Latarnia czarnoxięzka/I/Tom I/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Latarnia czarnoxięzka | |
Podtytuł | Obrazy naszych czasów | |
Wydawca | S. Orgelbrand | |
Data wyd. | 1843 | |
Druk | M. Chmielewski | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na commons | |
Inne | Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Przypuszczam szanowny czytelniku, żeś na nieszczęście urodził się pod gwiazdą moją, lub nieoszacowanego owego Nunez poety, o którym niemało nam naprawił Le Sage w Idzim Blasie z Santillany — przypuszczam (na chwilę) że utworzyłeś, urodziłeś, wyklepałeś, zszyłeś lub wymęczyłeś dzieło; lub, że je masz dopiéro w głowie i gotów jesteś porodzić. Co cię w takim razie najsrożéj i najdokuczliwiéj obchodzić będzie?? Podobno danie mu tytułu; nieprawdaż? — tytuł xiążki, to imię dziécięcia. Dobrze to dzieciom, co się z gotowemi imionami rodzą, ale te biédne xiążki, co to kłopotu, nim się ochrzci nowonarodzoną!!
Bo mówcie sobie, co chcecie, tytuł rzecz nie obojętna! A miło by ci było, żeby twój syn zwał się Pankracym albo Agapitem, a córka urodziła się na Hermenegildę?? — Tóż samo z dziełem; można mu narzucić co do głowy przypłynie, ale aby mu to pomagało że się niewiedziéć jak nazywać będzie, albo nawet nie szkodziło — nie powiem. Jesteście więc szanowni czytelnicy moi przekonani, że tytuł rzecz nie obojętna; a tém samém nie będziecie się już dziwili, gdy wam tajemnicę moją powiem. Wszak to ta nieszczęsna xiążka, którą macie przed sobą, miała przed i po urodzeniu, ze sześć różnych tytułów, w których zawsze zdawało mi się, że jéj nie do twarzy.
Jeden był za nadto dobitny, drugi za słaby, trzeci zbyt przypominał cudzy koncept jakiś, czwarty był za długi; nad każdym począwszy się zastanawiać, dopatrzyłem w nim niedogodności.
Byłem w wielkim kłopocie i żałowałem że niebyło nawet kucharki, któréj bym rady, jak któś ze starszych braci, mógł zasięgnąć. Oddany sam sobie, rzucony na pastwę własnym pomysłom, męczyłem się niesłychanie, i regularnie co trzy dni nowy tytuł tworzyłem, wnosiłem na postument, inaugurowałem; i co trzy dni znowu detronizowałem. Uważcie tylko, co napsułem papiéru, bo za każdym razem, ażeby upewnić panowanie nowego tytułu, wypisywałem go wielkiemi literami na półarkuszu, któren późniéj szedł na zapalenie fajki. Walka ta trwała tak długo, że wreszcie zniecierpliwiony, postanowiłem — zostawić xiążkę bez tytułu i napisać na okładce — wielkiemi egipskiemi literami:
Z dodatkiem przez — autora bez tytułu. Kto wié może by to było uszło u ludzi za wielki dowcip, bo co to czasem u nas za dowcip nie uchodzi!!
Ale wkrótce zreflektowałem się i zacząłem lękać, że gotowa by xiążka taka zostać nie czytaną w xięgarni, czego znowu, mimo największéj mojéj autorskiéj skromności, wcale bym sobie nie życzył.
Nowe tedy kłopoty, nowe namysły. —
Dobrze bo to, powieści dać tytuł, od imienia bohatera, od głównego wypadku, od zasadnéj myśli lub tym podobnie; ale xiążce w któréj niéma bohatera, a raczéj jest ich tylu, że niewiadomo którego z nich za naczelnego wodza wybrać; xiążce, w któréj tyle wypadków, powieści poplątanych, jaki dać tytuł proszę?? Traciłem głowę i było czego; przyszło do tego, że jak inni pisarze rozumowania i dowody swoje, ja tytuł chciałem ukraść, co się grzeczniéj nazywa pożyczyć, a w języku autorskim, swoje dobro odebrać[1] — ale wstyd mnie wziął kraść tytuł, a raczéj przyszła uwaga, że gdyby już na złodziéjstwo się puszczać, toć lepiéj ręce uwalać, cudzą myśl przywłaszczając, niż tytuł. — I tak znowu chodziłem w oczekiwaniu, szczęśliwego porodzenia tytułu.
Smiéjcie się nieprzyjaźni, płaczcie przyjaciele; — stan to był okropny. Nic robić niémogłem, za wszystkom chwytał i wszystko rzucałem, gniéwałem się na słońce że świéciło, na noc że była ciemna, na sług że mi się snuli przed oczyma, na siebie najbardziéj, żem niémógł znaleść tytułu.
A jak srogie czyniłem sobie wyrzuty, stanąwszy przed półką zastawioną kilkudziesięcią tomami moich pism i pisemek, jakem siebie upokarzał, jak z błotem mięszał!! Tego wam niepowiem, bo byście się dowiedzieli rzeczy, z których gotowi byście korzystać przy zdarzonéj okoliczności.
Zmęczony w końcu, usiadłem; podparłem się na dłoni, zupełnie jak ów sławny posąg Michała Anioła, który do téj pory także, tytułu zapewne w głowie szuka, że siedzi tak uporczywie podparty; i począłem rozważać, jaki to ja byłem szczęśliwy, póki nie pisałem! Cofałem się tedy myślą: a cofać musiałem daleko, bo nie dziś to ani wczoraj jak piszę, o czém wiecie doskonale, bom wam dokuczył nieraz (za co pozwolicie przynajmniéj się przeprosić??) tém nieustanném pisaniem.
Poszedłem tedy myślą daleko; ach! aż do tego zaczarowanego kraju, do téj młodości, za którą jak pierwsi rodzice za rajem oglądamy się nieustannie, i zawsze u wrót jéj zapartych, widziemy anioła z płomienistym mieczem — O! niewrócim tam nigdy, nigdy.... Takim był szczęśliwy mojemi wspomnieniami, że zapomniałem nawet o tytule. — I chodziłem myślą po raju, aby mnie choć woń, od jego czarownych ogrodów zaleciała! — I przypomniałem sobie wszystko dziecinne! — zabawki, swawole, naukę, i miejsca i osoby.
Zdało mi się, że mnie jeszcze święta moja najpiérwsza nauczycielka uczyła czytać na czerwonych literach kalendarza; żem sobie robił zielony ogródek wśród pokoju, z gałązek starych jodeł Romanowskiego ogrodu; — żem ustawiał moje domy drewniane, porcellanowe pieski i ołowianych żołnierzy. W tém, zaczęło zmierzchać, w mojém marzeniu; słychać było ciche odmawianie pacierzy staruszki, szum drzew w ogrodzie, a ja myślałem siedząc na kanapie, czém się będę bawił wieczorem, przy świécy. — I powiedziałem sobie — Józio będzie się bawił latarnią czarnoxięzką. Ale ledwie tych słów domówiłem, wyrwałem się z marzenia jak Archimedes z wanny i zakrzyczałem jak on:
W istocie tytuł był znaleziony!
A tytuł, mówcie sobie co chcecie, doskonały, bo w mojéj powieści, jak w czarnoxięzkiéj latarni, będzie wszystkiego potroszę, i szlachty i panów i swieckich i duchownych i literatów i gospodarzy i prawników i lekarzy — i ty będziesz szanowny czytelniku i ja, który przez grzeczność piszę się twoim najniższym sługą, ale służę ci podobno, jak wszyscy którzy się piszą najniższemi sługami, a służą całe życie tylko samym sobie!
Napisawszy tytuł na pół arkuszu, dałem sobie słowo honoru, że go nieodmienię, widzicie żem święcie dotrzymał i właśnie, żeby się z tém pochwalić, napisałem tén rozdział; który z wielką zapewne twoją pociechą czytelniku, na tém się kończy.
Widzicie ten piękny dom na wzgórzu stojący? Co za prostota pełna smaku w jego budowie, jak dobrze widać od razu że właściciel zamożny, regularny, myślący i ceniący piękne człowiek. — Obrał miéjsce na sadybę prześliczne, gotowego wdzięcznego ogrodu dostarczył mu las, łąka, i przez łąkę płynąca rzeka; niepotrzebował sadzić klombów na których wzrost czeka się wieki poglądając na wyschłe latorośle; dosadził tylko krzewy dziś już bujające i kwitnące, kwiaty przewybornie dobrane, wypielęgnował trawniki i cieszy się ogrodem tém piękniéjszym, że plan jego sam Bóg przy stworzeniu nakréślił. A dom — co za czystość dokoła, jaki porządek, jaka wygoda; jaka cichość przy nim, zwiastująca dobre urządzenie, jak wszystko zda się na swojém miejscu! — Wejdźmy do środka; nieoszukała nas powierzchowność; ten sam porządek, wygodę, wdzięk znajdujemy wewnątrz. Niéma ozdób zbytecznych, ale co jest, przypada do ogółu i konieczném jest dla niego. Nic przyczypionego, dodanego — wszystko zda się urodziło razem, i wynikło jedno z drugiego.
Przez obszerną, czystą, ogrzaną sień, wchodzisz do saloniku smakownie urządzonego, w którym czujesz człowieka lepszego wychowania, po sprzętach samych, jakiemi się otoczył. Sprzęty kształtów wdzięcznych, lekkie, ani ich za wiele, ani za mało; na stolikach xiążek kilka, gazety, ryciny; po ścianach obrazy jeśli nie arcy-dzieła o które trudno dzisiaj, gdy co ich gdzie było, powykupywali do swoich serajów Anglicy; to przynajmniéj wcale dobrego pędzla i zwiastujące znawcę w tym który je dobrał i rozwiesił. Z salonu bibljoteczka z wygodnym fotelem i stolikiem, bibljoteczka człowieka, co czyta, szukając w czytaniu roskoszy życia, jednéj z najsilniéjszych i najmniéj wyczerpujących się.
Nareście trafiamy na ten pokój, któren jest duszą domu — pokój właściciela. Zważcie że człowiek, który niéma swego pokoju, niéma pewnie zajęcia, a dom bez niego, ciało bez duszy. Pokój ten maluje nam do reszty człowieka. Największa w nim baczność na wygodę, porządek bezprzykładny, powietrze czyste, światła wiele, kominek, szafy, biuro, fotele różnych kształtów, xiążki, ryciny, papiéry; ale każda rzecz na swojém miejscu, które jéj wyznaczono starannie; każdy najmniéjszy papiérek widocznie potrzebny, widocznie z rozmysłem tam a nie gdzie indziéj położony. — Nad łóżkiem w alkowie, jedyny znak że pan domu nie jest obojętny zupełnie dla wiary. Stary hebanowy krzyż i obrazek Najświętszéj Panny Częstochowskiéj, wiszą nad głowami. Ale sąż to godła nabożeństwa? — Czy tylko pamiątki?
Ale otóż i sam pan, rozparty w wygodném krześle, z xiążką w ręku, fajką w ustach, w tureckim szlafroku i pantoflach, oczy ma zwrócone na zégarek, widocznie bada, czy się nie omylił biorąc do xiążki, i czy to istotnie jego godzina czytania? Głowa piękna; nieco łysa, czoło wysokie i połyskujące, na którém widać ślady fałdów, ale marszczek wyraźnych niéma w téj chwili. One przychodzą z pewnemi tylko uczuciami i nigdy tak długo nie trwają, aby w nałóg wejść mogły i fizjonomią mieniły. Nos pociągły pięknego kształtu, usta wązkie i foremne, cera śniadawa, ale pełna życia, oczy piwne zmrużone. — Spojrzawszy na niego, po stroju, po wyrazie twarzy, poznasz od razu wykształconego, rozsądnego, zawsze pana siebie, ślachetnego ale nieco zimnego człowieka. — Takim jest w istocie pan August; najlepszego tonu i towarzystwa, prawego serca, wykształconego umysłu; nigdy jednak nie exaltujący się, a częściéj szyderski niż czuły. — Życie jego regularne, wymierzone, szczęśliwe, zabezpieczone od zmian nagłych wszelkiemi ludzkiéj możności środkami, otoczone wygodami i wygódkami, spokojne. — W obejściu się z ludźmi August jest nadzwyczaj grzeczny, uprzedzający, ślachetny, ale zimny. Przed nikim się nie wywnętrza, nikogo do poufałości nie dopuszcza; znajomości ludzi dobrego wychowania szuka, innych klass unika, ucieka od interessów, pośrednictw, serdecznych przyjaźni i zajść śmiertelnych. Niéma on przyjaciół i nieprzyjaciół, ma tylko znajomych i sąsiadów i dobrze mu z tém zapewne; bo trybu życia nie tylko zmieniać nie myśli, ale ani nawet wzdycha za innym. Nieraz, nie jeden silił się odgadnąć tajemnicę jego życia i jego szczęścia, ale pospolici ludzie, wpadali na najdziksze domysły, a zrozumiéć go niepotrafili. Tajemnicą zaś całą tego człowieka, jest upodobanie w umysłowych rozrywkach i przekonanie że w nich tylko szczęście ziemi, bo one od ziemi odrywają najmocniéj. Biédna ziemia, na któréj aby być szczęśliwym, potrzeba z niéj, choć myślą i duszą, gdy niemożna ciałem, uciekać!! Pan August stosownie do swego pojęcia, urządził sobie życie. O ile mógł odsunął kłopoty, zatrudnienia nużące, tę kuchnią życia od któréj potrzeba być daleko, aby smaczno pożywać potrawy. Przekonany że z ludźmi najlepsze stosunki zimnéj, obojętnéj grzeczności, wyrzekł się roskoszy przyjaźni i miłości, dla męczarni miłości i przyjaźni, nie opłacających nigdy cierpień, które za sobą prowadzą. I powiedziano — Pan August samolub! Może miano słuszność, ale gdy on wspiérał biédnych, ratował nieszczęśliwych, pomagał komu tylko mógł, a usuwał się od ściśléjszych stosunków, możnaż go było tak nazwać?? A jednak tak go nazywano. I jak to jest zawsze, choć dziwy i cudaki prawiono o nim; jednakże bywali wszyscy na wybornych jego obiadach i podwieczorkach, nasycali się miłą i dowcipną rozmową, pożyczali od niego xiążek i towarzyszyli mu na polowaniach. Nie jeden nawet uprzedzającém obejściem się, wyrachowaną ułudzony grzecznością, zaczynał się poufalić i podkradać chciał w zaufanie; — ale naówczas zimna nagle twarz, chłodne wejrzenie, cofniona ręka, upamiętywały prędko niedoświadczonego. Takiéj wprawy nabył już Pan August, że nawet gdy na sercu jego leżała tęsknota potrzebująca wywnętrzenia, smutek, strapienie; potrafił je strawić w sobie i nie wydał się z niémi. Bo on gdy raz powiedział sobie — Nie będę miał przyjaciela, nie powierzę się nikomu; umiał dotrzymać słowa. W całém znaczeniu wyrazu był panem siebie, ani namiętność żadna, ani wypadek niespodziany, nie wyrzucił go z żelaznéj kolei, po któréj się toczył. Dziwny człowiek! — pojmował wszystko, a nie używał niczego i wybrał sobie z rodzajów życia, najspokojniéjsze umysłowe wegetowanie. —
Rankiem jesiennym siedział August w swoim pokoju, gdy turkot zachodzącego przed ganek powozu, zwrócił jego uwagę. Złożył xiążkę powolnie, otulił się szlafrokiem i wlepił oczy we drzwi, bez niespokojności, bez ciekawości nawet; w prostém tylko zimném oczekiwaniu. Na odgłos poruszonego powolnie dzwonka, wszedł służący.
— Kto przyjechał?
— Ktoś nieznajomy, zdaleka. —
— Spytasz go wprzód, nim wyjdę i oznajmisz wedle zwyczaju, rzekł Pan August spokojnie. — Służący wyszedł, i wkrótce powrócił.
— Niechce powiedziéć jak się nazywa, przebąknął nieśmiało.
Zmarszczył się Pan August.
— Czeka na pana w sali.
Gospodarz domu podniósł się i posunął ku drzwiom, które otworzywszy, zobaczył młodego dwudziestokilko-letniego człowieka, swobodnie i wesoło przechodzącego się po pokoju. Gość zastanowił się i z półuśmiéchém na ustach spójrzał na gospodarza kłaniając mu się zlekka. Pan August oczy w niego wlepił ciekawie a na twarzy jego malowała się rzadko ukazująca niespokojność.
— Pan.... zaczął i niedokończył.
— Twój siostrzeniec, wuju, wesoło dokończył młody człowiek rzucając się ku niemu. Przepraszam, chciałem sprobować, czym podobny do matki, czy się mnie po twarzy domyślisz.
— Stanisław! zawołał gospodarz postępując żywo ku niemu, żywiéj niż zwykł był ku komubądź kolwiek i ścisnął go za rękę i wlepił w niego, starannie ukrywaną łzą zaszłe oczy. Stanisław? powtórzył! Jakżem rad, żeś sobie przypomniał, iż masz gdzieś na świecie wuja, którego poznać nie zawadzi! Jakżem rad!
— Dobry, kochany wujaszku, doprawdy mi rad jesteś! doprawdy! I roztrzepany Stanisław ściskał wuja z zapałem. A jakże cię kocham za to! Bo to widzisz nagadali mi o tobie, że ty nikogo, nikogo na świecie nie kochasz, że jesteś zimny, pełno tego rodzaju bredni! Ale ja nigdy temu nie wierzyłem i pokazuje się żem bardzo dobrze zrobił.
Pan August się lekko uśmiéchnął.
— Teraz to dopiero, rzekł podobnyś mi do matki nie żartem, jéj żywość, jéj serce, jéj ruchy! Biedna Aniela! Ale nie smućmy się przypomnieniami. — A naprzód mój Stasiu! Z kąd, do kąd, na jak długo przyjeżdzasz??
— Jadę, prawie wprost z zagranicy, gdzie mi niemcy głowę przewracali, nazywając to kończeniem wychowania mego, poczciwe niemczyska wychowują ludzi, jak gdyby wprost z Uniwersytetu na tamten świat iść było potrzeba examen zdawać, bo paplą a paplą, o duchach, duszy, filozofii, Bogu.. etc. Nauczyłem się strasznie mądrych rzeczy, jakich wy tu na parafii kochany wujaszku wyobrażenia niemacie, nauczyłem się wszystkich systematów filozoficznych których koroną Hegel i pantheism. — Alem się zagadał. Otóż, jadę wprost z Uniwersytetu, z podróży, skończywszy edukacją tak, że w kraju jestem jak obcy i do niczego niezdatny. To się podobno nazywa najlepszém wychowaniem. Przyjechałem wprost do Ciebie wujaszku bo mi w domu nudno było okrutnie, znajomości niémam i jak mówiłem wyglądam na swojéj ziemi, jak przesadzony kwiatek, albo co lepiéj, jak przewiezione z innéj strefy zwiérze. Co się tycze tego na jak długo przyjechałem, to zależéć będzie, od przyjęcia kochany wujaszku. Będę siedział rok, jak się sobie podobamy, a dwa dni kiedy ci zawadzać mogę — i kiedy mnie będzie nie dobrze.
Pan August na gadaninę prędką, żywą, nieporządną młodzieńca, lekko się uśmiéchał; potém czuléj niż zwykle go uściskał i rzekł: unikając odpowiedzi.
— Podobniutenki do matki! Bodajbyś był szczęśliwszy. — Roztrzepaniec doskonały. —
Zadzwonił.
— Konie do stajni, — pokoje dla Pana Stanisława w officynie. — Służący zniknął.
— A teraz kochany wujaszku, daj cygaro, kiedy masz, bo od rana mi ich zabrakło i niepaliłem — rzekł Stanisław rzucając rękawiczki na stół.
Znowu dzwonek się poruszył i cygara podano.
Staś zapalił ze cztery Trabucos, póki dobrał najlepiéj ciągnące, i zaczął chodzić po sali; Pan August ciągle się w niego wpatrywał i zamyślony milczący, zdawał się dumać o dalekiéj przeszłości, czy o przyszłości może; to pewna że zapominał o swojém położeniu, i ztąd długo milczał mimowolnie.
— Co to wujaszkowi? spytał Stanisław, smutno ze mną — to ja sobie pojadę?
Pan August przerwał dumanie.
— Smutno, ale nie z twoiéj przyczyny, rzekł, myślałem o twoiéj matce, którą jedną może na świecie najlepiéj kochałem. Przypominasz mi ją Stasiu. Dobrze żeś to dumanie przerwał, bo mnie w spleen na dzień cały wprawić mogło. — No, mów że mi o sobie. —
— Już tak jak wszystko powiedziałem, niemcy kończąc wychowanie moje, albo mnie nie dowarzyli, ale przegotowali, bo czuję że nie tak jestem, jak bym być powinien. Straszniem obcy w kraju, nic i nikogo nieznam. Świat tutéjszy, tak różny od tego w którym żyłem, jest dla mnie podziwieniem i zagadką. Zbijam się z tropu co chwila. Ot tak po prawdzie, wujaszku, i to mnie do ciebie przygnało, że chciałem, abyś mnie trochę z tutejszymi ludźmi i światem oswoił, obeznał. —
— Myślisz że go znam i pojmuję lepiéj od ciebie? rzekł szydersko Pan August. — Mylisz się bardzo. Zapewne, widziałem więcéj, zrozumiałem głębiéj, to co ty nazywasz naszym światem, ale wierz mi, jest i dla mnie w nim wiele tajemnic.
— Ale bo dla mnie wujaszku, wszystko tu tajemnicą, rzekł Stanisław. Niech mnie licho porwie. —
— To złe wyrażenie, rzekł wuj, przebija się bursz w tobie. —
— O! niezapiéram się tego, wolę to, niż... — Ale wracam do rzeczy. — Dla mnie wszystko jest tajemnicą, ci wielcy wasi panowie, żyjący na długach swoich, długami, negacją, że się tak wysłowię! — ci wielcy magnaci, których byś wziął zobaczywszy za kommissarzy chyba nie za panów, — ta młodzież wasza w połowie zestarzała niedopieczoną nauką, którą połknąwszy wygląda jakby z przeproszeniem emetyku wzięła, w połowie oszalona, skozaczona, jak by nic nie było na świecie piękniéjszego nad zupełne wyłamanie się od wszelkich prawideł zdrowego rozsądku. — Kobiéty tak religijne na pozór, tak zepsute wewnątrz, co dziś mdleją po mężach, rozstając się z niemi na miesiąc, a jutro.... zakochane, zapominają o obowiązkach, o wstydzie i — i —
— Hola! hola! śmiejąc się powstrzymał siostrzeńca Pan August — to wszystko daje się tłumaczyć jeszcze, ale są mniéj pojęte rzeczy. — Czekaj, Stasiu, poglądaj, ucz się ludzi, jak uczyłeś się filozofii, studiuj ich, a kiedyś, stary i łysy; powiész — znałem ich, i znowu ich nieznam! — Bo poznawaniu ludzi niéma końca i najpilniéjszy badacz w tym przedmiocie, niemoże powiedziéć, że wié wszystko i wszystko rozumié. Są w ludziach tajemnice, które często drobniéjszemi się tłumaczą postrzeżeniami, niż by po skutkach sądzić można. Widząc wielkie zepsucie, szkaradny i wpływający na całe życie wypadek; szukamy naturalnie wielkich przyczyn wielkiemu skutkowi, i szukamy napróżno. — Jeden krok, jedno słowo, jedno spójrzenie, jedno chwilowe puszczenie cugli namiętności niedostrzeżone, gubi najcnotliwszą kobiétę i pląta całą przyszłość rodziny. Jedno zagłuszone odezwanie się sumienia, psuje człowieka który cofnąć się od złego nieumiejąc, brnie coraz daléj i daléj. — Ale ty mój Stasiu podobno, wcale jeszcze nie jesteś w wieku do obserwacij, zostaw je nieczynnym świadkom ruchu i życia, co swoje odbywszy, skołatani, biédni, patrzą na walczących w Cyrku i rozrywają się, szydząc, litując lub obojętnie wodząc oczyma.
