krzewy dziś już bujające i kwitnące, kwiaty przewybornie dobrane, wypielęgnował trawniki i cieszy się ogrodem tém piękniéjszym, że plan jego sam Bóg przy stworzeniu nakréślił. A dom — co za czystość dokoła, jaki porządek, jaka wygoda; jaka cichość przy nim, zwiastująca dobre urządzenie, jak wszystko zda się na swojém miejscu! — Wejdźmy do środka; nieoszukała nas powierzchowność; ten sam porządek, wygodę, wdzięk znajdujemy wewnątrz. Niéma ozdób zbytecznych, ale co jest, przypada do ogółu i konieczném jest dla niego. Nic przyczypionego, dodanego — wszystko zda się urodziło razem, i wynikło jedno z drugiego.
Przez obszerną, czystą, ogrzaną sień, wchodzisz do saloniku smakownie urządzonego, w którym czujesz człowieka lepszego wychowania, po sprzętach samych, jakiemi się otoczył. Sprzęty kształtów wdzięcznych, lekkie, ani ich za wiele, ani za mało; na stolikach xiążek kilka, gazety, ryciny; po ścianach obrazy jeśli nie arcy-dzieła o które trudno dzisiaj, gdy co ich gdzie było, powykupywali do swoich serajów Anglicy; to przynajmniéj wcale dobrego pędzla i zwiastujące znawcę w tym który je dobrał i rozwiesił. Z salonu bibljoteczka z wygodnym fotelem i stolikiem, bibljoteczka człowieka, co czyta, szukając w czytaniu roskoszy życia, jednéj z najsilniéjszych i najmniéj wyczerpujących się.
Nareście trafiamy na ten pokój, któren jest duszą domu — pokój właściciela. Zważcie że człowiek, który niéma swego pokoju, niéma pewnie zajęcia, a dom bez niego, ciało bez duszy. Pokój ten maluje nam do reszty człowieka. Największa w nim baczność na wygodę, porządek bezprzykładny, powietrze czyste, światła wiele, kominek, szafy, biuro, fotele różnych kształtów, xiążki, ryciny, papiéry; ale każda rzecz na swojém miejscu, które jéj wyznaczono starannie; każdy najmniéjszy papiérek widocznie potrzebny, widocznie z rozmysłem tam a nie gdzie indziéj położony. — Nad łóżkiem w alkowie, jedyny znak że pan domu nie jest obojętny zupełnie dla wiary. Stary hebanowy krzyż i obrazek Najświętszéj Panny Częstochowskiéj, wiszą nad głowami. Ale sąż to godła nabożeństwa? — Czy tylko pamiątki?
Ale otóż i sam pan, rozparty w wygodném krześle, z xiążką w ręku, fajką w ustach, w tureckim szlafroku i pantoflach, oczy ma zwrócone na zégarek, widocznie bada, czy się nie omylił biorąc do xiążki, i czy to istotnie jego godzina czytania? Głowa piękna; nieco łysa, czoło wysokie i połyskujące, na którém widać ślady fałdów, ale marszczek wyraźnych niéma w téj chwili. One przychodzą z pewnemi tylko uczuciami i nigdy tak długo nie trwają, aby w nałóg wejść mogły i fizjonomią mieniły. Nos pociągły pięknego kształtu, usta wązkie i foremne, cera śniadawa, ale pełna życia, oczy piwne zmrużone. — Spojrzawszy na niego, po stroju, po wyrazie twarzy, poznasz od razu wykształconego, rozsądnego, zawsze pana siebie, ślachetnego ale nieco zimnego człowieka. — Takim jest w istocie pan August; najlepszego tonu i towarzystwa, prawego serca, wykształconego umysłu; nigdy jednak nie exaltujący się, a częściéj szyderski niż czuły. — Życie jego regularne, wymierzone, szczęśliwe, zabezpieczone od zmian nagłych wszelkiemi ludzkiéj możności środkami, otoczone wygodami i wygódkami, spokojne. — W obejściu się z ludźmi August jest nadzwyczaj grzeczny, uprzedzający, ślachetny, ale zimny. Przed nikim się nie wywnętrza, nikogo do poufałości nie dopuszcza; znajomości ludzi dobrego wychowania szuka, innych klass unika, ucieka od interessów, pośrednictw, serdecznych przyjaźni i zajść śmiertelnych. Niéma on przyjaciół i nieprzyjaciół, ma tylko znajomych i sąsiadów i dobrze mu z tém zapewne; bo trybu życia nie tylko zmieniać nie myśli, ale ani nawet wzdycha za innym. Nieraz, nie jeden silił się odgadnąć tajemnicę jego życia i jego szczęścia, ale pospolici ludzie, wpadali na najdziksze domysły, a zrozumiéć go niepotrafili. Tajemnicą zaś całą tego człowieka, jest upodobanie w umysłowych rozrywkach i przekonanie że w nich tylko szczęście ziemi, bo one od ziemi odrywają najmocniéj. Biédna ziemia, na któréj aby być szczęśliwym, potrzeba z niéj, choć myślą i duszą, gdy niemożna ciałem, uciekać!! Pan August stosownie do swego pojęcia, urządził sobie życie. O ile mógł odsunął kłopoty, zatrudnienia nużące, tę kuchnią życia od któréj potrzeba być daleko, aby smaczno pożywać potrawy. Przekonany że z ludźmi najlepsze stosunki zimnéj, obojętnéj grzeczności, wyrzekł się roskoszy przyjaźni i miłości, dla męczarni miłości i przyjaźni, nie opłacających nigdy cierpień, które za sobą prowadzą. I powiedziano — Pan August samolub! Może miano słuszność, ale gdy on wspiérał biédnych, ratował nieszczęśliwych, pomagał komu tylko mógł, a usuwał się od ściśléjszych stosunków, możnaż go było tak nazwać?? A jednak tak go nazywano. I jak to jest zawsze, choć dziwy i cudaki prawiono o nim; jednakże bywali wszyscy na wybornych jego obiadach i podwieczorkach, nasycali się miłą i dowcipną rozmową, pożyczali od niego xiążek i towarzyszyli mu na polowaniach. Nie jeden nawet uprzedzającém obejściem się, wyrachowaną ułudzony grzecznością, zaczynał się poufalić i podkradać chciał w zaufanie; — ale naówczas zimna nagle twarz, chłodne wejrzenie, cofniona ręka, upamiętywały prędko niedoświadczonego. Takiéj wprawy nabył już Pan August, że nawet gdy na sercu jego leżała tęsknota potrzebująca wywnętrzenia, smutek, strapienie; potrafił je strawić w sobie i nie wydał się z niémi. Bo on gdy raz powiedział sobie — Nie będę miał przyjaciela, nie powierzę się nikomu; umiał dotrzymać słowa. W całém znaczeniu wyrazu był panem siebie, ani namiętność żadna, ani wypadek niespodziany, nie wyrzucił go z żelaznéj kolei, po któréj się toczył. Dziwny człowiek! — pojmował wszystko, a nie używał niczego i wybrał sobie z rodzajów życia, najspokojniéjsze umysłowe wegetowanie. —
Rankiem jesiennym siedział August w swoim pokoju, gdy turkot zachodzącego przed ganek powozu, zwrócił jego uwagę. Złożył xiążkę powolnie, otulił się szlafrokiem i wlepił oczy we drzwi, bez niespokojności, bez ciekawości nawet; w prostém tylko zimném oczekiwaniu. Na odgłos poruszonego powolnie dzwonka, wszedł służący.
— Kto przyjechał?
— Ktoś nieznajomy, zdaleka. —
— Spytasz go wprzód, nim wyjdę i oznajmisz wedle zwyczaju, rzekł Pan August spokojnie. — Służący wyszedł, i wkrótce powrócił.
— Niechce powiedziéć jak się nazywa, przebąknął nieśmiało.
Zmarszczył się Pan August.
— Czeka na pana w sali.
Gospodarz domu podniósł się i posunął ku drzwiom, które otworzywszy, zobaczył młodego dwudziestokilko-letniego człowieka, swobodnie i wesoło przechodzącego się po pokoju. Gość zastanowił się i z półuśmiéchém na ustach spójrzał na gospodarza kłaniając mu się zlekka. Pan August oczy w niego wlepił ciekawie a na twarzy jego malowała się rzadko ukazująca niespokojność.