— Ślicznie mówisz, kochany wujaszku, rzekł Staś rzucając w kąt niedopalone cygaro, ale bo też ja, nie myślę wcale oddać się nieczynnéj obserwacij i kontemplacij świata, ja chcę go poznać praktycznie.
— W takim razie źle sobie wybrałeś przewodnika, odpowiedział Pan August i widać że mnie nieznasz. —
— Ja! ciebie kochany wujaszku! odparł Staś! A! a! prawdziwie że już cię znam, jesteś najlepszy człowiek, ale trochę tchórz, boisz się ludzi i dla tego od nich uciekasz. Jesteś z niémi jak to po staremu mówili, na polityce.
Pan August się rozśmiał i uściskał Stasia.
— Zdoprawdy zgadłeś i niewiém nawet jak, bo z tobą, mój Stasiu, jestem wcale inaczéj, a niewidziałeś mnie jeszcze z nikim więcéj. Trafny masz instynkt.
— Dziękuję za komplement, ale dajmy sobie pokój z tém, wujaszku. — Chodzi oto, czy ty zechcesz mnie w wasz ten świat niby wprowadzić, zapoznać, porobić mi stosunki etc. Czy cię to zbyt wiele nie będzie kosztować?
— Wszystko co będę mógł zrobię dla ciebie, rzekł Pan August, ale potém o tém. Teraz spocznij po drodze, a ja się pójdę ubiérać. —
Nowopoznajomieni rozeszli się zupełnie radzi z siebie, zwłaszcza Pan August któren ożył zobaczywszy siostrzeńca, przypominającego mu jego ukochaną, żywą, niepomiarkowaną, namiętną, i nieszczęśliwą Anielę. Odezwało się w jego sercu przywiązanie do rodziny, zagasłe dawno, uczuł, że niéma słodszych i śilniéjszych węzłów, nad węzły miłości rodzinnéj, jak niéma sroższéj nienawiści, nad nienawiść poróżnionéj rodziny. — Na ten raz wypadł ze swojéj niezmiennéj kolei życia, przestał być zimnym, obojętnym, i skrytym. Staś żywy, rozstrzepany, ale poczciwy, szczéry, otwarty, przypadł mu do serca, bo powinien był przypaść człowiekowi, co nadewszystko nienawidził i lękał się obłudy. — Jednakże, pomimo szczeréj radości z widzenia siostrzeńca; August zasępiał się czasem i wzdychał mimowolnie, ile razy odezwał się Staś z czém charakteryzującém jego nieopatrzną żądzę poznania i użycia świata, jego skłonności ufania w ludzi.
— Żal mi cię niezmiernie, rzekł zaraz przy obiedzie Pan August, kocham cię, jak matkę twoją kochałem i widzę, bodajbym niezgadł, że jak matka twoia, konieczną twego charakteru przyczyną, nieszczęśliwym będziesz.
— Ja! wujaszku! zawołał Staś — słyszałem że szczęście w woli i wyobrażeniach człowieka; a ja mam zupełną wolę, i imaginacją że muszę być bardzo szczęśliwym, przynajmniéj, tak jak to bywali szczęśliwi, ci dawni bohaterowie z każdéj bajki i powieści. —
— A sposobisz się, dodał August, na najnieszczęśliwszego człowieka.
— Jakim sposobem?
— Krótko cię znam, możebym jeszcze niémiał prawa sądzić, ale takich jak ty, poznaje się odrazu lub nigdy. Ty ufasz w ludzi, w szczęście, w swoją złotą gwiazdę, roisz wiele, niecierpliwie wylatujesz przeciw troskom i zawodom. — Wierz mi, kto tylko wiele się spodziéwa, zawsze się zawieść musi. Ja, mogę powiedziéć, jestem o tyle szczęśliwy, o ile nim być w mojém położeniu można; — ale dla czego? — Dla tego, że idę przez życie, jak po gorących węglach, jak po trawniku usłanym wężami, patrząc co chwila, aby którego nie nadeptać, nieobudzić. Wyrzekłem się wszystkich gwałtowniejszych roskoszy, po których nieodmiennie, idzie smutek, zawody, boleść; ograniczam się spokojem, uciekam od ścisłych związków nawet, bo, jak to już nie jedna czuła pani uważała, lepiéj niemiéć pieska, niż patrzéć jak zdycha albo się wścieka. Wyrzekam się więc wszystkich piesków, żeby ich nie tracić.
— Somme toute, odrzekł Staś, bojąc się niestrawności, wujaszek głodem się morzy. Okropne tchórzostwo i szkaradny egoizm.
— Pozwalam, ale to egoizm rozsądnego, zimnego, wyrachowanego człowieka, cale różny od egoizmu trzpiota, co jak łakomy lub głodny żołniérz, sadza rękę w ukrop, aby z niego kawałek mięsa, często tylko kawałek kości wyciągnąć. Namawiać cię do mego sposobu życia nie myślę, Stasiu. —
— Bo to by było napróżno, jak wujaszka kocham, zawołał Staś — na to potrzeba być predestynowanym. —
Chwilę milczeli oba, potém Staś zaczął się rozpytywać o sąsiedztwo.
— Bo to widzisz wujaszku, choć kto nie jé czego, że mu szkodzi, może dla tego pozwolić jeść drugim. — Juściż będziemy z wizytami, poznamy się wujaszku. — Muszą być ładne panie, albo wreście panienki w sąsiedztwie.
— Jakto wreście?
— Wreście, znaczy tak jak pis — aller.
— A to czemu?
— Ja się panien strasznie lękam. — Zaraz chcą iść za mąż, to nie do zniesienia! Wolę miéć do czynienia z paniami, bo to nie ciągnie za sobą konsenkwencij.
— Stokroć gorsze. —
— Ale przynajmniéj nie każą się żenić nie mówią zaraz o ślubie, kiedy te nieznośne panny, drugiego dnia już zdają się myślą dzierzgać falbany wyprawnych sukienek.
Wuj się rozśmiał.
— Bo to, widzi wujaszek, młody człowiek musi się kochać. — I ja tu koniecznie także mam projekt wkochania się w kogoś, nie tracąc czasu, ale nieżyczę sobie, zaraz wujaszka prośić w swaty. No, no, któż tu jest tak dystyngwowany, miły, piękny, bogaty?
— O! mnóstwo domów, mnóstwo osób!
— Wybornie! zawołał Staś zacierając ręce, a wesołych koleżków znajdę?
— Nie długo będziesz tęsknił za niémi — ja ledwie się ich nastręczającéj przyjaźni obegnać mogę. —
— A! ja tak serdecznie wyciągnę do nich ręce!
— Pan August znowu po cichu szydersko się uśmiéchał.
— Biédny, a wiész ty co to przyjaźń młodzieży, to współka tylko do swawoli, na któréj gdy traci twój przyjaciel; opuszcza cię. Szukają w niéj korzyści tylko, przyjemności nie serca. A potém...
— No, to potém się śmieją z przyjaciół przyjaciele, rzucają ich, zdradzają etc. etc. Stare rzeczy. Znajome! znajome! nic nowego! A te kilka chwil przeżytych wesoło, jak wujaszek powiada, nieopatrznie, zawsze w zysku zostają. — Dobre i to, zwłaszcza gdy kto jak ja o konsenkwencje, zdrady, opuszczenia i t. p. nie wiele dba.
— Ale mój Stasiu, narażasz się na to, że ku nie jednemu prawdziwą możesz poczuć przyjaźń, jak ku nie jednéj miłość. — Cóż gdy ty dasz do współki prawdziwy brylant a oni fałszywe?
— Bylebym się niepoznał na brylancie fałszywym. A potém widzi wujaszek, to tak zawsze doświadczenie mówi niedoświadczeniu, i zawsze niedoświadczenie go nie słucha, swoje robi, aż się boleśnie przekona, że mu prawdę mówiono. Cóż na to zrobić! Taki człowiek! nieodmieni się — trzeba się koniecznie sparzyć, doświadczyć. — Ja doskonale wiém, że mogę złapać guza w najboleśniéjsze miejsce — w serce; no, ale kiedy to, kochany wujaszku, jest rzecz nieunikniona.
W téj chwili postąpił ku oknu i spójrzał na bielejący w oddaleniu pałacyk Hrabiów......
— Kto tam mieszka?
— Hrabia, Hrabina, Hrabianka i Hrabiostwo.
— Ludzie przyzwoici?
— Najprzyzwoitsi w okolicy.
— Pojedziemy tam jutro?
— Chcesz koniecznie?
— Serdecznie! wujaszku.
— Więc pojedziemy.
No, Hrabio, jak że się podobał ten Pan?
— Ten Pan! Jakże się on zowie! Ba! nosi jakieś nazwisko nowożytne, o którém niewiém czy słychać w tym grubym Herbarzu. (Hrabia nigdy nazwisk nie mógł przypomniéć) Zdaje mi się żem piérwszy raz to nazwisko słyszał. Jak się zowie Hrabino?
Hrabina powolnie podniosła oczy na męża i odpowiedziała.
— Zowie się Kulczycki.
— A! c’est cela, juste, Klucznicki!
— Kulczycki!
— Kolczycki.
— Kulczycki.
— Niech i tak będzie. —
— Jakże się podobał? powtórzył Hrabia Alfred.
— Nie bardzom go uważał.
— To źle Hrabio, przerwała Hrabina, bardzo przyzwoity człowiek.
— Szkoda! bo jakież nosi nazwisko!
— Są, ma foi gorsze, odpowiedział śmiejąc się Alfred, a wreście, bogaty, cela lui tiendra lieu d’un nom illustre, a nie każdy tak szczęśliwy, żeby się urodził Hrabią lub Xięciem!
— Mówisz że bogaty?
— Bardzo bogaty, odpowiedział Alfred — parę tysięcy dusz, kapitały. —
— Mais enfin, sait-il vivre, est-ce un-homme de bonne compagnie.
Alfred który dobrze wiedział że wyrażenie de bonne compagnie, jest nie właściwe, odpowiedział z szyderskim przyciskiem:
— De la meilleure societé possible, il voit tout ce qu’il y a de mieux.
— Ale cóż on jest, kto on jest?
— Obywatel z Podola. —
— Ses opinions?
— Il est riche, c’est tout dire.
— Ale co za nazwisko!
— Mówiłem Hrabio, bywają gorsze.
— Klucznicki, Kolczycki! quel nom! cela sent d’une lieue, un paysan enrichi!
— Ale szlachcic!
— Nie wątpię, odpowiedział Hrabia wyciągając się na krześle — któż dziś nie szlachcic. To nie do wytrzymania! Figurez-vous że mój plenipotent, przyznaje się nawet do pokrewieństwa ze mną, un certain Monsieur Hładkowski, mon cousin! C’est drôle, je lui dirai un jour, żeby to sobie wybił z głowy, bo straci u mnie miejsce!!
— Ależ Hrabio, odezwał się Alfred, może téż to i prawda — une mésaillance.
— Une mésaillance! En se mésaillant: on se salit, mais on ne s’allie pas, j’éspère.
Alfred poklasnął
— Prawda, prawda!! I śmiał się do rozpuku. —
— Ale wróćmy, rzekł, do Pana Kulczyckiego — jak że się podobał.
— Mówię że nie uważałem, to dowód że przyzwoity człowiek, inaczéj il m’aurait choqué. —
— Savez vous ses projets?
— Alboż ma jakie, sur nous?
— Może, odpowiedział Alfred.
— Pas possible!! wykrzyknął Hrabia.
— Najpewniéj, wiém o tém z dobrych ust. Il a été ici pour Mlle. Rose.
— To zuchwalstwo! zakrzyknął Hrabia to zgroza. —
— Uspokój że się mój drogi, przerwała Hrabina, cóż tak strasznego?
— C’est epouvantable! Un parvenu!
— A teraz nam równy, bo bogaty! rzekła Hrabina z westchnieniem. On le reçoit partout, on s’accorde à lui trouver un air, distingué beaucoup de race dans sa physionomie — wszyscy go uważają tak dobrze! Czegoż chcesz jeszcze? Il est des nôtres.
— Jakto?
— Aristocrate jusqu’au. —
— Lui? Il s’en méle aussi? mais c’est a en mourir, a ne plus savoir que faire! —
— Trzeba się z tém oswoić, powolnie odpowiedziała Hrabina. Widzisz co dzień, co teraz jest i zowie się aristokracją — bogaci. Les noms, les titres passent inaperçus. Xiężniczki idą za bogatych parweńjuszów; prawda że familja po cichu się zżyma i szydzi z nich, ale cóż począć. — Piéniądze, mój Hrabio, voila l’essentiel, et sans cela, l’aristocratie n’est qu’un mot vide de sens, une chose ridicule.
— A! to prawda! to prawda! zawołał Hrabia, tak dziś imion nie cenią, tak mało ważą je! Serce pęka na to — niéma familij, któraby nie jęczała nad jakiémś połączeniem niestósowném! Ale masz racją Hrabino, okoliczności, trzeba być bogatym, inaczéj lepiéj rzucić imie, niż szarzać je. A do tego świat widzi i ocenia wszystko, nasi wiedzą zawsze dla czego się łączym z bogatemi, il nous pardonnent — On vend son nom, et voila tout.
— Przyznaj Hrabio dodał Alfred, że to także nie najślachetniéj. —
— A! zapewne! ale okoliczności, rzekł Hrabia.
— C’est ce qui excuse.
Nastąpiła chwila milczenia, użyjem jéj na opisanie czytelnikowi, miejsca w któreśmy go zawiedli, i osób, które słyszał rozmawiające.
Jesteśmy w pięknym salonie, wytwornie umeblowanym najswiéższym kształtem utworami Testorego, zarzuconym fraszkami, które częścią z za granicy częścią od Schafnagla i Grabowskiego sprowadzić musiano. — Zmiérzcha i kończy się piękny dzień późnéj jesieni. Chodźmyż teraz po domu, bo jeśli to prawda (jak się zdaje) że właściciel mniéj więcéj na obraz i podobienstwo swojego charakteru tworzy sobie mieszkanie, w którém żyje; patrząc na nie, poznamy poniekąd właścicieli.
Dom a raczéj pałac (tak go nazywać kazano) do któregośmy bez ceremonij nieproszeni i niedziękowani zajechali, leży w pięknéj okolicy wołyńskiéj, wśród zielonych wzgórków, na których ciemnieją gaje dębowe; u doliny przeciętéj rzeką zbiérającą się w stawy zdobiące ogród rysunku Miklera. Wśród budowli i daleko do koła pałacu, rozrzucony park ten w miniaturze, którego kląby teraz pożółkły i liść straciły; kilka tylko drobnych swirek i sosen czernieje jeszcze wśród nagich prawie towarzyszy swych, klonów, osik, lip, topoli. Obok pałacu widać piękne officyny, daléj znowu i znacznie daléj, inne zabudowania dowodzące wytwornego smaku właścicieli, wykształconego podróżami za granicę. Pięknemu z siebie miéjscu dodano wdzięku umiejętném rozrzuceniem budowli, frontonami wyglądającemi z za drzew, zwodzących patrzącego, nie domyślającego się wcale owczarni i stajen, za gotyckiemi oknami i włoską kolumnadą. Trochę opodal od pałacu, w ogrodzie nad stawem, zielone, obrosłe wały starego zamczyska równe wysokością okolicznym wzgórzom, otoczono kilką staremi mogiłami, puste dziś, bez ruin nawet, ożywiono, jakby na szyderstwo, altanką chińską!!!
Wejdźmy wewnątrz pałacu: Sień ostawiona mnóstwem kwiatów, wazonami drzew pomarańczowych, cytrynowych, laurowych, któremi i wschody wiodące na górę ubrano. Na górze salony, apartamenta państwa, na dole gościnne, kilku osób familij, służby i Pana Marszałka Dworu. Na Wołyniu bowiem, nawet najmniéj liczne dwory składające się z kilku kuchtów i kilku posługaczy niezgrabnych, nie obchodzą się bez Marszałka, którego tytułem ozdobiony jest najczęściéj, starszy tylko sługa. W chwili gdy się ta powieść poczyna, lokaje w szafirowéj liberij z srébrnemi herbowemi guzikami, siedzą jedni w sieni na dole, drudzy czatują odgłosu dzwonka w przedpokoju na górze.
Wróćmy do górnego salonu, w którym porzuciliśmy naszych bohatérów; lecz rzućmy jeszcze okiem na salon; będziemy potém jak w domu. Trzy parapety wychodzą z niego na balkon z którego widok na ogród, staw, stare wały zamczyska i okolicę, między zielonemi pagórkami, ożywioną gdzie niegdzie wioską w dolinach, trzykopulnemi Cerkwiami, a w dali widokiem miasteczka z białym kościołkiem i zielonym dachem Ruskiego Monastéru Czernców. Jak wytwornie, jak smakownie ubrany salon! Ściany jego mozajkowane, kilka dobrych ożywia kopij z znanych obrazów. Nad marmurowym kominkiem wielkie zwierciadło, na gzymsie komina zégar, złocisty w smaku odrodzenia, (Rénaissance) mnóstwo drogich i pięknych cacek, bez których dziś salon nie może się nazwać umeblowanym. — Takież smakowne cacka rozrzucone są po półkach i etażerkach, zajmujących głąb salonu. Na ogromnym mahoniowym stole przed kanapą, dzwonek bronzowy, xiążki, ryciny, albumy, nécessaire Hrabiny, znowu fraszki i cacka. Do koła stołu wygodne fotele obite zielonym adamaszkiem. Przez drzwi otwarte do bocznych pokojów, widać w podobnym sposobie umeblowane, a jeszcze bardziéj drobnostkami zajęte apartamenta Hrabiego i Hrabinéj.
Ale czas zapoznać się bliżéj z osobami, które słyszeliście rozmawiające. Ta pani średnich lat wygodnie siedząca na miękkiéj kanapie, z głową zwróconą ku oknom rękami schowanemi pod mantylkę — to pani domu. Rysy jéj twarzy są ślachetne, wyrazu pełne, czoło wysokie, myślące, oczy niebieskie przygasłe w téj chwili, ale zawsze wiele rzeczy mówiące, usta drobne, wązkie, kształtne, ale posiniałe. Nieodgadniesz wieku Hrabinéj, widzisz że nie jest już młodą, niepowiész jednak że stara, a są dni odmłodzenia w których wydaje się jakby miała jeszcze lat dwadzieścia. Są to dni pogody i słońca, dni w których dusza, wychodzi z głębi i objawia się zewnątrz w jaśniejącém obliczu, ożywionych rysach. W dniach tych Hrabina wesoła, dowcipna, szczęśliwa, rzeźwa i wyraźnie odmłodzona. Lecz są dni inne — naówczas występują zmarszczki na jéj czoło, sińce rysują się pod oczyma, zapadają usta, żółkną policzki, Hrabina starszą się wydaje niż jest. I smutna, roztargniona, zamyślona, pędzi wówczas długie godziny, z xiążką w ręku któréj nieczyta, z robotą któréj nie robi, lub patrząc oknem, a nic nie widząc. Dojrzawszy tych zmian w jednéj kobiéty obliczu, postawie, humorze, jak gdybyś widział całą walkę młodéj duszy, z wycieńczoném ciałem, w którém siedzi biédna uwięziona. — Dnie słońca są dniami zwycięztwa walczącéj duszy, dnie niepogody, dniami zwycięstwa ciała. Lecz dni pogodne coraz rzadsze i każdy przewiduje że w końcu, po którymeś ostatnim, nie wrócą już więcéj, a wysilona dusza, zwyciężona padnie i niepodniesie się więcéj. Starość wówczas przyjdzie i weźmie tę kobiétę jak swoją.
Dziś właśnie Hrabina, jest w dniu chmurnym. Nie ożywia ona towarzystwa, nie bawi swym dowcipem otaczających, milczy, patrzy, wzdycha, myśli. Łatwo poznać, że żal jéj uciekającéj młodości, do któréj tak przywykła, z którą było tak dobrze! Biédna Hrabina! Spogląda oknem na latające żółte listki, które jesienny wiatr opędza, zanurzona w swych myślach, zapomniała na chwilę gdzie jest i co się w koło niéj dzieje.
Ależ otóż i Hrabia Ś. P. Rzymskiego — otyły, średniego wzrostu, już siwiejący mężczyzna, mąż téj pani. Siedzi on w fotelu wyciągniony i rozparty, usta pogardliwie wzdęte, oczy przymrużone, ręce założone na kolanach. Twarz jego uderza wyrazem dumy wybitnym i równie wybitnym charakterem zmysłowości, rozpasanego epikureizmu, który by ojca i matkę oddał za dobry obiad z truflami i szampanem. Czoło nizkie, wypukłe, nad niém kilka puklów śiwiejących włosów, oczy nabrzękłe, zmrużone, usta i policzki wydęte, czerwone, poprzerzynane żyłkami sinemi, podbródek opaci, bokobrody postrzyżone nizko, wedle najostatniéjszéj mody. Ubranie Hrabiego świéże, smakowne, nie wytworne, ale znać na piérwszy rzut oka, że za granicą robione; buty gdyby nie umarł Sakowski, powiedziałbym że od Sakowskiego z Paryża. —
Trzecią przytomną osobą, jest daleki powinowaty gospodarstwa, młody człowiek, Hrabia Alfred, znowu Hrabia Ś. P. Rzymskiego. Wysmukły, blady, cienki, zręczny, dobrze ubrany, włosy ufryzowane do koła głowy, ciemne suknie, fular w ręku, niedocieczony prawie łańcuszek zégarka świéci na axamitnéj kamizelce i złoty guzik na koszuli. Na twarzy, z resztą pospolitéj i wielkich zdolności nie obiecującéj, wieczny, panujący wyraz szyderstwa. Jest to człowiek, który zawsze, wszędzie, z każdego, z każdéj, z każdym, szydzi i żartuje. Całe jego życie, nieustanny żart, nieskończone szyderstwo. Z ojca i matki, brata, siostry, kochanki, przyjaciela, z siebie nawet czasem, Pan Alfred śmieje się, szydzi, patrzy na wszystko z intencią wyśmiania, bada każdą rzecz, aby w niéj odkryć śmiészną stronę. Jest to sarkazm chodzący, jest to szyderstwo wcielone. Umysłowie Pan Alfred, jest istotą nic nieznaczącą, niedowarzoną, niedopieczoną, liznął wszystkiego nic nieumié, wié po troszę o każdéj rzeczy, a gruntownie nic niezna. — Koniec końcem chodzi mu tylko o to, aby znać wszystko, ze strony śmiesznéj, złéj, dając prawo szydzić i dowcipować. Stara się pokazać człowiekiem najlepszego towarzystwa i kto wié czy nie dla tego raczéj niż z naturalnych usposobień ma za obowiązek szydzić. Szyderstwo zdaje mu się dowodem pewnéj wyższości umysłowéj! Prócz tego Pan Alfred jest zakochany, rozmiłowany we Francij, francuzach, francuzczyznie; z tego jednego nie śmieje się; to jedno poważa, a choć niemówi, łatwo poznać, że sarkatystyczny popęd umysłu, wziął z téj ubóstwianéj Francij, ojczyzny sceptycyzmu, ironij, ojczyzny nierozumnego śmiéchu, któren i pod gillotyną nawet, nie raz dawał się słyszéć. Troskliwie, ciekawie, czyta on nowiny z Francij, chwyta mody, zwyczaje, sposoby mówienia, sposób życia; wszystko co francuzkie. Śmieje się i wykrzywia na to co nie ztamtąd idzie!! Literatura tamtéjsza dla niego arcydziełem, ludzie tamci wzorami; nawet tamtejsze głupstwa, o jakże mu są piękne!
W skutek nieustannego ze wszystkiego szyderstwa, Alfred pozyskał sobie pewną sławę dowcipu, przenikliwości, uniwersalności, przyjmują go wszędzie grzecznie, bo się obawiają, uśmiechają mu się, ale nienawidzą. W pół zrujnowany, żyje jednak jakby był bogatym, ma obyczaje i nałogi możnych, wierzy w swoje niewyczerpane dostatki, których niéma a gdy mu plenipotent wzdychając i pocąc się wystawia niebezpieczny stan interesów; uśmiécha się niedowierzając, śwista i z politowaniem patrzy za wychodzącym, wołając.
— O! co za tchórz! Vit-on jamais bête pareille! Il vienl me dire, que je suis ruiné! Se ruine-t-on, quand on nait grand seigneur.
Na mocy tak gruntownego rozumowania, Hrabia Alfred nieodmawia sobie niczego, ani drogiego diabełka, ani écarté, ani whista po dukacie i więcéj ze szturmem; ani co rok nowych koni, powozów, mebli, ani pięknych twarzyczek, za których bliższe widzenie czasem się bardzo płaci drogo, ani tysiąca innych fantazij. A robi długi z takiém zaufaniem, z taką odwagą, że mimowolnie nie jeden mu oddał kapitał, spójrzawszy tylko w uśmiéchające się oblicze, dobrodusznie wyobrażając sobie, iż bankrut, nigdyby nie wyglądał tak swobodny i spokojny. Tymczasem z kąd to pochodzi, ten spokój wewnętrzny, to zaufanie, to z zimną krwią posuwanie się nad brzeg przepaści — z głupstwa, z braku zastanowienia.
Otożeśmy narysowali fizjonomje moralne trzech osób które w téj chwili siedzą milczące w salonie. Hrabina pogląda zawsze w okna, jakby liczyła liście zżółkłe, któremi wiatr zaczyna uderzać o szyby, Hrabia gospodarz zdaje się myśléć czy drzémać. Alfred mruczy prawie niegrzecznie, spiéwkę z Normy pod nosem.
W tém zaszumiało cóś przed gankiem, w dziedzińcu, wszyscy poznali turkot powozu.
— Któś przyjechał! odezwała się Hrabina i zadzwoniła na służącego.
— Pójdź się dowiedz kto przyjechał!
— To pewnie jaka niemiła wizyta, szepnął Hrabia, znam po turkocie powozu, że to nie kocz ani kareta, ale parafiańska bryczka.
— Bardzo być może, dodał Alfred. —
Służący powrócił, i szepnął.
— Jakiś pan Skórkowski, szlachcic....
— Skórkowski! Skórkowski, powtórzył Hrabia gospodarz. Szlachcic! comme de raison, tout ce qui porte la kapota, tytułuje się szlachcic! Ah! ah! któż to? co to? dodał przypominając sobie — J’y suis — prosić tego pana, do mego gabinetu, zaraz tam idę.
I wziął za kapelusz, skrobiąc się po łysinie.
— Nieznośna ta szlachta! Dla nędznych pary tysięcy rubli srébrem, jeździ a jeździ i dokucza mi nieznośnie.
— To mu oddaj Hrabio! rzekł szydząc trochę Alfred.
— Ba! ba! ba! oddaj! facile à dire. Wezmę chyba jeszcze u niego drugie parę tysięcy, żeby przynajmniéj miał już za czém jeździć. — Ale śmiészny człowiek, bo to nawet nie termin!
— I nie stawił się na terminie? spytał Alfred.
— Owszem; alem mu oddać nie mógł. — No a teraz już nie termin — niejestem nawet ściśle mówiąc obowiązany. Il faut que je lui fasse comprendre cela.
I wyszedł z pokoju, nucąc piosenkę. —
Hrabia Alfred pozostał sam jeden z Hrabiną, która jak wprzód sparta na ręku, smutnie tęskno zamyślona, w okno poglądała.
— Co za chmurny dzień! rzekł zbliżając się. — Co ci to Hrabino najdroższa?
Głos jakim te słowa wymówił, odkrywał bliskie jego stosunki z gospodynią domu, bliższe, niż się spodziéwać było można; tajemne; bo nie tym wcale głosem odzywał się przy mężu do niéj. — Widocznie oni się kochali, — miłość ta przejść musiała wiele stopni, nim nareście ostygła, i zmieniła się w nałóg bezmyślny. Alfred wyglądał na najspokojniéjszego w świecie kochanka, który radby żeby mu kto miłości jego przedmiot odkradł i uwolnił od niego; Hrabina z lekkim wyrazem wzgardy patrzyła na Alfreda. Oboje jakby na pamiątkę zachowali tylko trochę dawnéj poufałości.
— Cóż to Hrabino? powtórzył Alfred powolnie. Czy nie głowa boli?
— Nie, nie głowa, odpowiedziała Hrabina.
— Może serce?
— O! i nie serce!
— To już nie zgadnę, rzekł Alfred. — Ból tylko serca i głowy w kobiécie rozumiem, innych chorób nie pojmuję.
Hrabina znowu wzgardliwie, milcząc uśmiéchnęła się. W jéj oczach malowało się prawie politowanie; ona widać tak znała próżność głowy i serca Pana Alfreda! I kiedy spójrzała na niego, on mimowolnie się zmięszał, jak by go kto obnażył. Przykro mu się zrobiło.
— Ah ça! pomyślał w duchu, il y a encore un reste d’amour entre nous, ale trzeba to zerwać, będę korzystał z okoliczności. Elle est froide comme un marbre, je lui ferai la guerre et....
— Ale jakżeś dziś zimna? dodał.
— Ja dziś, ty zawsze, panie Alfredzie. —
— A zaraz wymówki!
— Alboż to wymówka? spytała Hrabina, jak że wiész że się tém smucę, nie weselę —?
— Comment? Co? co? Alfred nie pojął znaczenia tych słów. — Cieszysz się żem zimny. —
— Prawie, odpowiedziała Hrabina. —
— Ah! rozumiem — zapewne kto inny. —
— O! nikt inny — pogardliwie rzekła Hrabina.
— Pomiarkowała się, że czas dać temu pokój, pomyślał Alfred — a głośno dodał. To ja tylko tak nieszczęśliwy.
— Dajże pokój udawanemu nieszczęściu Hrabio, śmiejąc się litośnie, przerwała Hrabina. — Mógłżebyś ty zrozumiéć nieszczęście, uczuć nieszczęście, ty? —
— Jakto? jestem że z kamienia, z lodu?
— Myślałabym że prędzéj z porcellany — cichutko powiedziała Hrabina.
— Mechanté! każesz mi myśléć, żem stracił twoje serce.
Hrabina milczała — po chwilce podniosła oczy i rzekła do siebie. — Mogłażem kochać tę lalkę dowcipną? A głośno odezwała się. — N’en parlons plus, M. le Comte, oto lepiéj dla rozweselenia, opowiedz mi, Vous qui contez si bien, co nowego, co wesołego. — Tak mi dziś smutno, jakbym przeczuwała co złego.
Alfred się skłonił i usiadł.
— Chcesz Hrabino historij o pannie S.... co tak bohatersko w wilją ślubu, wymogła na narzeczonym zapis kilkukroć sto tysięcy. —
— Prawie wiém o tém! słyszałam. — Wolę co innego.
— Albo awantury pana M.... który świéżo miał pojedynek, za to, że Xiąże F.... niepotańcowawszy mazura z jego żoną, wśród sali ją porzucił.
— A! i to nic nowego!
— Albo historij opłakanéj tego nieszczęśliwego Marnickiego, który w żaden sposób ożenić się nie może.
— Eh bien?
— Vous saves! miał się żenić z panną Izabellą. Była mu przyrzeczoną, ojciec odurzony ekwipażem, końmi, miną kawalera, dawał mu ją w nadziei że bogaty; on się żenił w nadziei wielkiego posagu. — Aż dopiéro w wilją ślubu, gdy przyszło do pisania Intercyzy, okazało się, że panna miała 50,000 a pan Marnicki piękny ekwipaż, konie i minę i długi. —
— I cóż?
— Marnicki zachorował, ślub odłożono, i panna Izabella wychodzi za jakiegoś bladego kuzynka, który się w niéj kochał przed piętnastą laty. —
— Wyobrażam sobie uszczęśliwienie kuzynka. —
— Ah, ce pauvre cousin, łysy, tłusty, okrągły podsędek, wzdycha trzymając rękę na sercu i chce koniecznie brać ślub w Maju, aby mogli z Izabelką, przy blasku xiężyca, w śród woni wiosennéj, słuchać słowika.
W téj chwili wszedł Hrabia do salonu z namarszczoném czołem. —
— Ah! ah! c’est insupportable! Nieznośny! rzucił się na krzesło. —
— Cóż takiego.
— Prześladuje mnie! uczepił się, aż mu musiałem powiedziéć prawdę, ostrą prawdę, bo to nie do zniesienia.
— I cóżeś mu powiedział? spytał Alfred. —
— Co? Że piéniędzy niémam i niedam, a kiedy mi we własnym domu prawił niegrzeczności —
— Mówił ci niegrzeczności?
— Dawał mi do zrozumienia, że jestem nieuczciwy... figurez vous. — Ale go nastraszyłem kijmi i wyniósł się szlachciura. Niech pozywa! Zobaczemy co zrobi. Na wszystkich moich majątkach, rozciągnione są tradycje przyjacielskie, zobaczemy co wygra! Z tą szlachtą inaczéj nie można tylko z góry.
— Ale mój Hrabio, odezwała się Hrabina , jak tylkoś mu winien. —
— Kiedy oddać nie mogę?
— Cóż jemu do tego. —
— Powinien być wyrozumiałym dla pana!
— Kiedy potrzebuje. —
— A i ja potrzebuję — a cierpię — Je ne trouve plus d’argent nulle part.
— To nie dziw, kiedy nikomu coś winien nie oddajesz. —
Hrabia nic nie odpowiedział, mrucząc chodził tylko po pokoju. —
— Muszę to raz przecie skończyć — il faut en finir une bonne fois pour toutes. — Wolę exdywizią, licytacją — niż te ciągłe wizyty tych panów — Et quel monde! Szaraczkowe kapoty, dziegciem smarowane bóty, dwudziestoletnie fraki, wytarte surduty i czamarki, tout cela codziennie wsuwa się do mego pokoju, me rompt la tête, et se croit en droit de me dire des bêtises. Muszę to raz skończyć.
— Mówiłem ci Hrabio, dodał Alfred szydersko, zapłacić i skończyć. —
— O! Pan Alfred ma racją, przerwała Hrabina poważnie, powstając z kanapy i obracając się do męża — zapłacić! zapłacić! zostać przy małém, przy niczém, ale zostać spokojnym w życiu i na sumieniu — Se retirer da monde, rompre ses relalions. Czyż nie można być szczęśliwym na ustroni, w kąteczku gdzieś, na wsi. — Wszakże zawsze nam kątek zostanie.
Hrabia zastanowił się sapiąc na środku salonu.
— Ba! ba! Ma chére vous ne comprenez rien aux affaires, nie tym sposobem chcę skończyć z niemi! Chcę zostać bogatym i nic nie być winnym.
— A to naucz że i mnie tego sposobu zawołał Alfred, une excellente manière.
— Zobaczycie, zobaczycie. — I ze spuszczoną głową usiadł w szerokiém krześle.
Nazajutrz po opisanéj scenie, około południa świéży koczyk wiedeński, wtoczył się po piaskiem wysypanéj drodze, przed ganek pałacowy. Ciągnęły go cztéry piękne konie kare; a w nim siedzieli, Pan August z siostrzeńcem Stanisławem.
— A! cóż to za szczęśliwi ludzie, mówił do wuja Stanisław, poglądając na dom, zabudowania, ogród, okolice. — Co za śliczne położenie, jak pięknie urządzono wszystko, co za ład, co za smak! — Jacy oni muszą być szczęśliwi!
August się uśmiéchnął.
— Omyliłeś się grubo, są to może najnieszczęśliwsi ludzie w naszéj stronie. Na pozór panowie, panowie imieniem, panowie stosunkami, ale majątek zahaczony, zmarnowany, długów bez końca.
— Wujaszek żartuje?
— Najprawdziwsza prawda.
— Jakże to być może, tu wszystko ma taką minę zamożności. —
— Po wiérzchu — prawda, ale zajrzéć we środek! Nieład, niedostatek —
— Nawet niedostatek?
— O! bywa czasem. —
— Kredytu całkiem niémają chyba?
— Stracili go nieregularnością wypłat. — Sam Pan Hrabia doskonale pojmuje jak się pożycza ale serjo nie rozumié obowiązku oddania. Uszczęśliwia co roku kilku szlachty wzięciem ich sumek na lokacją, od których sumek potém ani procentu nie widzą, ani kapitału odebrać nie mogą.
— Ktoby to powiedział! — A! kwaśnoż musi być w domu.
— O! co to to nie — zobaczysz!
W téj chwili wysiadali przed gankiem właśnie, lokaj w szafirowéj liberij z srébrnemi guzikami, wyszedł przeciw nich. —
— Pan Hrabia w domu?
— W domu. —
— Pani Hrabina?
— Jest, panie. —
— Macie gości.
— Hrabia Alfred tylko ale to nie gość, uśmiéchając się w pół, rzekł służący.
Wskazano przybyłym górny salon, któryśmy wczoraj opisali, weszli do niego, ale w nim nikogo nie zastali. JW. Hrabia ubiérał się, JW. Hrabina ubiérała się, a Pan Alfred tylko co wstał dopiéro.
Mieli więc czas przypatrzéć się wszystkiemu, i Staś znowu unosić się zaczął, na widok wszystkich cacek i przyozdobień smakownych salonu, nad szczęściem tych ludzi.
August śmiał się serdecznie.
— Drogo kupują ten pozór dostatku! Drogo mój Stasiu! — pozór kupują istotą. — Zobaczysz, zobaczysz.
— Gruby głos, grubego zadyszanego Hrabiego S. P. Rzymskiego, dał się słyszéć na wschodach, zastukała klamka, zatrzęsły się drzwi. — Wszedł. — Poważnie postąpił przywitać szanownego sąsiada, a Stasia co stał wysznurowany w obcisłym swoim fraczku, z kapelusikiem w ręku u krzesła, zmierzył ciekawém okiem.
Przywitanie z Augustem, było poufałe prawie serdeczne (serdeczność nic nie kosztuje) poufałe, bo Augusta znano jako dobrze wychowanego, dobrego towarzystwa człowieka, serdeczne, bo wiedział Hrabia, że był rządny i mógł miéć kilkaset czerwonych złotych zawsze do pożyczenia.
— Mój siostrzeniec, Stanisław....
— Bardzo mi przyjemnie — rzekł Hrabia proszę siadać. — A pan, obrócił się do Stanisława, z dalekich stron przybywa do nas?
— Teraz — prawie wprost z zagranicy. Zwykle nawet mieszkam w jednym z moich majątków, dość z tąd odległym.
Staś wydał się z swoją młodością i niedoświadczeniem, wspominając tak z kopyta, o majątkach. Wuj trochę się uśmiéchnął, Hrabia głowę spuścił, sam Staś się zarumienił za siebie, ale nie stracił głowy.
— I jakże się podobają nasze strony. —
— Jeszczem ich prawie nie widział i nie znam, ale sądząc z dzisiejszéj próbki dodał — jedne z najprzyjemniéjszych w naszym kraju. —
— W istocie, rzekł Hrabia, vous conviendrez, że położenie. —
— Prześliczne, żwawo dodał Staś, ale umiano téż dopomódz naturze.
— A! a! wiele to pracy i kosztów wymagało, póki się tu cóś dało zrobić — wzdychając mówił gospodarz. Zastałem to w stanie natury i dzikości — człowiek ze smakiem nie może znieść mieszkania nie ozdobionego. Wziąłem się zaraz do urządzenia majątku, zaprowadzenia rozumowanego gospodarstwa — angielskiego ogrodu, wzniesienia budowli. Kilkanaście lat, pracowałem, jeszcze to nawet, ściśle biorąc, nie skończone. —
— Ale prześliczne, rzekł Staś. —
— Byłeś pan za granicą, et pourtant, rzekł trochę dumnie Hrabia — c’est comme à l’etranger.
— Zupełnie. —
— A gdybyś pan widział gospodarstwo — starałem się o zdatnego człowieka — zaprowadziłem płodozmienne, owce, gorzelnią, olejarnią. — Rujnuję się na te ulepszenia, to moja passja. Et puis, nie tracę nawet na tém, owszem, owszem, dodał prędko, cela rapporte, cela rapporte, beaucoup. Mam dodał po chwili, parę tysięcy dusz na pobereżu — eh bien! złota ziemia, wielki gmach majątku, a w proporcją mniéjsza intrata.
Goście milczeli, bo cóż mieli mówić. —
— Teraz, rzekł ciągle wywodząc w pole pan Hrabia — jużem tak urządził moje interesa, że spodziéwam się siedziéć tylko spokojnie i używać. —
Goście spojrzeli po sobie ukradkiem. Boczne drzwi się otworzyły, i weszła JW. Hrabina.
O! tego dnia była jeszcze świéża i młoda, jak za dawnych, za szczęśliwych swoich czasów, wczorajszy smutek, opadnienie moralne ustąpiły, twarz się wypogodziła, błyszczały oczy, rumieniły usta; kibić jéj była giętka i kształtna. Był to dzień młodości, dzień zwycięztwa duszy, była piękną, piękną jeszcze, jak piękny pogodny zachód słońca.
Staś spojrzał i zmięszał się, tak ją znalazł piękną, imponującą, poważną, zachwycającą. —
Nastąpiła prezentacja i Hrabia umilkł, a gospodyni domu, zajęła się gośćmi. — Rzutem oka zmierzyła Stasia Hrabina, z twarzy jego pełnéj wyrazu, wyczytała całą duszę i spokojna już, jak znajomą xiążkę uważała, nie troszcząc się i nie badając więcéj. Ona już go znała — i w duszy westchneła, zazdroszcząc kobiécie, którą miał kochać, która go kochać miała; bo wiedziała wiele jest życia w téj duszy, wiele szczęścia może dać miłość jego. — I któż nieuważał, że kobiéty w jesieni życia, uczuć i wdzięków, z największém zachwyceniem patrzą na wiosenną młodzież? A młodzież ta, wzajemnie, przekłada nie raz trzydziestoletnią złamaną życiem, cierpieniem, kobiétę, nad świéżą, naiwną, skromną dziewczynę?? —
Staś był już w intencij jak sam powiadał, wkochania się w kogoś, spójrzawszy na Hrabinę, od razu powiedział sobie — A! gdyby mnie ona kochać mogła??
Bo Hrabina była piękną jeszcze, była wprawną w udawanie uczucia i młodości, i miała ten wdzięk dobrego wychowania, któren się niezastępuje niczém. — Wdzięk ten jest nieopisanym urokiem, on podnosi proste, ziemskie stworzenie do ideału i odebrać go tylko kobiécie, a zostanie trochę piękności, trochę nawet dowcipu, niczyjego nie zwracających oka.
Któż nie wié, jak się zaczyna rozmowa z nieznajomemi. —
— Jak się panu podoba okolica?
— Dawno pan w tych stronach?
— Co za śliczny dzień — co za brzydki dzień, albo — co za nieznośne gorąco i t p.
— Tak probując różnych przedmiotów, napomykając różne osoby, szuka się czegoś o czém by z nowo przybyłym mówić można, wspólnie znajomych rzeczy i ludzi. Dopiéro wówczas ożywia się rozmowa, ustaje przymus urywającéj się co chwila konwersacij i zebrana w koryto, płynie już daléj swobodnie, szeroko. —
Hrabia wziąwszy Augusta pod rękę, poprowadził go do okna, zostawując Stasia na fotelu naprzeciw kanapy i Hrabinéj. Ona z tą swobodą kobiéty, co całe życie w świecie spędziła, nie zafrasowała się bynajmniéj, zostawionym jéj do zabawienia gościem, nie zakłopotała się tą nieznośną missją. Staś więcéj na nią patrzał, więcéj ją badał, niż mówił. Wpadli na rozmowę o Berlinie, o Dreznie, o Szwajcarij Saskiéj etc. etc. rozmowa popłynęła daléj, nie będziemy jéj spisywać. Wkrótce gospodarz domu i Pan August zbliżyli się także do stolika, rozmowa stała się powszechną i ożywioną. Hrabina zaczęła mówić ze Stasiem o ogrodach, pokazywać mu kwiaty, rysunki mostów i altanek; Staś rozprostował się, stał swobodnym i pokazał jak był. Niepotrzebujemy mówić że się podobał.
Ale oto znowu się drzwi otworzyły i weszła — Mlle. Rose. — Hrabianka Róża z guwernantką.
Mlle. Rose (tak ją powszechnie nazywano) miała jeszcze guwernantkę, choć już by się bez niéj wybornie obejść mogła; — wysmukła,szczupła, wysoka, wysznurowana, prosta, z spuszczonemi oczyma, gładko uczesanemi włosami, w różowéj sukience, czarnym fartuszku, widocznie udawała młodziuchną; na rozkaz i wyraźną wolę rodziców, miała jednak lat około dwudziestu, z których tylko piętnaście przyznawała matka. Na wszelki przypadek dodawano jéj guwernantkę, ubiérano ją młodo, aby pokazać, że jeszcze nie czas było w świat ją wprowadzić. — Nie powiemy że matka utrzymywała ją umyślnie w tém dzieciństwie zmyśloném, ażeby niémiéć jéj z sobą wszędzie i nie pokazywać świeżéj różowéj twarzyczki, przy swojéj, mniéj już świeżéj i rzadko różowéj — ale może to była macierzyńskiego serca rachuba na przyszłość. — Guwernantka panny Róży, angielka poczwarnie brzydka, poczwarnie wystrojona, z czerwonemi włosami, żółtą pargaminową twarzą, czarnemi zębami, siwemi oczyma, wystrojona w kokardy i wstęgi, usiadła tuż przy hrabiance; która tylko dygnąwszy gościom, z spuszczonemi oczyma usunęła się zaraz i wzięła jakąś robotę.
Staś spójrzał na córkę i na matkę — i matka wydała mu się, piękniejszą. Jakże nie miało tak być, gdy ta z całém życiem swojém występowała, z duszą w rozmowie, w ruchach, w uśmiéchu; tamta jak wyprostowana lalka siedziała dzierzgając robotę i nie śmiejąc oczu podnieść.