— Pan.... zaczął i niedokończył.
— Twój siostrzeniec, wuju, wesoło dokończył młody człowiek rzucając się ku niemu. Przepraszam, chciałem sprobować, czym podobny do matki, czy się mnie po twarzy domyślisz.
— Stanisław! zawołał gospodarz postępując żywo ku niemu, żywiéj niż zwykł był ku komubądź kolwiek i ścisnął go za rękę i wlepił w niego, starannie ukrywaną łzą zaszłe oczy. Stanisław? powtórzył! Jakżem rad, żeś sobie przypomniał, iż masz gdzieś na świecie wuja, którego poznać nie zawadzi! Jakżem rad!
— Dobry, kochany wujaszku, doprawdy mi rad jesteś! doprawdy! I roztrzepany Stanisław ściskał wuja z zapałem. A jakże cię kocham za to! Bo to widzisz nagadali mi o tobie, że ty nikogo, nikogo na świecie nie kochasz, że jesteś zimny, pełno tego rodzaju bredni! Ale ja nigdy temu nie wierzyłem i pokazuje się żem bardzo dobrze zrobił.
Pan August się lekko uśmiéchnął.
— Teraz to dopiero, rzekł podobnyś mi do matki nie żartem, jéj żywość, jéj serce, jéj ruchy! Biedna Aniela! Ale nie smućmy się przypomnieniami. — A naprzód mój Stasiu! Z kąd, do kąd, na jak długo przyjeżdzasz??
— Jadę, prawie wprost z zagranicy, gdzie mi niemcy głowę przewracali, nazywając to kończeniem wychowania mego, poczciwe niemczyska wychowują ludzi, jak gdyby wprost z Uniwersytetu na tamten świat iść było potrzeba examen zdawać, bo paplą a paplą, o duchach, duszy, filozofii, Bogu.. etc. Nauczyłem się strasznie mądrych rzeczy, jakich wy tu na parafii kochany wujaszku wyobrażenia niemacie, nauczyłem się wszystkich systematów filozoficznych których koroną Hegel i pantheism. — Alem się zagadał. Otóż, jadę wprost z Uniwersytetu, z podróży, skończywszy edukacją tak, że w kraju jestem jak obcy i do niczego niezdatny. To się podobno nazywa najlepszém wychowaniem. Przyjechałem wprost do Ciebie wujaszku bo mi w domu nudno było okrutnie, znajomości niémam i jak mówiłem wyglądam na swojéj ziemi, jak przesadzony kwiatek, albo co lepiéj, jak przewiezione z innéj strefy zwiérze. Co się tycze tego na jak długo przyjechałem, to zależéć będzie, od przyjęcia kochany wujaszku. Będę siedział rok, jak się sobie podobamy, a dwa dni kiedy ci zawadzać mogę — i kiedy mnie będzie nie dobrze.
Pan August na gadaninę prędką, żywą, nieporządną młodzieńca, lekko się uśmiéchał; potém czuléj niż zwykle go uściskał i rzekł: unikając odpowiedzi.
— Podobniutenki do matki! Bodajbyś był szczęśliwszy. — Roztrzepaniec doskonały. —
Zadzwonił.
— Konie do stajni, — pokoje dla Pana Stanisława w officynie. — Służący zniknął.
— A teraz kochany wujaszku, daj cygaro, kiedy masz, bo od rana mi ich zabrakło i niepaliłem — rzekł Stanisław rzucając rękawiczki na stół.
Znowu dzwonek się poruszył i cygara podano.
Staś zapalił ze cztery Trabucos, póki dobrał najlepiéj ciągnące, i zaczął chodzić po sali; Pan August ciągle się w niego wpatrywał i zamyślony milczący, zdawał się dumać o dalekiéj przeszłości, czy o przyszłości może; to pewna że zapominał o swojém położeniu, i ztąd długo milczał mimowolnie.
— Co to wujaszkowi? spytał Stanisław, smutno ze mną — to ja sobie pojadę?
Pan August przerwał dumanie.