Prawie jednocześnie, otworzył szumnie drzwi i wszedł Hrabia Alfred.
I znowu prezentacja i znów na chwilę przerwana rozmowa. Widząc obcych Alfred zasiadł się zaraz i czatował tylko na zręczność okazania swojego dowcipu. A że miał niepospolitą wprawę i potrafił dowcipować, zawsze i ze wszystkiego; nie długo czekał na zręczność, puścił piérwszą racę, potém drugą, potém bez końca. Wszyscy byli odurzeni, oślepieni, Alfred uszczęśliwiony, Staś śmiał się otwarcie i szczérze, ale nie z dowcipu, tylko z dowcipującego, na czém ten nie raczył się poznać. —
Hrabina tylko była widocznie pomięszana, te ucinki tysiąc razy publicznie i prywatnie słyszane, oklepane; ta żądza zajaśnienienia dowcipem niepohamowana, okrywały w jéj oczach nową śmiésznością Alfreda. Co chwila tracił u niéj na wartości, a porównanie ze Stasiem, dobijało go. Ona jedna nie smakowała w konceptach Hrabiego i gdy się z nich najgłośniéj śmiano, spuszczała oczy, udawała że niesłyszy, aby się uwolnić od poklaskiwania, na które zdobyć się nie mogła. —
Tak upłynął ranek do obiadu.
Otwarły się drzwi na rozściéż, Kamerdyner wszedł z tacą w ręku.
— Mme la Comtesse est servie.
Wszyscy powstali z krzeseł — Augustowi rękę podała Hrabina, Staś prowadził Hrabiankę, nieszczęsny Alfred pochwycił Miss Fanny Oldnick; a za niémi solo szedł Hrabia, mrucząc cóś pod nosem, z miną najspokojniéjszego i najszczęśliwszego w świecie człowieka.
Po obiedzie, towarzystwo się rozdzieliło i mężczyzni poszli na fajki do pokoju Hrabiego, a Hrabina z xiążką w ręku, została w salonie na kanapie. Z książką w ręku, — a choć jéj czytać nie mogła — myśli bez końca podróżowały przez głowę, poruszały sercem, mięszały, niespokoiły. — Myślała jak zawsze o swojéj młodości, któréj tak bardzo, tak bardzo żal jéj było. W istocie miała czego żałować, stracona młodość jest dobro nieodzyskane nieopłacone, ale pytam się, któraż to młodość niestracona? któż powié, że jéj użył jak się spodziéwał, że go nie zawiodły nadzieje. Nikt podobno — każdy tyle marzy, tyle wygląda, tak bosko ubiéra sobie czarowny maj życia, że gdy przyjdzie, gdy przejdzie, gdy się spożyje, porównawszy marzenie swoje z życiem, powié z westchnieniem — Stracona młodość, stracona! I Hrabina to powtarzała — Stracona — Przebiegała wejrzeniem całe życie od wyjścia na świat, i brzydziła się niém, bo całe było fałszem i czczością.
Ona była córką nie majętnych, ale pięknego imienia ludzi, ludzi co jednak o piękném imieniu swojém zapomnieli już byli. Stosunki ich ze światem przyjmującym ich zawsze, jako dobrze wychowanych i dobrze urodzonych, choć niebogatych, przypominały tylko, dawną, zapomnianą świetność familij.— Julja wpadała niekiedy w czarodziejski świat wyższy, który jéj się uśmiéchał i znowu wracała do cichego, ubogiego rodzicielskiego domu. Z wyobraźnią niepohamowaną, z rozdrażnioném sercem, niepospolicie piękna, dowcipna, śmiała, wkrótce stała się głośną na tym świecie, którego pragnęła. — Żaden bal niebył bez niéj świetnym, żadna zabawa zabawną, wszędzie dla niéj zapraszano rodziców i Julia uroiła sobie wielką, szczęśliwą, przecudownie strojną w drogie kamienie i kwiaty, przyszłość. — Jak roić niémiała? — widziała przed sobą na kolanach tylu młodych najlepiéj wychowanych, najpiękniéjszych imion, największych majątków, ludzi. — Zdało jéj się, że wybrać będzie mogła takiego, który wszystkie życzenia serca, marzenia głowy, szalone nadzieje uiści. Czekała, patrzała, szukała. A tymczasem snuły się przed nią, jedna po drugiéj, postacie, z których żadna nie odpowiadała jeszcze marzeniu, ideałowi. Temu brakło majątku (choć młoda, już Julia pojęła znaczenie majątku i stosunek jego do szczęścia) temu imienia i dobréj sławy, temu uczucia i serca, temu głowy. Czekała, patrzała, bawiła się, śmiała, a tymczasem płynęły lata, płynęły, leciały, gnały się, migały. I przeszło dwadzieścia; a jednego wieczora troskliwa matka całując ją w czoło, powiedziała Julij.
— Julio, dziś tobie lat dwadzieścia — pamiętaj na przyszłość swoją wszystkim odmawiasz!
— A! mamo, czemuż się nikt taki, jakiego chcę nie stara o mnie — odpowiedziała Julja.
— Niéma Aniołów, droga Julciu — niéma aniołów! Czas wybrać.
— Jeszcze rok mamo, droga mamo, jeszcze dość będzie czasu.
I rok znowu upłynął, mignął jak jaskółka, a Julja niewybrała jeszcze. — Znowu matka całowała ją w czoło i przypominała, znowu ze łzami prosiła Julja, poczekajmy. I wyglądała z wiérzchołka swoich nadziei, jak w bajce, czy nie nadjedzie czekany. —
Pędziły tumany drogą, przybywało wielu, nie przybył ten, o kim marzyła. I smutno się jéj zrobiło na sercu i rzuciła oczyma po ziemi już, nie gdzieś w oddaloną przyszłość. Starających się było jeszcze wielu, ale najlepsi zrobili już wybór, oddalili się, poumiérali lub pożenili (co na jedno wychodziło). — Hrabia Ś.P. Rzymskiego, dość na oko bogaty, przystojny (był nim wówczas), zaczął się starać o pannę Julję. W prawdzie niémiał ani serca, ani głowy, ale miał kilka tysięcy dusz i nadzieję mnogich sukcessij na chorych ciotkach, suchotniczych wujach, astmatycznéj babce i t. d. Oświadczył się, został przyjęty. —
Julja smutnie została Hrabiną, i nie przeto szczęśliwszą. W kilka tygodni po ślubie bogactwo męża i nadzieje jego na ciotkach i wujach, w oczach jéj zagasły i ujrzała długi, niedostatek, fałszywe położenie męża, jego nieznośne głupstwo, zupełny brak czucia, zasad, wyobrażeń o jakichkolwiek obowiązkach. — Zdała się na wolą przeznaczenia, spuściła głowę i umilkła. Nie skarżyła się napróżno, nie płakała nawet przed rodzicami; niémiała prawdziwie religijnego wychowania jednakże i niepotrafiła cierpieć, nie szukając ulgi i pociechy na cierpienie.
Cisnęło się mnóstwo jeszcze do nóg pięknéj Hrabinéj, a JW. Hrabia Ś. P. Rzymskiego, dumnie tryumfował, gdy ją widział otoczoną czcicielami, wielbioną, wynoszoną, czczoną jak bóstwo. Niepojmował on, aby kogokolwiek nad niego przenieść było podobna, kogokolwiek kochać po nim. Miał zaś wyobrażenie pocieszne, że go żona niezmiernie kochała. Zamykał więc oczy na całe jéj postępowanie.
Nie krępowana uczuciem obowiązków, podżegana przez wyobraźnią i serce, Hrabina, zrobiła piérwszy występny wybór. Cały świat wiedział o nim prócz JW. Hrabiego, któren śmiał się z kochanka i co rano pytał go, zanosząc się od śmiéchu.
— A! a nieprawda, że piękna Hrabina Comme un ange! Zakochany! zakochany! napróżno! Ça! Żałuję cię serdecznie.
Można mu było odpowiedziéć.
— A ja ciebie. Tego jednak, zawsze nieszczęśliwego udający kochanek nie uczynił. Hrabia tak był ślepy, że jego miłość jak swój tryumf, nie wiedząc że była jego wstydem i hańbą, obwodził, pokazywał, wyprowadzał co chwila na scenę. I zamiast wdzięczności od żony do reszty serce jéj stracił, kto wié, czy nie wolałaby była zazdrośnika; czy nie milsze by jéj było męczeństwo, od téj swobody, która jéj odkrywała tak niesłychane, nieograniczone głupstwo tego, który był z nią związany na zawsze.
Piérwszy wybór Hrabiny, był nieszczęśliwy — człowiek co jéj serce czy głowę tylko może pozyskał, był to zręczny oszust, co wybornie grał rolę rozumnego, znakomitego, pięknego, wziętego, czułego i jakiego chcecie człowieka. — Nic w nim nie było prawdziwego, począwszy od włosów, a skończywszy na sercu; — niemiał i tego i tego. Był to jeden z tych aktorów, co niedostatek wszystkiego, zastępują zręcznością. Wpatrują się w świat, zbiérają pozory i kształty wszystkiego, wiedzą jak wygląda bogaty, jak się tłumaczy dowcipny, jak się wyraża namiętność, jak się maluje rozum; i udają potém wybornie, to co im udawać potrzeba. Tacy ludzie często najwprawniéjsze oko, najostrożniéjsze oszukają serce, ale na krótko — Jeden rożek niebacznie odchylonéj zasłony, odkrywa nagość i złudzenie ustaje. —
Wkrótce Hrabina z wzgardą odepchnęła, tego, którego z otwartemi rękoma i nadzieją szczęścia przyjmowała za zbawcę.
Po nieszczęśliwéj próbie opuściła ją nadzieja, obwinęła się w swoje przeznaczenie i usiadła spokojnie z rozpaczą w sercu — Ale to niedługo trwało, nadzieja zaświéciła znowu, nowi pokazali się ludzie, oni się zdali inszemi, lepszemi — i inaczéj tylko zawiedli. —
Ostatnim zawodem Hrabinéj, był Alfred w którym spodziéwając się znaleść życie, uczucie, duszę, znalazła tylko trochę zimnego dowcipu, pokrywającego zupełną próżnię. Widzieliśmy jak go traktowała i z kilku słów rozmowy, całéj wzgardy jaką ku niemu miała, domyślać się można.
Teraz, Hrabina przeżyła młodość — a wspomnienia jéj przebiegłszy, nie darmo mówiła w duszy — Stracona! Bo niebyło i chwili prawdziwego szczęścia, w tym różnorodnym błyskotliwym obrazie; same zawody, upokorzenia, zgryzoty. Nie sądźmy jednak, żeby zbyt głośno, odzywało się w niéj sumienie. Ona niewiedziała prawie co czyniła, otoczona tysiącem przykładów, uniewinniała się przykładami. Jéj żal było nie występnego życia, ale zawodów, dręczył ją smutek nie sumienie.
Taką była Hrabina Julia — Wróćmy do naszych gości, którzy już także powrócili do saloniku na górze. Hrabia gospodarz sapie siedząc w krześle, Alfred dowcipuje, Staś uśmiécha się do Hrabinéj, Hrabina wzdycha, August wzrusza lekko ramionami.
— Pan chciałbyś poznać, nasz świat, nasze towarzystwa — eh bien, mówiła Hrabina do Stasia, faites nous l’honneur, de venir nous voir na Święty Edward — Są to imieniny mego męża, będziemy mieli całe sąsiedztwo.
Staś się w milczeniu ukłonił, uszczęśliwiony był zupełnie —
Hrabia dosłyszawszy słów żony, dodał z drugiego końca salonu.
— A nie czekając Ś. Edwarda, prosiemy pana jak najczęściéj — My się tu na wsi tak nudzim. —
Staś ukłonił się w drugą stronę.
Alfred szepnął po cichu.
— C’est flatteur pour nous autres!
Hrabina udała że niesłyszy.
Ale czas było jechać, August od kwadransa miał kapelusz w ręku i spoglądał na próżno na Stasia, który nie przestawał opowiadać coś bardzo zajmującego Hrabinéj, nareszcie zbliżył się do niego i rzekł.
— Jedziemy.
Nowe zaproszenia, pożegnanie, wyjechali nareszcie. Zaledwie siedli do powozu, Staś wuja serdecznie ściskać zaczął.
— Jakże ci dziękuję, żeś mnie do nich zawiózł, a to skarb ten dom. Hrabina une femme de trenie ans. —
— Qui en a quarante, dodał wuj —
— Co nam do tego — ale jeszcze ładna i —
— Znudzona Alfredem —
— Był więc jéj —
— Kochankiem — rzekł August zimno, i nie on jeden, nie piérwszy, a zapewne nie ostatnim także. Hrabina lubi zmieniać kochanków, jak rękawiczki.
— Tém lepiéj, rzekł Staś — niéma się czego lękać scen patetycznych i rozpaczy na końcu. — Hrabia, tłusty Hrabia doskonale naiwny, ślepy, głuchy — i pewien siebie; wzór mężów — Hrabina powinna go była wypisać sobie umyślnie, gdyby się na podoręczu nie znalazł Alfred.
— Une bête qui a infiniment d’esprit przerwał wuj.
— Doskonale wujaszku determinujesz — Widziałeś jak Hrabina, pogardliwie litościwie uśmiéchała się z jego konceptów, dla nas świéżych, a dla niéj zapewne wyszarzanych od dawna. Nieoszacowany dom, nieoszacowany wujaszku, niemogliśmy trafić lepiéj.
— Niepotrzebuję cię przestrzegać — rzekł wuj zapalając cygaro, że kobiéty zawiedzione, kobiéty które francuzi wyśmiéwają zowiąc je incomprises, kobiéty z rodzaju Hrabinéj, w wieku krytycznym są najniebezpieczniéjsze. — Czepiaja się oburącz ostatniego kochanka, czując że jest ostatnim. — Nie życzę ci wpatrywać się bardzo w zwiędłe wdzięki Hrabinéj, zostaw ją lepiéj Alfredowi. —
Staś śmiał się do rozpuku. —
— Niepojmuję zupełnie jéj przywiązania do Hrabiego Alfreda; trzeba być bardzo nie wprawnym, żeby go niepoznać od razu. Pozwalam na zakochanie się w głupstwie, w egoizmie, w największéj śmiészności, (są tajemnice niezbadane w przyrodzeniu) ale niepojmuję zakochania się w dowcipie.
— Patrz jednak ile takich namiętności.
— To tak jakby kto chciał, zgotować obiad w lodowni — z dowcipu mogą być ledwie słodkie lody, i to gdy się doda do lodu, dużo a dużo cukru.
Tak rozmawiając zbliżali się do domu; reszty rad wuja i konceptów siostrzeńca powtarzać wam nie będziemy.
MARSZAŁKÓWNIE I WIELU INNYCH.
Na równinie, błyszczącéj teraz złotemi ścierniami, na których się resztą trawy pasły merynosy, ostawiony kilkudziesiąt kołkami, do których miały być poprzywiązywane drzewka, stał murowany pałac państwa Marszałkowstwa Słomińskich. Byli to także sąsiedzi Augusta — Jch dom jak zaraz widzicie, samém położeniem różnił się wielce, od domu Hrabiów. Z najwyższą niezręcznością, obrano miejsce na niego, w pośrodku trzech łanów, na pustém wzgórzu, gdzie kołki tylko reprezentowały drzewka. Nie daleko na lewo, widać było gaj dębowy, stare drzewa, staw, łąkę, i każdy się pytał, czemu nie tam postawiono dom.
Na to Marszałek odpowiadał, zawsze jednostajnie, z miną przekonywającą, że inaczej być nie mogło.
— To sam środek łanów.
Dom więc stał, jakem wam powiedział, na wysokiém pustém wzgórzu; facjatę jego zdobiły cztéry grube kolumny, niesłychanych proporcij i kształtu. Pomalowany był żółto, okiennice zielono, dach czerwono, pompa przed nim jaśniała wszystkiemi kolorami tęczy. — Na prawo były officyny, jak sam dom żółte — daléj podobnież żółty szpichlerz, żółta stodoła, żółta opodal gorzelnia i mnóstwo rzeczy żółtych, stały w lewo, frontami, bokami, ukosem do domu zwanego pałacem, z powodu cztérech kolumn i salki na piętrze. — Opasywał dom mur z wazonami na słupach garncarskiéj roboty, z wysoką bramą, dźwigającą herb i cyfrę P. S. Miało to minę jakby brama stanowiła Post Scriptum pałacu.
Niezapomniano jednak o cyfrze, i na frontonie pałacowym, od ogrodu — Uważcie co za skromność! cyfrę umieszczono od strony ogrodu — To prawda, że od dziedzińca, nie było gdzie jej przypiąć. Ogród był niechybnie angielski i o tém wiedzieli od dawna sąsiedzi od pana Marszałka z ust jego własnych; a zatém omylić się i składać niewiadomością nie mogli. — Wart ten pomnik sztuki, szczegółowego opisu.
Zajmował on — zawsze wedle słów Marszałka samego, a zatém niewątpliwie tak było — kawałek najpiękniéjszy łanu, gdzie wedle słów jego, mogło by się użąć, kilkaset kóp pszenicy. — No, a cóż począć, kiedy trzeba angielskiego ogrodu, kiedy go koniecznie potrzeba? Na tym tedy łanie, na którym niewiem jak szczęśliwym trafem znajdował się parów zarosły tarniną i głogiem, zarysowano ogród angielski. Trzeba było widziéć, jaki to był piękny ogród na planie rysowanym przez założyciela. Fraszka Sofijówka, która jak wiécie jest także tylko pięknym parowem. Zaraz pod domem ogromne dwa zasadzono klomby. Wyższe kołki oznaczały wyższe drzewa, mniejsze, krzewy i drobniéjsze plantacje — Widok był przepyszny — kilkadziesiąt tysięcy kołków, w różnego kształtu powtykanych klomby! — kończyły klomby kwiaty, których w téj chwili już nie było, gdzie niegdzie tylko jesienne astry i asterki, schylały głowy i wspaniały wołyński krzak ostu, bujał obok jakby żartując z tych przychodniów, co nieumiały rosnąć na naszéj ziemi.
Między klombami był gazon — Na nim rosły żółte łodygi dziewanny, polny czosnek i inne tym podobne trawy — Wśród trawnika, kręciły się żwirem wysypane scieszki, połamane, pozwijane na prawo na lewo i jednomyślnie wiodące do parowu. W parowie były cuda! Tarnina i głogi okrywały jego boki, był mostek na suchém rzucony, była pieczara z egipskiemi kolumnami, altana i t. d. Bo któż to godnie i dostatecznie opisze? potrzebaby na to Trembeckiego i tysiąca dukatów Potockich. —
Widok z ogrodu, godzien ogrodu samego. Oko ślizgało się, po niezmierzonych łanach JW. Marszałka, na których końcu spotykało siniejące gaje, czerniejące wały i t. d. Pełno było rozmaitości w tym widoku i ta rozmaitość jeszcze urozmaicała się co rok.— Z jednéj naprzykład strony, zieliniła się ozimina, bez końca; majowa pszenica, sinawe żyto — z drugiej żółciały ściernie, z trzeciej czerniała świéżo poorana ziębla.
Wyznajcie, że widok był cudowny.
— Takiego widoku drugiego niéma na Wołyniu, mówił Marszałek i miał słuszność. Zapomnieliśmy nawet w opisaniu o stértach, które nie mało wdzięku łanom dodawały. Nic poetyczniéj i naiwniéj pięknego, nad stértę żytnią lub pszenną. Zdaleka i po zmroku, uwodzi cię miną pałacu, stodoły, obory — prześliczne! prześliczne!
W takiém to roskoszném położeniu stał ów pałac z cztérma kolossalnemi kolumnami i kilkunastu oknami wrząd, z markizą cératową od ogrodu i t. d.
Wejdźmyż do środka.
Sień zdobiły wazony, godne ogrodu — mówię wazony, nie krzewy i rośliny, bo najwidoczniejsze w istocie, były zielone prześliczne wazony, w których tylko dla formy schły agapantusy, kaktus szerokoliści, laury i profuzja geraniów, teraz przezwanych pelargonjami, hortensii, róż i t. d. Kilku służących w zielonéj liberii, kwitło zwyczajnie pomiędzy wazonami; a rumiane ich nosy nieustępowały świéżością barwy, najpiękniéjszym różom. Na prawo był gabinet Marszałka w środku którego stał stół papiérów pełen. Cybuchy zajmowały jeden kąt, drugi kufer skórą obity, na sofie spoczywała w pokrowcu kosztowna na kanwie ręką Marszałkównéj, wystudjowana poduszka. Na ścianach kilka obrazów w ramach złocistych, wyobrażały one ciemności jak powszechnie utrzymywano i bardzo doskonale, bo na nich nic prócz ciemności widać nie było. Mylę się, na największym biała długa ręka, z jednym palcem wzniesionym do góry wystawała. Marszałek opowiadał że to był Chrystus, przez Carlo Dolce; nabyty na wagę złota.
Na górze znajdował się salon.
Rozpaczam żebym wam mógł godnie ten salon opisać. Co w nim było i czego w nim nie było. Naprzód meble mahoniowe od Testorego z Dubna, fortepian krzemieniecki cały mahoniowy, pokryty kapą zieloną, jak koń wierzchowy, dwie serwantki oryginalnego kształtu, ubrane w kwiaty robione i cukrowe świątynie. Na kominie przepyszna lampa, przed kominem ekran roboty Marszałkownéj wyobrażający wieniec z chrustu. Na podłodze rozesłany był dywan angielski przepyszny, za któren jak Marszałek powiadał, zapłacił nielicząc komory pięćdziesiąt dukatów. Zapomniałem o zégarze z fontanną, kilku figurkami i muzyką. — Grał on (przy gościach) dwa walce Straussa i Cavatiny dwie Donizettego. Marszałek dopomagał mu, i przypominał, podpowiadał nucąc bardzo przyjemnie. Na stoliku reprezentował Albumy — Magazyn powszechny, Musée des familles, Napoleon Bobrowicza i kilka jeszcze xiążek tego rodzaju. Na każdéj sofie znajdowała się poduszka szyta ręką panny Marszałkownéj, pokryta starannie. W pośrodku salonu wisiał tak zwany pająk w pokrowcu białym muślinowym wyglądający jak narzeczona idąca do ślubu. Na ścianach obrazy i sztychy — Sztychy wyobrażały historją nieszczęsnego Tipo-Saiba, którą opowiadał gościom JW. Marszałek, z niewydanemi dotąd szczegółami. Obrazy reprezentowały po większéj części ciemności także, jak w pokoju Marszałka. Na jednym tylko widać było nogę, którą z powodu widocznych na niéj nagniotków z talentem odrysowanych i śmiało kolorowanych, uważano w sąsiedztwie za jedno z dzieł najpiękniejszych Rubensa. Portret JW. Marszałka w mundurze haftowanym z dwóma orderami, z zwitkiem papiérów w ręku, i JW. Marszałkowéj w szalu tyftykowym, piórach i brylantach, zajmowały niepoślednie tutaj miejsca. Sam Marszałek zwracał uwagę gości, na talent z jakim malarz wyobraził krzyże na jego piersiach i szal na ramionach pani Marszałkowéj. Szal osobliwie, prawdziwy tyftykowy, zbliżał się wielce do pięknéj cyraty wykończeniem, i z tego zapewne powodu, wyobrażał doskonale tyftyk.
Obok salonu był pokój sypialny państwa, z paradném podwójném łożem mahoniowém, na którém oni nie sypiali nigdy. Tu była wspaniała toaleta saméj pani, okryta muślinem, klęcznik z xiążkami do nabożeństwa, dwa bukiety z robionych kwiatów pod kloszami i inne cuda natury i sztuki. Na ścianie Ś. Cecylja patronka jéjmości, grała na organie. Malowidło to, dzieło początkującego, nie było nawet do smaku Marszałkowi, który się znał na tém. Cóż kiedy sama pani, miała słabość do swoiéj malowanéj patronki.
Daléj jeszcze był pokój panny Marszałkównéj, przybytek niewinności, i wdzięków. O niewinności nic tu powiedziéć niemożem — co się tycze wdzięków, tych sporo nasypała na nią hojną dłonią natura. Marszałkówna miała lat — jak zwyczajnie, dla gości osiémnaście, dla ojca i matki dwadzieścia i cztéry. Była blondynka, jasno blondynka, pulchna, szeroka, z oczyma porcellanowo-niebieskiemi, rękoma wytoczonemi (wprawdzie trochę za grubo — ale od przybytku głowa nie boli; powiada przysłowie) — noskiem silnie zadartym, ząbki białemi, kilką tysiącami drobniutkich piegów na twarzy i innemi jeszcze wdziękami niezliczonemi. — Hrabia Alfred powiadał o niéj Qu’elle fait toujours tapisserie. W istocie pracowita ta istota, nie odchodziła od krosienek i nierzucała włóczék, chyba dla fortepianu, lub xiążki.
Miała ona guwernantkę, angielkę, dla tego, że miała guwernantkę angielkę hrabianka, a Marszałek córki swéj jedynaczki, upośledzać niedostatkiem guwernantki nie chciał. — To jednak nie ciągnęło za sobą konsekwencij żadnych, Miss Jenny, rodzona młodsza siostra Miss Fanny, na jednym statku parowym na stały ląd przybyła z nią, pomagała tylko Marszałkównie w wybiéraniu włóczek. Były z sobą w przyjaźni, a dla ułatwienia rozmowy, angielka nauczyła się trochę po polsku, bo polka niepotrafiła ani trochę nauczyć się po angielsku. Zatrudnieniem Marszałkównéj było: szyć poduszki i ekrany, których ilość niezmierną w rok produkowała, tak że konsumentów nawet nie starczyło i oddawano je po części kościołom, po części chowano w zapasie na głodne lata; grać dwie uwertury na fortepianie, pięć walców i kilka mazurków; i czytać romanse, których spełna nie rozumiała, tego tylko jasno z nich dorozumiéwając się, że mąż i kochanek — czynią dwóch, i w jednéj osobie się nie mieszczą; że kochanie jest rzeczą piękną, zabawną i użyteczną, że panna jest najpiękniéjszym kwiatem na trawniku towarzystwa ludzkiego.
Aleśmy całkiem zapomnieli o Marszałku, o wielkim Marszałku. — Słuchajcież, Słuchajcie!
Marszałek, którego oto widzicie zatopionego w głębokich myślach, nad rejestrem gorzelnianym, z cybuchem w ręku, w pantoflach i szlafroku, Marszałek ten, jak go widzicie, małym, tłustym, brzydkim, z okrągłą twarzą, szeroką gębą, nizkiém czołem, wyłysiałém ciemieniem, wiszącym podbródkiem i t. d. Marszałek ten jak go widzicie, jest dziełem rąk swoich. Tak, on to sam wié i pocichu na samym końcu przyjaciołom powiada. Był on synem ubogiego ślachcica i nie jedynakiem nawet, bo młodszych braci, trzech jeszcze zostało, w stanie szczęśliwéj, złotéj mierności, on tylko jeden się zbogacił. A jak?
Był długo plenipotentem — nic lepszego jak być długo u bogatego plenipotentem, człowiek tak się przejmuje fortuną, że niewiedziéć jak potém nagle staje się bogatym. Z plenipotenta był possessorem, z possessora urzędnikiem sądu powiatowego, niekiedy jeszcze trudnił się i interessami, nareście kupił jeden majątek zadłużony tanio, rozprawił się z wierzycielami po sądach, wyszedł obronną ręką; kupił majątek drugi, wygrał trzeci i tak stał się panem jakeśmy to już widzieli z pałacu; któren natychmiast postawił. Żonaty od dawna, na starość doczekał się pociechy z córki, wyszywającéj, jakeśmy także widzieli, niezliczoną ilość poduszek i ekranów. Marszałek był to człowiek jak mówią z głową, sam nawet to o sobie powiadał, a kiedy sam powiadał, tém samém już wątpić nie można. Był człowiek z gustem, człowiek uniwersalny, znał się doskonale na gospodarstwie, na interessach, nawet na obrazach, których przedmioty odgadywał i tłumaczył z nieporównaną łatwością, znał się na muzyce, znał się wreście, co najważniéjsza, na ludziach. Miał téż skutkiem tylu znajomości ton doktoralny, pedagogiczny, zawsze wszystkich uczył, objaśniał i poprawiał, wszystkim radził. Swoją rolę pana grał doskonale przy gościach.
Co się tyczé Marszałkowéj, któréj exystencij śladów, przechadzając się po pałacu odkryć niemogliśmy nigdzie, i domyślać się tylko wypadało jéj po córce, — co się tyczé Marszałkowéj, była to zacna niewiasta, stworzona na żonę dla uczonego Marszałka, potulna, posłuszna, wierząca w nieomylność męża jak w kabałę, słuchająca go jak wyroczni. Niebyła jednak bez własnych i niemałych dodatnich przymiotów, a te składały się z wielkiéj i głębokiéj znajomości spiżarni, i kuchni. W domu, przed gośćmi i publiką, była niczém, niczém w interessach, niczém w wychowaniu jedynéj córki; ale za to wszystkiém w spiżarni i kuchni. Niekiedy, ale to rzadko w wielkich dniach gali, sam Marszałek dyktował obiady; i wtedy nawet spuszczał się jeszcze w wyborze leguminy na panią Marszałkowę.
Pomimo swojego upodobania w zajęciach domem, pomimo wyłącznego gustu do spiżarni i kuchni, Marszałkowa, umiała reprezentować, kiedy tego było potrzeba. Nikt od niéj wspanialéj, godniéj, poważniéj, niesiedział na kanapie przy gościach, nikt z większą przytomnością umysłu, nieprowadził rozmowy, nikt lepiéj niepotrafił utrzymać powagi nienaruszonéj.— To, wyznajmy szczérze, winna była niemniéj mężowi, jak wrodzonym swym talentom. Marszałek sam jéj wychowaniem, że tak powiém do salonu, zajmował się.
On to ją wyuczył siedziéć, poważnie się uśmiéchać, kłaniać, kiwać głową, gdy na co odpowiedziéć trudno było, odchrząkiwać dla przerwania długiego milczenia i mnóstwo tych tajemnic bez których żadna pani, niepotrafi być dobrą gospodynią domu.
Marszałek rad był z dzieła swojego i utrzymywał, że żona jego, gdy się ubierze w szal tyftykowy i brylanty, nie ustąpi żadnéj hrabinie, w siedzeniu na kanapie i odchrząkiwaniu. W tém miał najzupełniéjszą słuszność.
Teraz gdyśmy dali poznać czytelnikom dom Marszałkowstwa, wprowadźmy ich, w życie téj szanownéj pary.
Jest to ranek jesienny. Marszałek weryfikuje rejestra gorzelniane, Marszałkowa z kluczykami przy spiżarni, żwawy spór wiedzie z kucharzem o ilość masła, którą chce użyć do obiadu. Nie poznałbyś Marszałkowéj, tak się zamaskowała, brudnym szlafrokiem, czarnym fartuszkiem i zmiętym nocnym czépkiem. Taż to sama, co dwa dni temu, w tyftyku prawdziwym (za co Marszałek ręczy) — przyjmowała dostojnych sąsiadów hrabiów, robiąc dla nich herbatę, w ogromnym srébrnym samowarze? Zaledwie poznać ją można. O kobiéto, zmienna istoto, prawdziwy motylu, co wyrastasz z poczwarki — oto są dzieła twoje! Nawet w lokach, nierównie młodszą się wydaje. A teraz patrzcie, jeźli byście jéj nie wzięli za klucznicę!
I Marszałek téż, nie myślałbyś że to plenipotent, a nie pan tego wspaniałego pałacu i przepysznego angielskiego ogrodu? — W téj chwili rozmawia z pisarzem i rządzcą; posłuchajcie, jak z napoleońską przytomnością umysłu, on co tyle ma na głowie (nielicząc łysiny) zapytuje o każdy korzec zboża, o każdą ćwierć pośladów. Niepospolity człowiek! niepospolity człowiek! Sam to nawet nie raz o sobie powiada.
Zaturkotało przed oknami, już wyjrzał, już poznał czy kłaść wice-mundurowy frak z krzyżami, czy zostać w szlafroku — Zostać w szlafroku, powiedział sobie i został w szlafroku. —
Lecz coż to zaturkotało w dziedzińcu? Pokorny to wózek zaprzężony trzema chłopskiemi konikami, na koźle chłopak w świtce z kapturem, siedzenie okryte kilimkiem. Poznał Marszałek swego brata, po skromnym ekwipażu; posprzątał rejestra, otulił się szlafrokiem i nieukontentowany potarł się dłonią po brodzie.
— Oj ci krewni, ci krewni! Że człowiek zrobił w pocie czoła fortunę (o pocie sumienia nie wspomina) — to już ciśnie się do niego każdy, każdy się do niego przyznaje, każdy u niego czegoś prosi, ciągle żebrzą, naprzykrzają się ustawicznie — Hm! odprawić ich niemożna, żadnéj delikatności. Ah!
Drzwi się otworzyły, wszedł przybyły pan brat; średniego wieku mężczyzna w kapocie, dość czysto, ale ubogo ubrany; z twarzą spokojną, bladą a smutną. Marszałek kiwnął głową siedząc na kanapie.
— A pana Alojzego!
Pan Alojzy podszedł ku bratu i pocałował go w ramie.
— Cóż tam słychać i co tam słychać, panie Alojzy?
— At, zachciał, Marszałek, po staremu, źle ta i źle, niedostatek —
— Zawsze jedna piosenka panie Alojzy.
— Zawsze jeden los Marszałku.
— Czemuż bo nie starasz się, nie pracujesz —
— Alboż nie pracuję —
— No — ale czemu skutku nie widać, jak powiada Hrabia, który u mnie wczoraj był na herbacie — skutku! hę! skutku! Ot, widzisz u mnie —
Pan Alojzy smutnie kiwnął głową.
— Jak tam u pana Alojzego urodzaj? hę? U mnie pszenicy huk, pójdzie do Gdańska kilka tysięcy korcy!
— Użąłem sześćdziesiąt kóp, Marszałku, ale połowę wróble wypiły, nie będzie omłótna — A tu podatek —
Marszałek nie słyszał, lub niechciał o podatku słyszéć.
— No, a co tam nowego —
— Nowy podatek, rzekł uśmiéchając się pan Alojzy.
— A! wiém, wiém!!
W tém weszła w stroju porannym Marszałkowa i mocno się zmięszała zastawszy obcego, który ją ujrzał tak niestósownie do stanu swego ubraną — W niedostatku jednak tyftyku, pełen powagi i surowości wyraz przybrała na się, podała końce palców Panu Alojzemu do ucałowania i zamruczawszy coś na ucho mężowi, pośpieszyła uciec drugiemi drzwiami. —
— Oto Panie gospodynia — rzekł Marszałek — gospodynia! Dobry ja gospodarz, ale i ona! A! widziałeś Panie Alojzy tę poduszkę, to nowa robota mojéj córki — Hę? prawda, że prześliczna? prawda?
— Jak kupna — odpowiedział Pan Alojzy.
O tak! moja Adelaida inaczéj nie robi, wszystko jak zagraniczne, jak kupne. To cudo talentów ta dziewczyna! A widziałeś nową karetę wiedeńską Panie Alojzy, za którą zapłaciłem trzystu czerwonych złotych, extra sprowadzenia?
— Niewidziałem i nieciekawym. —
— No? a toż czemu?
— Ja się na tém nieznam.
Marszałek coś zamruczał — spójrzał w okno.
— Będziesz na obiedzie?
Brat nie wiedział co odpowiedziéć —
U mnie obiad o trzeciéj po południu — każ koniom odejść —
Skłonił się Pan Alojzy i wyszedł.
Ledwie się drzwi zamknęły za nim, nowy turkot na dziedzińcu, drugi wózek zajechał. Marszałek z widoczném ujrzał go nieukontentowaniem.
A to nasłanie jakieś! czy co! A toż kto znowu? kobiéta! dzieci! Hm! hm!
Zadzwonił na służącego.
— Pójdź dowiédz się kto to taki —
— Pan Alojzy —
— Ale drugi wózek —
To Pani Felixowa —
Marszałek się potężnie zmarszczył i gębę skrzywił.
Choć uciekaj! Już tylko nie widać, jak się tu zjedzie cała familja, rzekł do siebie. My Panowie, nigdy od tego ubóstwa opędzić się nie możemy. Cóż że brat, że siostra, że oni ubodzy, a ja bogaty! Bogaty, to sobie — każdy sobie! każdy sobie. Zaraz chcą żeby im pomagać, pomagać — każdy ma swoje interessa, obowiązki.
Tu razem z Panem Alojzym, weszła do pokoju, Pani Felixowa, niemłoda już kobiéta okryta perkalikowym szlafrokiem i czerwoną ogromną chustką, w czépku z żółtemi kokardami, z woreczkiem paciorkowym na ręku. Za nią wtoczyło się dwoje dzieci, dziewczynka w szlafroczku i czépeczku i chłopiec w mundurowym studenckim surduciku. Wszyscy począwszy od matki, ucałowali pokornie ręce Pana Marszałka, który ich jakiémś mruczeniem niezrozumiałém pozdrowił.
A! a! Pani Felixowéj — jakże tam! — proszę siadać — Siadaj Panie Alojzy —
— Przyjechałam z dziatkami do brata odpowiedziała Pani Felixowa — podziękować. —
— A! a! niéma za co — to jest? ale za coż —
— Za obietnicę Pana brata —
— Mów siostro Marszałka, poszepnął Alojzy.
— Obietnicę? spytał Marszałek. Jaką?
— A co byłeś łaskaw kilka tygodni temu małego Felisia, obiecać oddać do szkół. — U mnie Panie Marszałku, nędza, wdowi chléb, łzawy chléb, a dzieci pięcioro — Tego roku nie urodziło, a siedzi nas dwie na jednym chłopie. Bóg widzi niéma z czego wyżyć, i okryć niebożęta, a tu już Felisiowi dziesiąty rok, czas do szkół — Siostra Marjanna, biéduje, ale niechajże, to ona przynajmniéj ma same córki, a u mnie trzech synów —
Marszałek słuchał patrząc w okno. —
— Dzięki tobie, będzie jednym mniéj na głowie, jak go oddasz do szkół; pomyślisz o nim. Ucałuj Felusiu wuja w nogi, w nogi, dodała matka podprowadzając go. To twój dobrodziéj, z jego łaski będziesz miał kawałek chleba.
— No no — dość, rzekł odsuwając się Marszałek, kwaśno — już jak się słowo dało — oddam Felisia do szkół — Ale pani siostra także nie zapominaj o nim, bo to ja, bo to wam się zdaje, że ja jestem miljonowy, a ja, ja mam interessa, ja muszę żyć z ludźmi, dom otwarty — Ja co mam, to expensuję i zmagam się dla was.
Siostra i brat spójrzeli po sobie —
— A mnie myślicie mało życie kosztuje? Raz wraz Hrabiowie, Xiążęta, człowiek z niémi żyje i musi się pokazać — A edukacja Adelaidy, co saméj guwernantce płacę dwieście pięćdziesiąt dukatów! — To to wam się tak zdaje, a wy bogatsi odemnie. I westchnął.
— Ach! bracie, pomienialibyśmy się jednakże, szepnęła Pani Felixowa. A twoje dobre serce dla nas. Bóg ci nagrodzi.
— Nie bardzo się téż dla nas zmoże — pomyślał Pan Alojzy.
W tém miejscu rozmowy, piękny wiedeński koczyk Augusta, zatoczył się przed ganek.
Marszałek spójrzał, porwał dzwonek i zaczął krzyczéć.
— Héj! Fedor! Fedor! kozak! héj! A no! Ubiérać sie, fraka, fraka! A drugi niechaj leci do Pani, obiad przerobić! Jéjmość niech włoży mantylkę, com jéj przywiózł z Żytomiérza. Prosić gości na górę — Zdjąć cératę ze stolika, kapę z fortepiana! A no prędzéj prędzéj że — Marudy, — Frak z krzyżykiem — Legumina z konfiturami — Kapki z krzeseł pozdéjmować! —
Pan Alojzy i Pani Felixowa, będzie na obiedzie, dodał — będziecie na obiedzie. Ja wam każę tu nakryć osobno na dole, tu wam będzie wygodniéj. Oznajmić Pannie Adelajdzie żeby wnieśli nieznacznie nową poduszkę i położyli na kanapie, — tę co wczoraj skończono — Aha! kapki z poduszek pozdéjmować! Do obiadu srébrne półmiski, niechaj Pani wyda i rądel, i rądel wielki! Jan pójdzie do lochu, dwie butelki węgierskiego, jedna szampana, jedna reńskiego, jedna tego czerwonego co w kącie — No — dawaj frak — z krzyżykiem.
Posłać do kuchni, a tym czasém śniadanie , co pozostało od czwartkowego, sér i konfitury — A! to biéda, że wszystko na mojéj głowie.
J Marszałek wytoczył się pośpiesznie do salonu, na spotkanie gości.
W pośrodku salonu Staś i August stali i uśmiéchali się do siebie.
— A wiész wujaszku, rzekł Staś zanosząc się od stłumionego śmiéchu, jeśli gospodarz podobny do domu, jeżeli pac wart pałaca, to doskonały macie exemplarz dorobkowicza!
— Cicho! cicho! gotowi nas słuchać podedrzwiami, odpowiedział August, kładnąc palec na ustach. Zobaczysz, zobaczysz, dziw się tylko wszystkiemu, graj jak możesz wielkie uszanowanie i przejęcie dostojnością marszałkowską gospodarza, chwal roboty kanwowe panny Adelaidy; — a nie zapominaj o tém, że ten pan Marszałek, którego jedyną dziedziczką, jest córka, jakkolwiek piegowata i nadto może na swoje lata okrągła — da jéj kilka tysięcy dusz w posagu!
— Cóż to, czy wujaszek myślisz mi już kamień do szyi uwiązać i żenić tutaj.
Wuj uściskał siostrzeńca.
— Nie bój się, nie bój — nie będę cię zaraz swatał; dam tak tylko zdaleka do zrozumienia, że, że mógłbyś się starać — że jesteś bogaty, że mój majątek przejdzie na ciebie — Zobaczysz dopiéro, jak cię tu przyjmować będą. — Ale to — otóż któś idzie.
Był to Marszałek, który podczesawszy resztę włosów do góry, napiąwszy krzyżyk przy fraku, zaciérając ręce wchodził do salonu.
— A, szanownego sąsiada dobrodzieja, nieoszacowanego i rzadkiego gościa. Przepraszam, żem się zaraz nie stawił. Interessa, panie dobrodzieju, interessa, korrespondencye. Właśnie siedziałem nad listem Xięcia N. — któren.
— Mojego siostrzeńca pana Stanisława... mam honor prezentować.
— Ani chybi pomyślał Marszałek, w duchu, pretendent do Adelaidy —
— Bardzo mi przyjemnie — mam honor, proszę siadać, dodał głośno. — Zadzwonił.
— Héj! kozak powiédz kamerdynerowi niech dają śniadanie, oznajmić pani Marszałkowéj że są goście, pewnie się zaczytała, ona co tak lubi lekturę. A pan dobrodziéj z daleka? spytał Marszałek Stasia. —
— Majątki moje, rzekł umyślnie Staś, położone są w innéj stronie kraju — a w tych, które tu mam nie mieszkam, piérwszy raz jestem w tych stronach.
— Majątki moje —! a w tych które tu mam! powtórzył w duchu Marszałek, to cóś bogatego. Dobrze by było, dodał naradzając się w duchu kazać Adelaidzie włożyć suknię mienioną i bransoletki nowe — Ale — no, no! poczekajmy.
— Mój siostrzeniec, przerwał August — chciał poznać okolice i celniéjsze domy odwiédzić, wczoraj byliśmy u Hrabiów dziś pośpieszyliśmy.
— Widocznie chce się żenić — pomyślał Marszałek, ale im się Hrabianka niepodobała i wiedzą że niéma posagu prócz ojcowskich długów i matczynych grzéchów; przyjechali zobaczyć Adelaidę —
— Bardzo jestem wdzięczen, rzekł głośno aha! bardzo jestem wdzięczen. Hrabia poczciwy nasz Hrabia, jak się tam ma. Co? zawsze tłusty? zawsze wesół?
— A! zawsze — odpowiedział August.
— A Hrabina zawsze smutna? Ale dajmy pokój obmowie. Czemuż bo niedają śniadania? Hej! zadzwonił znowu — Śniadanie, prędko śniadanie. A na ucho kozakowi szepnął. Włożyć nową liberją, tę z blachami słyszysz? —
— Pani się pyta o obiedzie?
— Powiedz pani, żeby był co się nazywa — co się nazywa! słyszysz —
— Słyszę panie. Wyszedł.
— Skończyłeś już pan marszałek, rzekł August, koło swego — pałacu.
— Jak pan widzisz zupełnie, odpowiedział gospodarz prędko — Sam się tém zajmowałem, moją inwencją i gustem wszystko; bo ja lubię sam tém kierować i niechwaląc się znam się na tém trochę.
— To widoczne, rzekł Staś, nikt tak nie potrafi dogodzić, jak kiedy się kto sam zna i pokieruje —
— Nic pewniejszego. I wewnątrz także sam wszystko urządziłem, rzekł Marszałek. Moim gustem — A już to przyznam się państwu, nie mało kosztowało, ale kiedy komu pan Bóg dał.
— Potrzeba, rzekł August, użyć, naturalnie. —
— To téż się i używa. Już to pani Marszałkowa spokojnie sobie bawi się lekturą, a ja wszystko — ja wszystko. Ale! niewiém czy rzadki mój gość i szanowny Sąsiad, widział ostatnie roboty marszałkównéj, mojéj córki?
— Nie, ostatnich —
— A! właśnie te są najprzedniéjsze — Cuda panie dokazuje na téj kanwie! Ja to się wydziwić nie mogę, zkąd jéj tych konceptów stanie! Prawda ma desenie, no! ale deseń a haft, to co innego panie! To wiadomo! Ot, panie naprzykład, ta poduszka, w guście (jakże się ten gust nazywa?) w najnowszym guście rakaka? tak! tak. Albo niepiękna! A ta druga, gdzie widziemy Araba na Arabskim koniu wśród arabskiéj pustyni.
— I to robota córki pana Marszałka? spytał Staś, wskazując jeszcze jedną poduszkę —
— Panny Marszałkównéj! a tak! a tak! własna! własna! — Bukiet z róż, i tulipanów. Co za naturalność. Co mówię, ta naturalność i naturę przechodzi, takiéj świéżości i kolorów niéma w naturze. Albo ściég panie? ściég nowy, wypukły! A! to osobliwszych talentów dziewcz — nieskończył i poprawił się — marszałkówna.