— Smutno, ale nie z twoiéj przyczyny, rzekł, myślałem o twoiéj matce, którą jedną może na świecie najlepiéj kochałem. Przypominasz mi ją Stasiu. Dobrze żeś to dumanie przerwał, bo mnie w spleen na dzień cały wprawić mogło. — No, mów że mi o sobie. —
— Już tak jak wszystko powiedziałem, niemcy kończąc wychowanie moje, albo mnie nie dowarzyli, ale przegotowali, bo czuję że nie tak jestem, jak bym być powinien. Straszniem obcy w kraju, nic i nikogo nieznam. Świat tutéjszy, tak różny od tego w którym żyłem, jest dla mnie podziwieniem i zagadką. Zbijam się z tropu co chwila. Ot tak po prawdzie, wujaszku, i to mnie do ciebie przygnało, że chciałem, abyś mnie trochę z tutejszymi ludźmi i światem oswoił, obeznał. —
— Myślisz że go znam i pojmuję lepiéj od ciebie? rzekł szydersko Pan August. — Mylisz się bardzo. Zapewne, widziałem więcéj, zrozumiałem głębiéj, to co ty nazywasz naszym światem, ale wierz mi, jest i dla mnie w nim wiele tajemnic.
— Ale bo dla mnie wujaszku, wszystko tu tajemnicą, rzekł Stanisław. Niech mnie licho porwie. —
— To złe wyrażenie, rzekł wuj, przebija się bursz w tobie. —
— O! niezapiéram się tego, wolę to, niż... — Ale wracam do rzeczy. — Dla mnie wszystko jest tajemnicą, ci wielcy wasi panowie, żyjący na długach swoich, długami, negacją, że się tak wysłowię! — ci wielcy magnaci, których byś wziął zobaczywszy za kommissarzy chyba nie za panów, — ta młodzież wasza w połowie zestarzała niedopieczoną nauką, którą połknąwszy wygląda jakby z przeproszeniem emetyku wzięła, w połowie oszalona, skozaczona, jak by nic nie było na świecie piękniéjszego nad zupełne wyłamanie się od wszelkich prawideł zdrowego rozsądku. — Kobiéty tak religijne na pozór, tak zepsute wewnątrz, co dziś mdleją po mężach, rozstając się z niemi na miesiąc, a jutro.... zakochane, zapominają o obowiązkach, o wstydzie i — i —
— Hola! hola! śmiejąc się powstrzymał siostrzeńca Pan August — to wszystko daje się tłumaczyć jeszcze, ale są mniéj pojęte rzeczy. — Czekaj, Stasiu, poglądaj, ucz się ludzi, jak uczyłeś się filozofii, studiuj ich, a kiedyś, stary i łysy; powiész — znałem ich, i znowu ich nieznam! — Bo poznawaniu ludzi niéma końca i najpilniéjszy badacz w tym przedmiocie, niemoże powiedziéć, że wié wszystko i wszystko rozumié. Są w ludziach tajemnice, które często drobniéjszemi się tłumaczą postrzeżeniami, niż by po skutkach sądzić można. Widząc wielkie zepsucie, szkaradny i wpływający na całe życie wypadek; szukamy naturalnie wielkich przyczyn wielkiemu skutkowi, i szukamy napróżno. — Jeden krok, jedno słowo, jedno spójrzenie, jedno chwilowe puszczenie cugli namiętności niedostrzeżone, gubi najcnotliwszą kobiétę i pląta całą przyszłość rodziny. Jedno zagłuszone odezwanie się sumienia, psuje człowieka który cofnąć się od złego nieumiejąc, brnie coraz daléj i daléj. — Ale ty mój Stasiu podobno, wcale jeszcze nie jesteś w wieku do obserwacij, zostaw je nieczynnym świadkom ruchu i życia, co swoje odbywszy, skołatani, biédni, patrzą na walczących w Cyrku i rozrywają się, szydząc, litując lub obojętnie wodząc oczyma.
— Ślicznie mówisz, kochany wujaszku, rzekł Staś rzucając w kąt niedopalone cygaro, ale bo też ja, nie myślę wcale oddać się nieczynnéj obserwacij i kontemplacij świata, ja chcę go poznać praktycznie.