Staś tylko co śmiéchem nie parsknął ale się w czas wstrzymał i nosa utarł. August spójrzał po obrazach, jakby przypadkiem; Marszałek który chodził za jego oczyma, dostrzegł tego.
— Nic nowego podobno, niémam tutaj rzekł, nic — Znane! znane!
Teraz Staś zaczął się przypatrywać — Marszałek podbiegł ku niemu, niemógł wytrzymać i zaczął tłumaczyć.
— To jest angielski sztych, Tipo-Saiba, nieszczęśliwego, Tipo-Saiba, pan wié historją Tipo-Saiba?
— Wiém ją —
— Otóż to śmierć jego — to ostatnia bitwa — a tu.
Przerwał służący, który wszedł w nowéj liberij i cóś szeptał do ucha gospodarzowi. —
— Zapnij się, mruknął Marszałek —
Służący się zapiął i poszedł.
— To są olejne obrazy, kończył opowiadanie amfitrjon — olejne kosztowne oryginały. Ten wyobraża Wniebowzięcie, oryginał Rabrandta.
— Rembrandta? spytał Staś —
— Tak Rabranta panie! Znawcy to niezmiernie chwalą i ja chwalę — ale znajduję dodał, że ten Rabrant, miał zły zwyczaj ciemno bardzo malować — tak, że nic prawie na jego oryginałach dostrzedz niemożna. Wszakże ja tu jednego anioła skrzydła znalazłem i z tąd wnoszę, że to jest Wniebowzięcie, — A to panie, Rubensa, noga — a raczéj musi tam być cóś więcéj niż noga, ale tylko noga widoczna, śliczna noga —
— Przepyszna noga! rzekł Staś —
— Domyślam się, że to jakiś filozof starożytności.
— Zupełnie noga filozofa! rzekł August — niewątpliwie. Jak to pan Marszałek trafnie zgaduje —
— Ha! ha! Już to ja — mogę się pochlubić, że — nieco znam się na tém. — To panie rzekł ciągnąc daléj, jest wnętrze świątyni, które poznaję potém że widzę wschody dość wyraźne.
— Tak to są wschody —
— Marmurowe wschody — rzekł Marszałek, ma to być oryginał Brandta który malował zawsze pejzaże. Jedno z najwyborniéjszych dzieł jego, zapłacone przezemnie sto czątych. I nie drogo, na oryginał bo ja się kocham w oryginałach. Drugi traci na karty, a ja na obrazy, kto co lubi. —
— Gust wszystkich ukształconych ludzi —
Marszałek się ukłonił.
— Nie znajduje pan, że to piękny zégar, kupiłem go u Grabowskiego w Żytomiérzu — kocham się w sztukach? Słyszał pan jak gra walce — La! la! la! la. — Zaraz będzie grał, ja go nastawię.
Szczęściem wniesiono na dwóch ogromnych srébrnych tacach śniadanie. Tu nieco się przerwała rozmowa. Weszła téż sama pani Marszałkowa, ustrojona w nową mantylkę i w wielką powagę, utrzymującą się milczeniem i kiwaniem głowy. Na ten raz nawet wiedząc już o przybyciu młodego człowieka, którego jak wszystkich młodych ludzi, miała w podejrzeniu starania się o córkę — była poważniéjsza i surowsza niż wprzódy, lękając się, aby zbyt wielkich nadziei nie powziął nieznajomy jeszcze kawaler.
Za chwilę drugiemi drzwiami, miss Jenny, wsunęła się z panną Adelaidą, która dygnąwszy zasiadła do krosienek, zawsze u okna w salonie stojących, aby goście w chwili fabrykacij, mogli podziwiać arcydzieła włóczkowe Marszałkównéj.
— Moja córka, rzekł Marszałek uśmiéchając się.
— Co za szczęśliwe podobieństwo do ojca rzekł August.
Marszałek z przyzwoitą skromnością się uśmiéchnął. Przystąpiono do śniadania, które się zalecało doborem materjałów, drogo, jak sam Marszałek powiadał, bardzo drogo skupionych.
— Ten sér, niech pan powącha — Chester prawdziwy — Hrabia niemógł się go odjeść. Z Odessy — konfitury kijowskie! od Bałabuchy, niéma jak kijowskie. Mówią, że, do Paryża biorą konfitury z Kijowa! Wino — extra fein — niech no pan raczy skosztować —
I tak daléj.
Marszałkowa z przyzwoitą powagą, to się w pół uśmiéchała, to kiwała głową; to spoglądała na córkę. Adelaida ukradkiem mierzyła oczyma Stasia, i ona także, w każdym przybywającym lękała się kochanka, bała się natrętnego męża! mierzyła więc oczyma przybyłego ciekawie, chciwie, ale tak ostrożnie, że ile razy on na nią się obejrzał, widział tylko wiszące jéj loki nad krosienkami, nic więcéj.
Był to jakiś fatalny dzień dla dostojnego gospodarza i sądzono mu było przyjmować bez końca, gdyż ledwie rozpoczęto, śniadanie, drzwi salonu otwarły się i wszedł gość nowy.
Marszałek powitał go poufale, Marszałkowa skinieniem i szybkiém odwróceniem głowy, marszałkówna rumieńcem, który tém się odznaczał, że pokrył na chwilę wszystkie piegi, zdobiące téj twarzyczkę.
Nowy gość, był to niegdy młody człowiek, widocznie życzący sobie uchodzić jeszcze za młodego, wysoki, chudy, wytwornie ubrany, w żółtych rękawiczkach z laską w ręku, lornetką na łańcuszku, brodą hiszpańską obfitą i petersburskim tupetem. — Nie potrzeba było rumieńca panny, żeby w nim poznać pretendenta, do okrągłéj jéj ręki. Był to jeden z tych panów, piękne noszących imie i ciężkie ubóstwo na plecach, co jeżdżą od pałacu do pałacu, wąchając posagów i pragnąc uszczęśliwić swém xięstwem bogatą jaką dziedziczkę.
Nowo przybyły ni mniéj ni więcéj, był xięciem; ale xięciem bez xięstwa, co gorzéj bez dachu nawet, xięciem in partibus. Znany w okolicy jako pretendent do wszystkich bogatych panien, pędził życie swobodne, w nadziejach ożenienia i podróżach. —
Marszałek jak widziemy, przyjął go poufale, Marszałkowa zimno, a Marszałkówna rumiano. Niestety — ona jedna czuła bicie serca, na myśl że może być xiężną.!! ona jedna w tym domu wzdychała, za odjeżdżającym. Nawet, o cudzie niewieściego serca ulubowała sobie w długiéj smutnéj postawie xięcia, którego w sąsiedztwie znano pod nazwiskiem — Chevalier de la triste figure, zachwycała się potajemnie, jego dystyngwowanemi manjerami, jego szepleniawą mową, wyrazem i grą wyżółkłéj fiziognomij i ogniem szarych jego oczu.
Marszałek jakkolwiek wysoce ceniący, połączenie z domem xiążęcym, jakkolwiek wielce uradowany, jego staraniem o Adelaidę; nie decydował się jednak, oddać mu jéj — Wiedział że był zrujnowany, i że nieumiał się rządzić, lękał się xiążęcéj ręki w swoim worku — Marszałkowa na rozkaz swego męża posłuszna, kwaśno przyjmowała xięcia.
Niech to będzie w zapasie — ja myślę mówił Marszałek, że się co lepszego trafi — Ani zrażać i odstręczać, ani przyciągać; na polityce xięcia trzymać, na polityce —
I trzymano na polityce xięcia jak pokurcia na łańcuchu, a że niémiał Jaśnie Oświécony, nic lepszego upatrzonego, jeździł do marszałkowstwa.
— Przytém téż, mówił sobie Marszałek w duchu — niech ludzie gadają, że się xiąże stara. A taki choć on goły, zawsze xiąże, xięciem — To i drugich zwabi — wybierzemy. —
Biédny jednak xiąże, niecierpliwił się już trochę, przydługiém oczekiwaniem o głodzie, na miljony Marszałka i nareszcie postanowił jak mówił — brusquer la chose. W tym to celu przyjechał teraz. Ale najgorzéj trafił, bo właśnie kiedy Marszałek odurzony majątkami pana Stanisława, marzył o wielkiéj fortunie swéj córki, widząc już w nim starającego się niezawodnie.
Przyjęto więc xięcia na zimno; ale przywykłego do różnych wypadków, mało to obeszło. Niezważał ani na napuszenie się extra ordynaryjne gospodarza, ani na kwaśną minę saméj pani i położywszy kapelusz, przemówiwszy kilka słów do panny, jakby dla okazania celu swych odwiedzin; wziął się do śniadania.
Rozmowa przerwana, wiązać się zaczęła znowu powoli; chociaż Marszałek stracił był zupełnie zapał i przytomność umysłu.
Po żółtych rękawiczkach xięcia i fraku jego, domyślał się, przeczuwał krok stanowczy, niewiedział co począć — Odepchnąć xięcia niémiał siły — bo jak xięciu powiedziéć — Niechcemy Waszéj Xiążęcéj Mości, mimo jego mitry, suchości i uczoności nieporównanéj w grach towarzyskich — przyjąć także niémiał ochoty, bo mu serce szeptało, że Adelaida, która tak cudownie wyszywała poduszki, powinna była znaleść nietylko xięcia ale bogatego Xięcia, oceniającego jéj talent, wdzięki, piegi i posag. Widocznie więc Marszałek zbił się z tropu splątał, a że on był głową domu, za jego pomięszaniem poszło pomięszanie żony i jedynego
dziecka. Wstrząśnienie to nawet dało się uczuć na twarzy Miss Jenny guwernantki; mającéj serce czułe, przejmujące się troskami otaczających ją osób.
Staś który porozumiał łatwo, co się działo, jeden na przekor wszystkim wesół był i ożywiony. Zachwycał się poduszkami panny Adelaidy i erudycją Marszałka, rozpytywał się o ogród angielski, któren od razu poznał z okna patrząc, po kołkach stojących wielkiemi partiami na tak zwanym trawniku, pił, jadł i śmiał się z każdego nawet konceptu xiążęcego.
Biedny Xiąże dodawał sobie odwagi dowcipując, bo w sercu miał jéj niewiele. Tego dnia miał się los jego rozwiązać, grał banko: a w okolicy niebyło już panny bogatéj, od któréj by grzecznego odmówienia, miéjscowym językiem harbuzem zwanego, nie odebrał. Drżał myśląc, że i tu go może spotkać; oklepana formuła.
— Wielce dla nas zaszczytném jest żądanie W. X. Mości, ale — i t. d. Bał się strasznie tego — ale —
Marszałek wziąwszy zręcznie pod rękę Augusta, wyprowadził go niby niechcący do drugiego pokoju.
August domyślił się od razu, do czego ten manewr prowadził.
— Miły bardzo człowiek?
— Kto? Xiąże? spytał August.
— A! nie, nie o Xięciu mówię — rzekł Marszałek. Chociaż, między nami mówiąc i Xiąże i Xiąże — bardzo uczony i przyjemny człowiek, celuje w grach towarzyskich. Wyborny w cenzurowaném, nieporównany w gotowalni — Między nami mówiąc — stara się od dawna o Adel..... o Marszałkównę — ale nie jestem decydowany. Nic niéma — zupełnie słyszę nic niéma.
— Nic, to trochę za mało — rzekł August.
— A Adelaida może poczekać, młoda jeszcze, niechcielibyśmy ją wydawać tak młodo.
August który ją znał zawsze równie młodą od lat sześciu, mimowolnie to sobie przypomniał; a Marszałek po chwilce powtórzył, jakby wracając do piérwszéj rozmowy.
— Bardzo miły człowiek — siostrzeniec pański.
— W istocie, rzekł August poważnie, choć to mój najbliższy krewny (i przyszły dziedzic, pomyślał marszałek — eo ipso) — choć mi go niewypada chwalić, ale niepodobna się wstrzymać. Wyborny chłopiec, edukacją skończył za granicą, teraz sobie szczęśliwie używa życia i jest czego używać, dwadzieścia kilka lat, majątek czysty i wcale niemały — Szczęśliwy chłopiec.
— A nawet przystojny, rzekł Marszałek z miną wielkiego wynalazcy.
— Podobny do matki, smutnie już i serjo, powiedział August.
— To rodzony siostrzeniec?
— Rodzony —
— Bardzo jestem wdzięczen, za — żeto jest — żeśmy tak miłą uczynili znajomość. I Marszałek się skłonił.
— A wracając do Xięcia, wracając do Xięcia, my jesteśmy starzy przyjaciele, chciéj mi poradzić — Nie domyślasz się; mówił Marszałek pragnący od razu za piérwszą wizytą wybadać Augusta — Jak mi radzisz? czy przyjąć jego propozycją? Jestem pewny, że przyjechał z formalném oświadczeniem — He! Jak mi pan radzisz.
— Piękny tytuł? rzekł August trochę szydersko.
— Goły tytuł! odpowiedział Marszałek. Stare przysłowie. Co po tytule, gdy nic w szkatule.
— To prawda! powtórzył August wykręcając się i śmiejąc w duchu. —
— To prawda! prawda! rzekł Marszałek. I jak mi pan radzisz?
— Nie śmiem radzić?
— To znaczy, rzekł w duchu Marszałek że nie radzi, a zatém, że przyjechali z projektem, a zatém wstrzymać się potrzeba — Nie darmo mam głowę —
Weszli do salonu znowu.
Tu już Stasia zastali, przy Marszałkowéj, która z największą w świecie powagą, milczała, usiłując pełném uczucia milczeniem, utrzymywać rozmowę. Xiąże siedział przy krosienkach panny Adelaidy, sparty na lasce swojéj, a Miss Jenny, która niedarmo brała dwieście pięćdziesiąt dukatów tuż przy krosienkach także, przytomnością swoją, starała się zapobiédz zbytniemu wylaniu affektów Jego Xiążęcéj Mości.
Na widok Marszałka, Xiąże powstał od krosienek i zbliżył się do niego z uśmiéchem słodziuchnym.
— Dawnom niémiał przyjemności służyć Panu Marszałkowi — prawdziwie zatęskniłem. Hrabia.... niechciał mnie dziś jeszcze puścić, alem się gwałtem wyrwał.
Marszałek nosem pokręcił —
— Obowiązany, obowiązany, pomruknął, a w duchu pomyślał. Oto mi w czas przyjechał.!
— Będę miał kilka słówek na osobności — do pomówienia — rzekł Xiąże chcąc już kończyć nieodkładając — potém, potém, gdy goście odjadą, kilka słówek —
Marszałek strząsnął głową i ukłonił się tylko. Rozeszli się zaraz.
Ale program całego dnia nieprzytomnością Marszałka, niesłychanie zakłopotanego, popsuty został. Nic już pokazywać, z niczem się chwalić nie umiał. Najogromniéjsze srébrne półmiski, wielka waza, przeszły niepostrzeżone, niewskazane — niebyło mowy o winach, o potrawach, o niczém, można powiedziéć, że nic nie widzieli goście — Gospodarz walczył z sobą i ledwie potrafił, jako tako odegrywać swoją rolę, Pani Marszałkowa postrzegłszy to, chciała mówić sama i zastąpić miejsce męża, ale skutkiem długiego milczenia, niemogła się przezwyciężyć i niekiedy tylko otwiérała usta, co jednak wzbudzając nieustannie oczekiwanie i nadzieję, mało podsycało rozmowę.
Wkrótce po obiedzie August ze Stasiem odjechali, Xięciu zostawując zupełną swobodę oświadczenia się jak najobszerniéjszego —
W kilka dni potém, Staś nie mogąc wytrzymać dłużéj: z głową pełną marzeń, o nieporównanych wdziękach sentymentalnéj Hrabinéj; poleciał z drugą wizytą. — Wstydził się wuja i korzystał z przybycia kilku osób do niego, żeby się wymknąć nie postrzeżonym. Wyprawił konie za wrota, wsiadł do powozu i ruszył.
Marzeń jego w ciągu drogi opisywać nie będziemy, były roskoszne, poetyczne, — a sto razy od wszelkiéj najpiękniéjszéj rzeczywistości piękniéjsze. — Wystawiał sobie tę kobiétę, ideałem, cudem uczucia, duszą młodą i niezużytą, choć starganą laty próby i zawodów — wystawiał ją sobie, czémś nie ziemskiém. —
Znał on historją Hrabinéj, ale ta go ani odstręczała, ani zrażała — owszem pociągała jeszcze.
— O! mówił sobie w duchu — jest to serce z płomienia, które szukało drugiego podobnego sobie, rzucało się za niém, leciało, i nigdzie go znaleść nie mogło. Jest to kobiéta, któréj nikt nie pojął, nikt jak chciała nie ukochał, nikt nie wynagrodził miłością wielką, za wielką miłość — Nie młoda!! mówił sobie — Ale się serce nie starzeje, a ona jeszcze tak piękna, tak piękna, tak świéża — Co za oczy! co za oczy, co za spójrzenie! Ile dowcipu, ile wdzięku, ona młodsza od córki O! jak bym ja ją kochał gdyby chciała, gdyby pozwoliła.
J marzył Staś i nagle wielkim się śmiéchem rozśmiał.
— A gdyby to wujaszek wiedział, toby się dopiéro śmiał ze mnie, on co tak z niéj nielitościwie szydzi — A może on ma słuszność? O! nie — nie, to zimny człowiek, co w uczucie nie wierzy, bo niéma uczucia — Rzuca kamień na tę biédną Hrabinę! Ale cóż robić miała z takim mężem. Musiała miéć kochanków, albo się otruć. Jedno z dwojga. Ten żołądek nakryty hrabiowską mitrą, mógłże nie mówię uszczęśliwić taką kobiétę, ale przynajmniéj znośném życie jéj uczynić?? Ona nie jest zepsuta, nie — nie — cóż winna, że nigdy niemogła znaleść, tego kogo pragnęła, kogo jéj do szczęścia było potrzeba — i szła od jednego do drugiego i zawodziła się ciągle. Cóż winna? Ona biédna tylko — Gdyby była od razu znalazła taką duszę, takie serce, co by ją pojęły, ukochały — ona by była inną. — —
W tém miéjscu monologu, Staś powtórzył. — Bardzo ładna! bardzo ładna, burszowskie słowo, bardzo świéża jeszcze i wdzięczna. O oczy! jeszczem takich niewidział.
— Boś niewiele widział — powiedział sam do siebie —
— Jednakże — są to oczy o jakich się tylko marzy. Marzyłem o takich właśnie.
Ale otóż jesteśmy przed pałacem — Stasiu! bądź grzeczny, śmiały i patrzaj w piękne jéj oczy, może w nich co dla siebie wyczytasz —
Jakoż kocz stanął i on wysiadł, kamerdyner otworzył przed nim drzwi salonu i zaanonsował — przed próżnemi krzesłami, bo w salonie nikogo nie było.
Stanisław rzucił się na piérwsze krzesło; już mu wstyd było i téj wizyty i tych marzeń jakie miał w drodze, zdawało mu się że każdy wyczyta na jego czole myśli i nadzieje. Lękał się téż, aby nie spaść z wysokości swych marzeń i nie znaleść Hrabinéj, cale inną, od téj, jaką z piérwszego o niéj wspomnienia w wyobraźni swojéj utworzył.
— Kochany wujaszek, może ma słuszność, mówił w duchu, jestem młokosem, bez taktu, bez zastanowienia — Niewiedziéć co mi się przyśniwa —
Serce mu gwałtownie uderzyło, bo posłyszał głos Hrabinéj, która właśnie wchodziła.
Była sama — Hrabia zaproszony z Alfredem na polowanie w sąsiedztwie, nie znajdował się w domu. Spojrzał na nią Staś i dreszcz go przeszedł.
— Taż to sama kobiéta, którą widziałem, o któréj myślałem? rzekł w sobie —
Hrabina, którą tylko co wystawiał sobie ideałem; stała przed nim zupełnie ziemską istotą. Był to dla niéj jeden z tych dni, w których i na umyśle i na twarzy starszą się wydawała niż zwyczajnie — Oczy jéj przygasłe, i lekkiemi otoczone zmarszczkami, usta prawie sine, twarz zbladła, czoło chmurne — Do niepoznania inna i o dziesięć lat starsza.
— To dobrze niéma przynajmniéj niebezpieczeństwa, rzekł Staś w duchu — odczaruję się dziś zupełnie.
Z smutnym, ale pełnym pretensij uśmiechém, Hrabina Julja, powitała nowego znajomego.
— Jestem jak Pan widzisz sama jedna, odezwała się, mąż mój z Hrabią Alfredem, pojechali na polowanie — Bardzom Panu wdzięczna żeś o nas niezapomniał. My się tu tak nudzim, tak niémamy z kim żyć tutaj. — Był Pan gdzie w sąsiedztwie.
— W jedném tylko miéjscu — ale to jedno za kilka stanie, odpowiedział Staś odzyskując wesołość i swobodę powoli — Proszę zgadnąć — jeżeli się godzi zadawać zagadki —
— Zgadnę od razu, przerwała Hrabina, widzę po sposobie mówienia, po uśmiéchu pańskim, żeś musiał być u Marszałkostwa —
— Cudownie! Więc już łatwo zgadnąć kogo tam zastałem?
— Najłatwiéj dla mnie, bo od nas tam pojechał Xiąże — I prawda że roboty panny Adelaidy, bardzo piękne? spytała Hrabina trochę szydersko —
— Prześliczne — nieszczęściém jest ich tak wiele, że każdéj z osobna, przyzwoicie ocenić nie podobna. Cóż gdy się jeszcze zechce oglądać zbiór obrazów Pana Marszałka.
— Ach! ciekawy! śmiejąc się zawołała Hrabina. Musiał go pokazywać —
— Nic byłby darował, ani jednych ram, gdyby nie przybycie Xięcia, które widocznie zmięszało.
— Co za domyślny człowiek!
— Co ja, tom tak niedomyślny, że pomięszania jego przyczyny odgadnąć nie potrafiłem. Bo przypuściwszy nawet, że Xiąże stara się o Pannę Adelaidę — nie widzę jeszcze przyczyny niepokoju i trwogi —
— Jakto? jeszcze jéj Pan nie widzisz, ożywiając się mówiła Hrabina, nie widzisz Pan, że walczy między chęcią nabycia tytułu dla córki i zięcia z tytułem dla siebie — a bojaźnią oddania majątku, w ręce znanego marnotrawnika?
— Teraz rozumiem — Ależ to nie piérwsza Xięcia wizyta?
— Gorzéj, bo może ostatnia?
Staś się rozśmiał — Żałuję, żeśmy tam nie zostali dłużéj!
— Byłbyś Pan nową zrobił znajomość, stryj Xięcia, miał tam nadjechać — Nie było go przy Panach?
— Nie jeszcze. — A ten stryj.
— Jest to brylant familij, odpowiedziała Hrabina. Pan wiész zapewne że w każdéj familij jest brylant jeden? U jednych brylantem jest najbogatszy, u drugich najrozumniéjszy, u trzecich najwziętszy. — Czasem kobiéta, czasem mężczyzna — Dość że w każdéj familij, jest taka gwiazda, co za całą familją świéci. Stryj Xięcia, jest właśnie brylantem familij xiążęcéj. Jest bogatym, ma związki, trochę po staroświecku, ale nie źle jest sam. Stary kawaler, przyjemnie naprowadza na myśl sukcessij, która wprawdzie na kilkanaście głów się rozpadnie, ale zawsze —
— Dla Xięcia zdała by się, wygląda tak chudo!
Hrabina się rozśmiała — i mówiła daléj.
— Stary Xiąże, ma głowę, i jeśli kto, to on da sobie rady z Marszałkiem — qui est un dur à cuire, jednakże — Xiąże stary był podobno paziem Stanisława Augusta i dla tego pospolicie zowie się Szambelanem —
— Doskonała przyczyna.
— Możnażby go dziś jeszcze siwego nazywać paziem? niepodobna. A wiadomo że gdy paź wyrośnie, staje się Szambellanem koniecznie; więc Xiąże jest Szambellanem. Ma w sobie coś dworskiego i rycerskiego razem, dla kobiét przesadnie grzeczny, na klęczkach przed niémi, wystrojony, upudrowany, z gwiazdą błyszczącą na piersiach, z pierścieniami na wszystkich palcach, w trzewikach ze sprzączkami brylantowemi, wygląda jak bardzo ciekawy zabytek starożytności. Zręczny jak dworak, śmiały jak dworak, nięwątpię, że sobie z Panem Marszałkiem da rady.
— Proszę niezapominać, że Marszałek był adwokatem i plenipotentem podobno, wprzód niż został obywatelem i Marszałkiem.
— O! mimo tego jestem pewna, że się od Xięcia nie wykręci. Ten biédny długi Xiąże — to jego ostatnia nadzieja, il a pris ses mesures, żeby nie być odepchniętym. Prawdziwie w takim razie niewiem co by zrobił — musiałby gdzieś daleko jechać znowu za panną bogatą, bo w sąsiedztwie il a tenté tout, a koniecznie się musi ożenić.
— Gdyby to nie było śmiészne, było by bardzo smutne, takie polowanie na posag.
— Myśmy się do tego przyzwyczaili, odpowiedziała Hrabina, jest u nas kilku podobnych wiecznie starających się Panów, których niechybnie znaleść można wszędzie, gdzie wielki posag i jedynaczka — Jls font leur metier, z zimną krwią i rezygnacją osobliwszą.
W téj chwili rozmowa inny brać obrót zaczęła, z obmownéj prawie jaką była w początku, zaczęła ulatać i pochylać się w egotyczną. Hrabina doskonale umiała rozmawiać o niczém, i niekiedy wmięszać coś znaczącego, do tysiąca słów próżnych. Staś łapał chciwie, rzadkie znaczące wyrazy i nastrajał się trafnie do nich w odpowiedziach. Ożywiona rozmową Hrabina znowu zajaśniała stopniowo w jego oczach i odmłodniała. Już prawie równała marzeniu, nawet chmurka wisząca nad jéj czołem, dodawała jéj wdzięku, bo była piętnem biédnéj, niepojętéj kobiéty, jaką Staś w niej wymarzył. —
Wnijście Panny Róży z guwernantką do salonu, bynajmniéj nie przerwało, nie studziło rozmowy. Panna Róża usiadła zdaleka, a przy okrągłym stoliku został jak wprzódy Staś sam na sam z Panią Hrabiną.
Są znajomości sympatyczne, które się prędko robią i do poufałości zbliżają. Łatwo je wytłumaczyć, jakiémś podobieństwem charakterów; ale tłumaczenie to niedostateczne; najpokrewniéjsze charaktery, często się odpychają, najrozmaitsze przyciągają. Jest w tém tajemnica niepojęta. Jednego poznajesz, od piérwszego wyrzeczonego słowa, ufasz mu ledwie w oczy spójrzawszy, drugiego pojąć nie możesz żyjąc z nim długo, pojąwszy kochać nie potrafisz, choć wart przywiązania. Napróżno byś się chciał rozumowaniem przekonać, przymusić — nic tu rozumowanie nie nada. Przywiązanie, przyjaźń, miłość, przychodzą nieproszone, niespodziewane, i ani ich odepchnąć, ani pojąć nie można.
Po kilku godzinach rozmowy, która kołowała najdziwaczniéj, Staś postrzegł, że wyraźny postęp uczynił. Był już z Hrabiną jakby się z nią znał od lat dwudziestu, ona także traciła powolnie ten ton krochmalny przybiérany dla nieznajomych i mówiła z nim, jak z dawnym przyjacielem. — Mówiąc z sobą, nie szukali wyrazów, nie tłumaczyli się ciężko, jedno przed drugiém, rozumieli się łatwo, godzili na jedno i pojmowali nim myśl cała z ust wyszła —
Na drugą wizytę, było to już bardzo wiele i Staś więcéj nie żądał, brał za kapelusz, nakładał powolnie rękawiczki i sposobił się do odjazdu, myśląc już co przed wujem powié, gdy oznajmiono Xięcia Platona — starego stryja, o którym tylko co była mowa —
— Zatrzymaj się Pan chwilkę, powiedziała Hrabina, dowiemy się co się tam stało, wszakże niepodobna żebyś nie był ciekawy.
Staś został z największą chęcią, pretextu tylko na to trzeba mu było.
Już stary Xiąże był w salonie i drobnemi kroczkami posuwał się szybko ku Hrabinéj, z różowym uśmiéchem na ustach.
Pocieszna to była figurka, maleńki, suchy, chudy, żółty i pomarszczony jak jabłko pieczone, z trochą siwych włosów pudrowanych na głowie, z szaremi oczkami, wązkiemi usty sterczącą brodą, w obcisłym fraczku z gwiazdą, w pończochach, trzewikach, z żabotem, w którym sterczała szpilka brylantowa, kapeluszem składanym pod pachą — stary motyl Stanisławowski, posuwał się do ucałowania rączek — anielskiéj, jak ją nazywał — Hrabinéj. Staś uważał, że mu tylko brakło z porcellanową rękojeścią szpady, żeby godnie reprezentować dworaków Stanisława Augusta.
— Jakże drogie zdrowie, anielskiéj Hrabinéj? spytał.
— Jak zawsze, odpowiedziała Hrabina rzucając ukradkiem wzrok na Stasia. Migrena i nerwy —
— O! te nerwy — Na nerwy nic nad pomarańczową wodę — rzekł wdzięcząc się Xiąże; proszę wierzyć i sprobować. Ja także bardzo na nie cierpię i to jedyne moje lekarstwo.
Powstał i z równą grzecznością, z jednakim uśmiéchem, powitał Xiąże Hrabiankę, którą nazywał — pączkiem różanym i guwernantkę, dla któréj innego tytułu nad Minerwę nie znalazł — Mógł by ją był bezpiecznie, nazwać angielskim piernikiem, zważywszy na silny koloryt jéj twarzy i włosów.
— A Hrabia nasz kochany? spytał.
— A la chasse?
— A kuzynek? (tak nazywał Alfreda.)
— Także?
— Niepojmuję téj passij — mówił Xiąże. Pojmuję, przywiązanie do całéj płci niewieściéj, którą ubóstwiam mimo szronu co mi głowę przypruszył — pojmuję karty, pojmuje les plaisirs de la table; ale polowania.
— Jednakże, odezwała się Hrabina.
— Bo naprzód, mówił Xiąże, jak można kochać się w zabawie, w któréj niémają udziału kobiéty!
— Toujours galant! Szepnęła Hrabina — bardzo dziękuję, w imieniu mojém i płci całéj. Ale terazniéjsi mężczyzni, nie lubią naszego towarzystwa, unikają od niego — Starają się być jak najmniéj razem z nami.
— To dowodzi jak się świat popsuł, odpowiedział Xiąże — nie było czasów nad nasze! C’etait le bon vieux tems! Hrabina się uśmiéchnęła lekko — podano herbatę.
— No, jakże, mości Xiąże, szepnęła do ucha Xięciu Szambellanowi — jak się udało u Marszałka?
Xiąże spójrzał na Hrabinę —
— Enlevé! odpowiedział.
— Doprawdy? je vous en felicite —
— Dziękuję — il n’y a pas de quoi —
— Ale skończono? spytała Hrabina.
— Tak jak skończono —
— Przyrzekli?
— Mogłoż być inaczéj?
— I Marszałek —
— Najszczęśliwszy w téj chwili — i niéma się co dziwować — Wszystko za nami — Jmie, połączenia, stosunki, dla takiego jak on dorobkowicza! A nam co się dostaje?
— Milljony? odpowiedziała Hrabina.
— Ale brudne — rzekł Xiąże po cichu.
— A panna?
— Gdyby nie to że się mój synowiec z nią żeni, powiedziałbym —
— Niech Xiąże powié, jak by się nie żenił.
Szambellan nachylił się prawie do ucha Hrabinéj —
— Była by z niéj doskonała — garderobiana.
Zaczęli się śmiać po cichu.
— A quand donc la noce?
— O! to jeszcze nie ułożono —
— To przynajmniéj zaręczyny?
— Nie odstąpiłem od zaręczyn i zrobiłem je zaraz. Panna była uszczęśliwiona.
— Ja myślę, że i Xiąże —
— Mój synowiec?
— A tak —
— Zrezygnowany. Mnie to tylko smuci że nie ładna — O! bo okrutnie nie ładna, i nic dystynkcij! nic dystynkcij. Spójrzysz na nią i powiész zaraz z kąd wyszła!
Cała ta rozmowa odprawiła się po cichu, Staś tymczasem przewracał Album na stoliku.
— I nie wahał się Marszałek.
— Nic a nic — to jest, trochę — z początku, ale jakem go wziął na stronę i wystawił mu wszystko —
— Chwałaż Bogu, że się to skończyło.
Hrabina dała oczyma znak Stasiowi, który rozmowy dosłyszéć nie mógł. Że wszystko skończono; Staś tego tylko czekał, wziął za kapelusz, pożegnał się i wyjechał.
W drodze znowu go opanowały myśli; teraz rozważał każde słówko Hrabinéj, tłumaczył, wykręcał, przypominał każde jéj spójrzenie —
Jeszcze piękna, bardzo piękna, mówił w sobie. Niewiém czemu, z początku wydała mi się — Byłem tak zmięszany. Nic dziwnego. A co dowcipu! co dowcipu! Kontent jestem z mojéj wizyty, nie stracona, zbliżyliśmy się trochę, a do tego poznanie tak szacownego oryginału, jak stary Xiąże — Ale co to wuj powié.
W tak urywanych i poplątanych myślach, Staś powrócił do domu. Kilka stojących przed nim powozów, oznajmywało mu, że się jeszcze goście nie rozjechali, poszedł więc prosto do saloniku, w którym nad herbatą i fajkami, całe męzkie towarzystwo zgromadzone było —
Wuj zaprezentował go sąsiadom, a po cichu szepnął na ucho.
— Jużeś latał gdzieś Stasiu?
— Zgadłeś wujaszku, ale próżno byś chciał mnie przerobić.
— Herbaty dla pana Stanisława.
— Panowie nie na polowaniu? rzekł Staś, wszakże to wielkie polowanie w sąsiedztwie?
Niezręczne i nie w porę było to zapytanie, wszyscy w téj chwili znajdujący się sąsiedzi u pana Augusta, należeli do stronnictwa tak zwanéj ślachty, nie przypuszczonéj do poufałych zabaw panów Hrabiów, pół i ćwierć Hrabiów, co ich bolało niezmiernie. Trzeba albowiem wiedziéć, że pomimo pozornéj harmonii między domy pańskiemi i pół pańskiemi w każdéj okolicy, a ślacheckiemi; pomimo wzajemnych ceremonijalnych odwiedzin, nigdy i nigdzie panowie ze ślachtą zupełnie się pogodzić nie mogą i żyć na stopie przyjaznéj, poufalszéj.
Ślachta, wyobraża sobie nieustannie, że panowie nią poniewiérają i śmieją się z niéj, choć by nawet panowie nie myśleli o tém wcale — Panowie z trudnością przyjmują i przypuszczają do siebie ślachtę, nie mogąc wyżyć jéj życiem i pogodzić się z jéj obyczajami. Tak, choć pozornie wszyscy są z sobą dobrze, po cichu z siebie wzajemnie szydzą, nienawidzą się, wynajdują najpoczwarniéjsze plotki — Czasem nawet, na jakim balu, zgromadzeniu, długo tłumiona nieprzyjaźń, wybuchnie; towarzystwo rozbije się na dwa stronnictwa, zawre, zaszumi, zagrozi sobie — i ucichnie znowu, czekając tylko powodu, do nowego wybuchu. To polowanie w sąsiedztwie, o którém nie w porę wspomniał Staś, składało się właśnie, z najarystokratyczniéjszego towarzystwa okolicy, do którego tylko przypuszczeni byli, wybrani ze ślachty. A tych wybranych było nie wielu.
Byli to ci, co na nich ślachta ukosem patrzała, że często Hrabiowskie wyciérali progi i sadzili się w swoich domach na przyjęcie panów, którzy im się szyderstwem za to wypłacić mieli.
Wszyscy spójrzeli na Stasia, gdy wspomniał o polowaniu, a jeden podżyły, otyły, z ogromnemi faworytami jegomość, odezwał się mieszając swoją herbatę.
— To panie, polowanie grubéj zwierzyny, na grubego zwiérza.
Wszyscy się chórem rozśmieli; nawet Staś półgębkiem im dopomógł.
— Jakto? spytał.
— Gdzieby to nam jechać, na takie jaśnie wielmożne polowanie! mówił ten sam gruby jegomość — Sami tam Xiążęta i grafy i grafiątka; gdzie to tam się biédnéj ślachcie mieszać!
— O! a gdyby cię zaprosili, panie Antoni, rzekł ktoś drugi, to byś pojechał przecie, i jeszcze byś się pysznił.
— Pojechałbym jak na komedję, odpowiedział jegomość gruby z bakembardami, a co pysznić się, to nie byłoby z czego.
— Otoż to nabiją zwierzyny! mówił ktoś inny.
— Jeśli tak polują na zwiérza, jak na ślacheckie sumki, to będzie licho sarnom i dzikom, — rzekł trzeci.
— A co panowie, odezwał się piérwszy gruby pan Antoni — Czy to téj jesieni, oni tylko polować będą, a my nie? Czy nie złożemy polowania? Czy niémamy sieci i psów i strzelb? hę?
— Dobra myśl, panie Antoni, pokażmy im, że i my potrafim polować jak oni — Zobaczemy czyje polowanie będzie lepsze!
— A wybornie! wybornie! odezwano się ze stron różnych.
— U mnie knieje doskonałe, rzekł Sędzia, proszę do mnie, bardzo proszę, na ślacheckie polowanie, i ślachecki podwieczorek, jeśli łaska.
— Na kiedy?
— Na Niedzielę —
Tu się zaczęły układy o polowanie, o psy, o sieci, o ilość huczków, którą każdy z sąsiadów miał przysłać. Nie potrzebujemy mówić, że wiele było hałasu, sporów, medjacij, nim się to wszystko ułożyło, nim się zdecydowano kogo zaprosić, a kogo wyłączyć.
Jednogłośnie jednak usuniono od zaszczytów i przyjemności polowania wszystkich tych, którzy uczestnikami byli łowów arystokratycznych.
Nagadawszy się, nakrzyczawszy, naprzypominawszy po tysiąc razy jedno, napowtarzawszy odwiecznych konceptów, goście się przecie rozjechali.
— Jakże chcesz; rzekł August stojąc na ganku, aby się z nich panowie nie śmieli, kiedy naprzykład dziś, układają dla tego tylko polowanie, żeby tém jakąś przykrość im wyrządzić. Panowie, którym naturalnie, wszystko to jest niezmiernie obojętném, muszą się śmiać z pretensij dokuczenia, która dokuczyć im nie może!
Wiele jest śmiészności u panów, ale wiele i u ślachty naszéj. Gdyby ślachta trochę lepiéj godność swoją pojęła, mniéj by się daleko z niéj śmiano.
Masz wujaszku słuszność, rzekł Staś, ale to tak z niemi, jak zemną — Chcesz koniecznie ludzi przerabiać. To się nigdy nie udaje; znosić ich tylko jak są, śmiać się z nich, żałować ich potrzeba. Proszę kochanego wujaszka, czy kiedy, ludzi nie mówię, ale jednego człowieka przynajmniéj, ktokolwiek przerobił? Mnie się zdaje że nie. Jak mu przyjdzie pora, sam się chyba odmieni, a ludzie mówią — patrzcie oto go przerobił.
— Trudno jednak zaprzeczyć, żeby jedni na drugich nie wpływali.
— Trochę, trochę wujaszku — wpływają tyle, że się człowiek czasem wstydząc ich, ze swoją naturą przyczai i schowa. A taki natura ta sama.
A wié wujaszek, że Xiąże otrzymał rękę panny Marszałkownéj Adelaidy i pięć tysięcy poduszek szytych na kanwie w posagu?
— Winszuję — ale nie zazdroszczę —
Dom pana Sędziego, u którego zebrać się mieli myśliwi na ślacheckie polowanie, był to dom stary — ślachecki jakich już dzisiaj na wołyniu bardzo mało. Każdy mniéj lub więcéj nastroił się na wyższy ton, niż powinien, udaje bogatszego, rozumniéjszego, lepéj wychowanego niż jest.
Wszystko to udawanie pospolicie na nic się nie zdało i przypomina wielce woskowe frukta, w które byle zęby zapuścić, byle je wziąść w rękę, już po złudzeniu. Częstokroć mniéj jeszcze potrzeba, dość spójrzéć tylko — Każdy jednak myśli, że doskonale udaje.
I tak nasi wielcy, najwięksi panowie, nasz wielki świat, któren by potrzeba zwać małym światkiem, bo w istocie na liczbę mały — udaje panów cudzoziemskich. Dziś w kraju prawie niéma pańskiego domu. Wszyscy ci Hrabiowie, Xiążęta, cała aristokracja wołyńska jest pożyczana i tłumaczona z francuzkiego. Jeżdżąc do wód, za granicę, przywożą sobie najświéższe pańskie mody do kraju, i zdaje się, że usiłują do niepoznania zcudzoziemczyć. Była chwila na panów za granicą, że się wyrzekali państwa i grali rolę demokratów i zaraz ta moda przeszła do nas i wszczepiła się szczęśliwie. Nadeszła chwila, wzmożenia się arystokrycznych wyobrażeń, otoż ją mamy i u nas, doskonale wynaśladowaną. Za granicą malują herby, używają herbów, robią toż samo u nas; za granicą bogacze przyjęli za prawidło obserwancją religijną ścisłą, toż samo naśladują u nas, udając wiarę, nawet gdy jéj w sercu niéma. Gdybyż chcieli być katolikami na prawdę! czegożby żądać więcéj. Ale z religij zrobili sobie modę. I ci co w nią nie wierzą, nic nie rozumiejąc żyją niewiédzieć po jakiemu, niepojmują wiary i obowiązków jakie wkłada, udają gorliwych nabożniśiów, stawiają kaplice przy pałacach i codzień słuchają mszy czytając modlitwy z pięknie oprawnéj książki, na gotyckim opartéj klęczniku — Spójrzcież na życie ich, i zajrzyjcie wgłąb duszy!
To jednak udawanie najmniéj naganne, lepszy zawsze pozór religij przynajmniéj, od zupełnego jéj braku; a może skutkiem długiego udawania, choć jeden któś, przejmie się tém co udawał. Ale w najdrobniéjszych nawet rzeczach, aristokracja nasza udaje zagraniczną i małpuje ją; aż do kroju liberij aż do listowego papiéru, aż do sposobu zaczesywania włosów, aż do manij spekulatorskich.
Stopniem niżéj, ci co nie są panami a chorują tylko na państwo, lub pod imieniem półpanków chodzą, — udają, i małpują całych panów we wszystkiém!
Niżéj stopniem jeszcze, naśladują półpanków.
Ślachta, prawdziwa ślachta, wrzeszcząc nieustannie na całe gardło na panów, chwyta co może od nich, studjuje ich obyczaje, stara się im zrównać wystawą, wytworem.
Na kilku chatach męczący się biédak jak może znowu udaje zamożnego obywatela.
Ostatni pan Rządca, Ekonom, Pisarz, małpują ślachetkę i tak daléj a daléj, wszystko udaje, gra komedją, siebie oszukuje i nikogo więcéj. Czyby nie lepiéj było, powiedziéć sobie, jestem czém jestem i będę się okazywać jak jestem?
O! gdyby ci wszyscy wiedzieli jak są zabawni ze swemi pretensyami, jak dziwaczni, jak śmiészni, gdyby wiedzieli, że tuż obok, najserdeczniéjsi z nich muszą się śmiać przyjaciele, może by zdecydowali się przestać udawać. Tymczasem wolą być śmiészni, niż by się mieli stopniem zniżyć w oczach świata. I byłożby to zniżenie, bardzo wątpię. Ja bym to miał za postęp.
Tu to można powtórzyć przysłowie — o belce w oku własném a słomce w oku bliźniego; bo każdy doskonale widzi śmiészność swojego sąsiada, poznaje się na farbowanych lisach stopniem od siebie wyższego; a ślepy jest dla siebie samego. — Wszyscy śmieją się ze wszystkich a niepoprawia się nikt.
Wróćmy do Sędziego, do którego domu czytelnika wprowadzić chcieliśmy. Dom to był stary ślachecki, na takiéj stopie, na jakiéj go fortuna właściciela naturalnie stawiała; żadnego w nim udawania i dodawania.
Sędzia pięćdziesiątletni człowiek, rozsądny i oświécony, miał tylko jedną wadę — nie lubił panów i przypisując im wszystko złe i wszystkie nieszczęścia krajowe, otwarcie ich szczérze nienawidził.
To naturalnie uczyniło go popularnym u ślachty; która tém więcéj go kochała, im więcéj on na panów się zżymał. Sędzia nie odebrał był wychowania świetnego, ani nawet zupełnego, dopełnił go jednak ile mógł późniéjszą pracą; niezmieniwszy kierunku idei w jakich się wychował. Z młodu nasłuchał się świetnych pomysłów reformy socjalnéj, któréj i u nas próbować chciano; przejął się jéj potrzebą i został na całe życie czém był za młodu. Jakkolwiek pomysły jemu ukochane, zupełnie swojskie nie były, owszem tchnęły francuzczyzną, nie zdenaturalizowały Sędziego. On je po swojemu przerobił, przestroił i myśląc nie zewszystkiém po staro-ślachecku, potrafił jednak zostać ślachcicem starego kroju. Jemu podobnych widziemy jeszcze po dziś dzień niemało. Sędzia w życiu prywatném i publiczném, był surowo uczciwym człowiekiem, sumiennym i prawym. Dziwnym wypadkiem zetknięcia się w nim, wychowania domowego, religijnego, z wykształceniem późniéjszém innego ducha — Sędzia sercem był religjant, a głową sceptyk. Modlił się zrana i wieczór, uczęszczał na nabożeństwa, spełniał wszystkie obowiązki religijne; a gadał przeciw religij czasem i argumentował wstecz swemu postępowaniu. Tak naprzykład z rana wyspowiedawszy się, po obiedzie prawił wszystkie wykoncypowane o jezuickich spowiedziach anegdotki, i t. p. Niektórzy nazywali to niekonsekwencją; ale w nim ta niekonsekwencja, była koniecznością dwóch sposobów wychowania, z których duch jednego, nie podbił drugiego i oba zmieniały się i luzowały koleją. —
Może téż, było w tém cóś i właściwego mu, charakterystycznego, bo nietylko z wiarą, postępował tak Sędzia, mając ją w sercu i uczynkach; a przeciw niéj będąc nieraz mową — Oszczędny i gospodarny, często wyśmiéwał zbiérających grosz i poświęcających życie téj pracy, z któréj nie mieli korzyści dziś, spuszczając się na zbyt niepewne jutro; żonaty i dobry mąż, lubił mówić przeciw ożenieniu i wychwalać przyjemności swobodnego kawalerskiego życia. Tak zawsze przenosił to czego nie robił, nadto co czynił. Szczególny człowiek. Jednakże nieodmieniał się wcale i daléj żył zawsze jak dawniéj, własne jego słowa, nic na postępowanie nie wpływały.