— W takim razie źle sobie wybrałeś przewodnika, odpowiedział Pan August i widać że mnie nieznasz. —
— Ja! ciebie kochany wujaszku! odparł Staś! A! a! prawdziwie że już cię znam, jesteś najlepszy człowiek, ale trochę tchórz, boisz się ludzi i dla tego od nich uciekasz. Jesteś z niémi jak to po staremu mówili, na polityce.
Pan August się rozśmiał i uściskał Stasia.
— Zdoprawdy zgadłeś i niewiém nawet jak, bo z tobą, mój Stasiu, jestem wcale inaczéj, a niewidziałeś mnie jeszcze z nikim więcéj. Trafny masz instynkt.
— Dziękuję za komplement, ale dajmy sobie pokój z tém, wujaszku. — Chodzi oto, czy ty zechcesz mnie w wasz ten świat niby wprowadzić, zapoznać, porobić mi stosunki etc. Czy cię to zbyt wiele nie będzie kosztować?
— Wszystko co będę mógł zrobię dla ciebie, rzekł Pan August, ale potém o tém. Teraz spocznij po drodze, a ja się pójdę ubiérać. —
Nowopoznajomieni rozeszli się zupełnie radzi z siebie, zwłaszcza Pan August któren ożył zobaczywszy siostrzeńca, przypominającego mu jego ukochaną, żywą, niepomiarkowaną, namiętną, i nieszczęśliwą Anielę. Odezwało się w jego sercu przywiązanie do rodziny, zagasłe dawno, uczuł, że niéma słodszych i śilniéjszych węzłów, nad węzły miłości rodzinnéj, jak niéma sroższéj nienawiści, nad nienawiść poróżnionéj rodziny. — Na ten raz wypadł ze swojéj niezmiennéj kolei życia, przestał być zimnym, obojętnym, i skrytym. Staś żywy, rozstrzepany, ale poczciwy, szczéry, otwarty, przypadł mu do serca, bo powinien był przypaść człowiekowi, co nadewszystko nienawidził i lękał się obłudy. — Jednakże, pomimo szczeréj radości z widzenia siostrzeńca; August zasępiał się czasem i wzdychał mimowolnie, ile razy odezwał się Staś z czém charakteryzującém jego nieopatrzną żądzę poznania i użycia świata, jego skłonności ufania w ludzi.
— Żal mi cię niezmiernie, rzekł zaraz przy obiedzie Pan August, kocham cię, jak matkę twoją kochałem i widzę, bodajbym niezgadł, że jak matka twoia, konieczną twego charakteru przyczyną, nieszczęśliwym będziesz.
— Ja! wujaszku! zawołał Staś — słyszałem że szczęście w woli i wyobrażeniach człowieka; a ja mam zupełną wolę, i imaginacją że muszę być bardzo szczęśliwym, przynajmniéj, tak jak to bywali szczęśliwi, ci dawni bohaterowie z każdéj bajki i powieści. —
— A sposobisz się, dodał August, na najnieszczęśliwszego człowieka.
— Jakim sposobem?
— Krótko cię znam, możebym jeszcze niémiał prawa sądzić, ale takich jak ty, poznaje się odrazu lub nigdy. Ty ufasz w ludzi, w szczęście, w swoją złotą gwiazdę, roisz wiele, niecierpliwie wylatujesz przeciw troskom i zawodom. — Wierz mi, kto tylko wiele się spodziéwa, zawsze się zawieść musi. Ja, mogę powiedziéć, jestem o tyle szczęśliwy, o ile nim być w mojém położeniu można; — ale dla czego? — Dla tego, że idę przez życie, jak po gorących węglach, jak po trawniku usłanym wężami, patrząc co chwila, aby którego nie nadeptać, nieobudzić. Wyrzekłem się wszystkich gwałtowniejszych roskoszy, po których nieodmiennie, idzie smutek, zawody, boleść; ograniczam się spokojem, uciekam od ścisłych związków nawet, bo, jak to już nie jedna czuła pani uważała, lepiéj niemiéć pieska, niż patrzéć jak zdycha albo się wścieka. Wyrzekam się więc wszystkich piesków, żeby ich nie tracić.
— Somme toute, odrzekł Staś, bojąc się niestrawności, wujaszek głodem się morzy. Okropne tchórzostwo i szkaradny egoizm.
— Pozwalam, ale to egoizm rozsądnego, zimnego, wyrachowanego człowieka, cale różny od egoizmu trzpiota, co jak łakomy lub głodny żołniérz, sadza rękę w ukrop, aby z niego kawałek mięsa, często tylko kawałek kości wyciągnąć. Namawiać cię do mego sposobu życia nie myślę, Stasiu. —
— Bo to by było napróżno, jak wujaszka kocham, zawołał Staś — na to potrzeba być predestynowanym. —
Chwilę milczeli oba, potém Staś zaczął się rozpytywać o sąsiedztwo.
— Bo to widzisz wujaszku, choć kto nie jé czego, że mu szkodzi, może dla tego pozwolić jeść drugim. — Juściż będziemy z wizytami, poznamy się wujaszku. — Muszą być ładne panie, albo wreście panienki w sąsiedztwie.
— Jakto wreście?
— Wreście, znaczy tak jak pis — aller.
— A to czemu?
— Ja się panien strasznie lękam. — Zaraz chcą iść za mąż, to nie do zniesienia! Wolę miéć do czynienia z paniami, bo to nie ciągnie za sobą konsenkwencij.
— Stokroć gorsze. —
— Ale przynajmniéj nie każą się żenić nie mówią zaraz o ślubie, kiedy te nieznośne panny, drugiego dnia już zdają się myślą dzierzgać falbany wyprawnych sukienek.
Wuj się rozśmiał.
— Bo to, widzi wujaszek, młody człowiek musi się kochać. — I ja tu koniecznie także mam projekt wkochania się w kogoś, nie tracąc czasu, ale nieżyczę sobie, zaraz wujaszka prośić w swaty. No, no, któż tu jest tak dystyngwowany, miły, piękny, bogaty?
— O! mnóstwo domów, mnóstwo osób!
— Wybornie! zawołał Staś zacierając ręce, a wesołych koleżków znajdę?
— Nie długo będziesz tęsknił za niémi — ja ledwie się ich nastręczającéj przyjaźni obegnać mogę. —
— A! ja tak serdecznie wyciągnę do nich ręce!
— Pan August znowu po cichu szydersko się uśmiéchał.
— Biédny, a wiész ty co to przyjaźń młodzieży, to współka tylko do swawoli, na któréj gdy traci twój przyjaciel; opuszcza cię. Szukają w niéj korzyści tylko, przyjemności nie serca. A potém...
— No, to potém się śmieją z przyjaciół przyjaciele, rzucają ich, zdradzają etc. etc. Stare rzeczy. Znajome! znajome! nic nowego! A te kilka chwil przeżytych wesoło, jak wujaszek powiada, nieopatrznie, zawsze w zysku zostają. — Dobre i to, zwłaszcza gdy kto jak ja o konsenkwencje, zdrady, opuszczenia i t. p. nie wiele dba.
— Ale mój Stasiu, narażasz się na to, że ku nie jednemu prawdziwą możesz poczuć przyjaźń, jak ku nie jednéj miłość. — Cóż gdy ty dasz do współki prawdziwy brylant a oni fałszywe?
— Bylebym się niepoznał na brylancie fałszywym. A potém widzi wujaszek, to tak zawsze doświadczenie mówi niedoświadczeniu, i zawsze niedoświadczenie go nie słucha, swoje robi, aż się boleśnie przekona, że mu prawdę mówiono. Cóż na to zrobić! Taki człowiek! nieodmieni się — trzeba się koniecznie sparzyć, doświadczyć. — Ja doskonale wiém, że mogę złapać guza w najboleśniéjsze miejsce — w serce; no, ale kiedy to, kochany wujaszku, jest rzecz nieunikniona.
W téj chwili postąpił ku oknu i spójrzał na bielejący w oddaleniu pałacyk Hrabiów......
— Kto tam mieszka?
— Hrabia, Hrabina, Hrabianka i Hrabiostwo.
— Ludzie przyzwoici?
— Najprzyzwoitsi w okolicy.
— Pojedziemy tam jutro?
— Chcesz koniecznie?
— Serdecznie! wujaszku.
— Więc pojedziemy.