Syn niebogatego ślachcica, dorobił się pracą i oszczędnością znacznego dosyć majątku, z powiększeniem jego jednak nie zmienił sposobu życia, nie wystawił pałacu, nie założył ogrodu, nie wysadzał się na konie i powozy. Wszystko u niego było prostém tylko, porządném, czystém, niewystawném. Może Sędzia nie miał dobrego smaku i niepojmował go wcale, nie rozumiał przyjemności wytworu, wdzięku wystawy; ale za to doskonale rachował. Cała kraina piękności, sztuki, była dla niego zamkniętą, ślepy na to co zwał bawidełkami tylko pańskiemi, śmiał się jak z szaleństwa, z amatorstwa sztuk. Najpiękniéjszą dla niego muzyką, był zawsze kozaczek wesoły, smutna dumka narodowa, już Straussowego walca, nie ze wszystkiem rozumiał, a na mazury Chopin’a ruszał ramionami, powiadając, że pisane były dla świérszczów. Wybaczmy to wszystko szanownemu Sędziemu.
Jakkolwiek trochę śmiészny, poczciwy był, sumienny, nikogo w życiu nie oszukał, wielu dopomógł; kochany téż był powszechnie.
Ożeniwszy się z bardzo młodą panienką odpowiedniego mu majątku, lecz zaniedbanego wychowania, przez kilkadziesiąt lat pożycia z nią, niezachmurzonego niczém, potrafił ją zupełnie sobie podobną uczynić i na swoją wiarę nawrócić.
Swoim sposobem pojmując i czując, Sędzina to tylko przyjmowała za dobre, co mąż za takie uważał. Ustawiczne sprzeczności postępowania i mowy męża, wydawały się jéj w końcu naturalnemi; zdawało się jéj że inaczéj być nie mogło. Kobiéta zwykle instynktowie czuje co piękne, i przywiązuje się namiętnie do pięknego; nieznając muzyki, lubi muzykę, nieznając malarstwa, przeczuwa co prawdziwie piękném — sama stara się być piękną i wszystko w koło siebie uczynić wdzięczném. Sędzina skutkiem długiego pożycia z człowiekiem, niepojmującym nic nad użyteczne, jak on w końcu, zagłuszyła w sobie wszystkie uczucia piękności.
— Do czego się to zdało? było ulubioném pytaniem i ulubioną odpowiedzią obojga państwa, gdy mówili o czémś widocznie, dotykalnie materjalnie nie użyteczném.
U nich też to tylko się znajdowało, co się zdać mogło, i użyteczném było widocznie — Dom stał osłoniony od północy gaikiem i otoczony gęstym wysokim częstokołem, na suchym wzgórku; pozór jego prawie był śmiészny, tak widocznie niedbano jak się wydawać będzie. Okna różnéj wielkości, drzwi wysokości różnéj, ganki i budki różnego kształtu znajdowały się w samym frontonie. Tuż przy ganku ogromna drabina stała oparta o dach, służąc do wyciérania kominów. Od domu na prawo, poczynał się szczelnie oparkaniony sad owocowy i ogród warzywny. Niedaleko także i na oku stały gospodarskie budowle nieosłonione niczém; porządna z tartego drzewa dębowego stodoła, owczarnia, stajnie i t. d. Z drugiéj strony ogromny folwark i kuchnia tuż prawie przypiérały do domu. Najprzyjaźniéjsze oko, niedostrzegło by tu żadnéj symetrij, żadnego pomysłu architektonicznego dla oka tylko. — Wnętrze domu odpowiadało zewnętrznéj dziedzińca fizjognomij. Dobrze ogrzany, dobrze opatrzony, czysty, wygodny, dom ten nie zalecał się wcale wdziękiem. Pokój bawialny z ogromnym kominem, kilką sofami, kilką stolikami, dywanem pod nogi, zégarem staroświeckim, miał kilka okien sporych, bez firanek. Sędzia utrzymywał, że nie na to dają się okna w pokoju, aby je firankami zasłaniać. Główne drzwi od sieni, zapuszczone były suknem dla ciepła. Podłoga nie była woskowana, ale nadzwyczaj czysta. Zresztą żadnéj ozdoby, żadnéj fraszki. Komoda a na komodzie kilka wyczytanych xiążek. Cały dom był w tym sposobie, nic w nim niebrakło dla wygody, nic w nim nie było dla oka.
Pokój Sędziego ciepły, niewielki, cały suknem wybity na zimę, starannie utrzymywany, z nieustającym ogniem na kominie, miał za cały sprzęt łóżko żelazne wygodnie wysłane, kilka krzeseł i stolik. Obok była tak zwana biblioteczka, składająca się z kilkuset tomów xiążek, po większéj części polskich, z piérwszych lat XIX wieku i ostatnich przeszłego. Tu także znajdował się ciekawy arsenał jedyny zbyteczny sprzęt w domu, kilka fuzij i szabli, rząd na konia staroświecki i buława złocona. Wszystko to ułożone jak najporządniéj, na swojém zawsze miéjscu, w pokrowcach. —
Niceśmy jeszcze nie mówili o dzieciach Sędziego i ich wychowaniu.
Miał on trzech synów i choćby mógł był wychowywać ich w domu, biorąc do nich nauczycieli prywatnych — jak tylko dorastali, zaraz oddawał ich do szkół publicznych.
— Mężczyzna powiadał nic nie wart wychowany w domu. Gdybym miał dziewczęta, za wszystkie skarby świata nieoddałbym ich na żadną pensją, bodajby najlepszą. Z synami to co innego, powinni się obetrzéc w szkole, tym sposobem łacniéj im potém wejść w świat i nie tak na nim dziwnie wyglądają. Dla chłopca szkoła, dla dziewczyny dom. Wszyscy więc chłopcy Sędziego byli w szkołach, najstarszy kończył właśnie nauki.
Na dzień naznaczony zebrało się całe sąsiedztwo do Sędziego, na owo polowanie ślacheckie; a ponieważ wiele gadano, o arystokratycznych łowach, na których wypito niewiedziéć wiele szampana i bawiono się wybornie, nic wprawdzie nie zabiwszy; Sędzia postanowił na przekorę panom, nabić mnóstwo zwierzyny, spoić wszystkich i zatrzymać jak najdłużéj. Poczyniono do tego stosowne przygotowania, upewniono się o zwierzu w kniei, wybrano co było najlepszego w piwnicy i sprowadzony kucharz, smażył już od wczoraj, wielkie prowizje przysmaków.
Piérwszym z gości przybywający, był otyły pan Antoni z bakembardami, któregośmy już widzieli u pana Augusta, prawiącego o grubéj zwierzynie — Był to najzajadlejszy demagog w powiecie; i niedziw, wszystko go odpychało od wyższéj klassy towarzystwa. Niémiał zupełnie wychowania, niémiał prawie majątku, był bez imienia, bez związków, paliła go zazdrość nienasycona złość nieposkromiona. Jego nienawiść gruntowała się jedynie na gniewie — Cale inne były uczucia Sędziego, ten wiedział że nie miał czego zazdrościć, nie zazdrościł, nie, gniewał się, ale gorzéj bo wyszukawszy wszystkiego, co mogło podać panów w pogardę, gardził niémi, brzydził się — Nadto rozsądny, aby niewiedział, że na wszystkie jego argumenta, odpowiedziéć można, niewdawał się w dysputę, lub po prostu nieskończoną liczbą faktów, o jakie w historij naszéj ostatnich czasów nie trudno tłumaczył się.
— I ja miałbym ich kochać! Ja miałbym im darować! Ja miałbym ich szanować! wołał.
— Ależ, nie wszyscy tacy byli — odpowiadano.
— Proszę cytować —
Tu Sędzia, nielitościwie wyszukiwał plam na każdym. Niestety! wiémy jak o plamy nie trudno!
Gruby pan Antoni, był przewódzcą ślachty na zjazdach, na balach, na kontraktach, do kroków nieprzyjacielskich przeciw panom.
Sędzia wołając o pomstę na drugich, plwając w oczy zepsutym, miał za sobą swoją prawość charakteru, nieposzlakowaną poczciwość. Cale przeciwnie pan Antoni; temu można było nie mało także na oczy wyrzucić, wiedział on o tém i śpieszył czernić drugich, aby sam się mniéj czarnym wydawał. Postawa Pana Antoniego malowała go doskonale; był to ogromny, barczysty chłop, z włosami czarnemi kręconemi, spłaszczonym nosem, szerokiemi usty, wydętemi czerwonemi policzkami; brudno zawsze odziany, z fajką króciuchną w zębach, któréj nierzucał nigdy. —
— No! a cóż Sędzio, rzekł zsiadając z konia — będzie nasze polowanie warte, pańskiego? hę?
— Nie łapmy ryb przed niewodem, odpowiedział Sędzia.
— Niéma jeszcze nikogo ?
— Żywéj duszy —
— Ale ot już ktoś jedzie.
W istocie zaraz się zaproszeni zjeżdżać zaczęli. Gdy August ze Stasiem wysiedli z powozu, w wytwornych myśliwskich ubiorach, z pięknemi fuziami Lepage’a; pomimo najgrzeczniéjszego powitania i uściskania z panem Antonim, mina ich niepodobała mu się wcale.
— Cóś ten młokos, na paniczyka wygląda, na grafiątko, rzekł Antoni poprawiając palcem w fajce — A tak to się na polowanie wystroiło! Ta! ta! choruje na pana!
Żeby się podobać temu panu, trzeba było jak widziemy, koniecznie się prezentować brudno i odarto. Inaczéj przezywał panem i aristokratą; i że sam niémiał porządnéj sukni, rad był wszystkich widziéć oszarpanych.
Powiódłszy oczyma za wchodzącemi do pokojów Pan Antoni, został na ganku z fajką i bawił się towarzystwem starego strzelca. Tymczasem nadjeżdżali a nadjeżdżali goście. —
A najprzód nejtyczanka, cztéry konie siwe w szlejach, kozak z sełedcem na kozłach, dwóch młodzieży w środku. Szaraczkowe taratatki, szerokie szarawary, czapeczki bez daszków na głowie; pies w nogach.
Byli to panowie Zygmunt i Jan...... rodzeni bracia, synowie Hrabiego —
— Cóż mogą robić tutaj? spytacie. Posłuchajcie cierpliwie — Synowie Hrabiego, powiedziałem, ale nie Hrabiowie. Piękne mieli imie nic więcéj, ojciec w nieustannych processach, które go mając zbogacić, ubożyły, zaniedbał dzieci, niedając im żadnego wychowania. Sam bezprzykładnie ograniczony, powiadał, że gdy zostawi synom szkatułkę, lepszą rzecz im da od wychowania.
Szkoda tylko, że w końcu zostawił im wprawdzie szkatułkę, ale pustą; a pusta szkatułka znowu, to trochę za mało. W istocie wzięli po ojcu majątek, odłużony, zaplątany, na oko wielki, w rzeczy mały. — Panowie Zygmunt i Jan, nigdzie nie byli w szkołach, uczył ich czytać pisarz prowentowy, a francużczyzny trochę matka póki żyła. — Zostali więc po śmierci ojca, niewiedząc do jakiego towarzystwa należéć, do jakiéj przyczepić się klassy. Imie, stosunki ciągnęły ich ku panom, ale wyżyć zniém nie mogli, wychowani byli na cale co innego; nie pojmowali smaków, upodobań, obyczajów, rozmowy, życia pańskiego, byli w kole krewnych nie swoi, niespokojni, upokorzeni, nieśmieli, czuli się śmiésznemi, nudzili się okropnie — Musieli więc zapomniawszy na imie, podać ręce braciom ślachcie i żyć z niémi.
— Tęgie chłopaki, mówił o nich pan Antoni, tęgie chłopaki! Rąbać się w pałasze, hulać na koniu, strzélać, polować, pić, uganiać się za dziewczętami, to było ich
życie. Wyśmienite życie, gdyby nieznano lepszego!
Zresztą poczciwi byli chłopcy, ani słowa, nikt im nie mógł zarzucić, większego występku, nad roztrzepanie; większéj wady, nad zupełną moralną nicość. Trzeba było pomódz komu, poratować, pożyczyć piéniędzy, zastawić się, nastraszyć nawet, gotowi zawsze — serca złote, głowy puste. Ale czyż oni tylko temu byli winni? Szanowny ojciec więcéj daleko podobno.
Po hrabiach nastąpił — niejaki pan Trzecieski, który przyjechał bryczką zieloną krytą — spuszczaną, cztérma młodemi końmi. Poczciwy to był sobie ślachcic, na całą okolicę znany z prawości charakteru, z najlepszego serca i wylania się dla wszystkich. Sąsiędztwo bez ceremonij posługiwało się nim we wszystkiém. Potrzeba było jednemu przedać żyto, posyłał próbkę do niego i prosił, aby mu koniecznie przedał po takiéj a takiéj cenie. Drugi chciał pożyczyć piéniędzy, wprost do Pana Trzecieskiego — Weź z kąd chcesz a pożycz. Potrzeba było swata, posyłano po Pana Trzecieskiego w swaty. Chciano urządzić pogrzeb, stypę i to na jego ramiona zwalano, pojedynek, kłótnia, zgoda, wesele, wybór w podróż, nic się bez niego nie obeszło, nie mówię już o tysiącu i jednym kompromissach, które odsądzał, o niezliczonych medjatorstwach i t. d. i t d.
Weszło to tak we zwyczaj, że gdyby był komu odmówił, gniewał by się pewnie, ale poczciwy Trzecieski nie wyobrażał sobie nawet, jak by mógł komu odmówić. Całe życie spędził cudzemi zajmując się interessami i niedziw że swoich zaniedbał.
Był ubogi i żył chodząc jak to mówią po possessjach; na których mu się nieszczęściło wcale. Dom u niego zawsze był pełen gości, wszystkim było jakoś po drodze wstępować do niego, temu na śniadanie, temu na obiad, temu na noc, innemu na kilka dni wypoczynku. Zdarzało się że któś niémając kąta, na kilka miesięcy zasiadał u niego z całą familją. Trzecieski nigdy się nie poskarżył na to, nie stęknął; co miał, tém się dzielił, co mógł, to zrobił, nie chwaląc się, ani tém co dał, ani tém co uczynił. — Kochano go w sąsiedztwie i niémiał prawie nieprzyjaciół, nikt jednak w setnéj części nieoddał mu tego, co on ludziom robił. Nie żonaty, mało potrzebując; z okrawków swego ubóstwa, obdzielał jeszcze familją uboższą od siebie; a nikt niewiedział o tém nawet.
Taki był Pan Trzecieski, dodajmy do jego historij rysopis.
Wzrost średni, twarz ciemna ogorzała, ryża peruka na głowie, stary frak granatowy, zégarek z dewizkami ogromnemi, rękawiczki łosiowe, laseczka czarna z kościaną główką, stary kapelusz, lulka piankowa, kapszuk haftowany paciorkami przez siostrzenicę.
Ledwie się odtoczyła od ganku bryczka Pana Trzecieskiego, zajechał koczobryk Sędzica Pękalskiego.
Sędzic była to jedna z najoryginalniéjszych figur w sąsiedztwie. Miał on niegdyś pretensje do państwa, bywał u panów, grywał z niémi w karty, żartował ze ślachty i chorował jak to mówią na pana. A że u nas jest zwyczaj, przyjmować do towarzystwa wszystkich co grubo grywają, przyjmowano Sędzica, dobrze, grzecznie, sadzano za zielonym stolikiem i podawano mu rękę, spotkawszy. Sędzic z tego uroił sobie, że został już naturalizowany panem. W skutek więc przekonania o wysokiém swém pochodzeniu, ogromnéj fortunie, (miał piętnaście chat w polesiu a żył jak na stu) i nieopisanych przymiotach duszy, zaczął się starać o Hrabiankę, czy pseudo-hrabiankę W. — Nie prędko to postrzeżono, bo dozwalając Sędzicowi, grać z sobą, pić, polować, błaznować, tańcować, tracić co miał, panowie nawet nie przypuszczali, aby on ośmielił się, podnieść oczy na Pannę W. Panna W. miała prawda lat trzydzieści, nos czerwony, posag niewielki, ręce i nogi ogromne; ale należała do familij, która tém, się mocniéj panoszyła, im mniéj dawno weszła przez połączenie jednego z swych członków, w jaśnie wielmożny świat. Uważajcie tylko, jak zawsze daleko bardziéj panami są ci, co świéżo na panów wyrośli, jak się lękają, aby ich za bardzo nie wzięto i nie strącono z piedestału, na którym tak wybornie posągi udają.
Gdy się Sędzic jaśnie wielmożnéj matce oświadczył, stał się taki zamęt, zamięszanie, oburzenie, że gdyby był bratu Panny W. — przyłożył rękę do twarzy, nie tyle by to może animadwersij wzbudziło. Szeptano, jeżdżono, gadano, ruszano ramionami niesłychanie wysoko, naradzano się i Sędzic przez anioła, którego reprezentował półkownik jakiś pieczeniarz, wypędzony został z raju. Zamknięto za nim drzwi i — skończyło się — myślicie —
Nie, nie skończyło się — Sędzic nie dał się tak odepchnąć brutalsko i niestracił ani ochoty, ani nadziei posiadania czerwonego nosa panny W. — Miłość jego, cicha, nie wyjawiająca się na świat, powinna była jak rachował, pozyskać serce Hrabianki. Nigdy wprawdzie o tém niemówił z nią, ale był przekonanym, że go kocha i czerwoność jéj nosa, nawet tłumaczył sobie gwałtowną miłością nieustannie w nos bijącą. — Rzekł więc w duchu do siebie — Nie dajmy się tyranij rodzicielskiéj i przesądom zwyciężyć. Ja ją wykradnę.
Wszystko przygotowano do wykradzenia, ale gdy kochanek, u nóg panny wyjawił swój płomień i oznajmił jéj o przygotowanéj ucieczce, panna, która jak się pokazuje, wcale się dotąd miłości nie domyślała (i od czego innego miała nos czerwony) — zaczęła krzyczéć, płakać, odpychać. Sędzic oburzony uciékł. Postanowił się mścić że go niepokochała; zaciągnął się do ślachty, z pieczeniarza panów, stał się pieczeniarzem półpanków, demokratą, co chcecie. Zaraz na następujących kontraktach na kassynie, sfomentował młodzież do wyrządzenia kilku niegrzeczności Państwu W; narobił wiele hałasu, mnóstwo niedorzeczności i spoczął. Kiedy mówię że spoczął, to znaczy tylko że dał pokój, Państwu W, w szczególności, ale nie zaprzestał prześladować w ogólności panów, których uważał za osobistych nieprzyjaciół. Kilka już odbył pojedynków, w skutek nieroztropnych zaczepek, widział się wyśmianym, zrujnowanym — nic to nie pomogło, wiódł daléj wojnę zażarcie, stał się Don-Quichotem w swoim rodzaju, i za lada cieniem dobywał z pochew języka i szabli.
Sędzic miał lat przeszło trzydzieści, wysoki, barczysty, przystojny; oczy czarne, wąs czarny, usta wcięte, nos orli potężny, postawa atletyczna. Lubił żyć i ostanim już gonił, piętnaście chat można jednego przeżyć wieczora, cóż dopiéro w lat kilka? Trzymał się tylko jeszcze na jakichś tam formach i formalnościach majątku; tradując zawsze sam w cudzém imieniu, aby któś niepotrzebny go nie zatradował.
Możeśmy już i tak za wiele osób opisali, więc na resztę, okiem tylko rzuciemy.
Towarzystwo, prócz wymienionych już osób, składała tak zwana ślachta różnego kształtu, wzrostu, stroju, i humoru. Granatowe fraki i czarne czamarki stroiły większość myśliwych, ozdobnych wielkiemi bakembardami, ogromnemi wąsami i mniéj więcéj nastrzępionemi czubami. Kilku nowatorów ukazało się z długiemi włosami i całkowicie zarosłemi brodami. —
Około południa ruszono do kniei i ku wieczorowi dopiéro, powrócono nazad do Sędziego, na tak zwany podwieczorek, mogący się wygodnie nazwać obiadem lub wieczerzą. Zwierzyny ubito bardzo wiele i w skutek szczęśliwych łowów, w różowych wszyscy byli humorach. Pan Antoni mianowicie cieszył się, że ta aristokracja, jak powiadał, ani jednéj sarny nie dostała, ani jednego dzika a oni pięć sarn i dwa warchlaki.
— Pańskie polowanie, mówił, nie dziw a nasze biédne, ślacheckie —
I na całe gardło rozśmiał się, jak z wybornego konceptu — nie jeden mu wtórował, bo wszystkim świérzbiały języki, wszyscy chcieli pośmiać się z panów i dobry im był lada pretext do tego.
Wszczęły się więc do koła stołu przycinki, koncepta, opowiadania: a wszystkie wymierzone były, jak się łatwo domyśléć, na tych nieszczęśliwych panów, którzy by się z nich piérwsi uśmieli, gdyby je słyszeli, (inszym tylko śmiéchem). Bywał w tych ucinkach dowcip, i nie było dowcipu, tylko złość czasem, żółć wezbrana wyléwała się — zarówno je jednak przyjmowano.
August i Staś, nie mięszali się do konwersacij prawie, uśmiéchali się z lepszych konceptów, spoglądali na siebie, lub gdy opowiadający, natarł na nich wprost i wymagał śmiéchu potakującego, że tak powiem, pistolet trzymając na gardle — śmieli się przez grzeczność i przymuszenie.
Pan Antoni, poznał że nieszczérze, nie sercem się śmieli i zaraz szepnął sąsiadowi swemu, który zajmował się pilnie zmiataniem z talérza.
— To bratuniu wilcy w owczych skórkach, jest w nich jakiś diabeł pański!
— Mniejsza o to odpowiedział sąsiad, niechaj słuchają, co gadamy, tém ci lepiéj.
Rzucona myśl trafiła doskonale do przekonania Pana Antoniego, jął się natychmiast umyślnych konceptów, wymierzonych, jak mu się zdawało, ku podejrzanym o państwo, Augustowi i Stasiowi.
— Panie Auguście, odezwał się — to pański siostrzeniec słyszałem? hm?
— Tak jest —
— Hm! dawno w naszych stronach?
— Nie tak bardzo —
— I zapewne porobił już znajomości?
— Byliśmy w kilku domach.
— O! to już pewnie zgadnę, gdzie — rzekł Antoni, wahając się na krześle — U Hrabiów —
— I tam byliśmy — blizkie sąsiedztwo.
— Za pozwoleniem, zawołał przechylając się Antoni do Stasia — choć to krótka znajomość, ale ja jestem tak sobie otwarty ślachcic — niech pan wybaczy, niebyłem za granicą, nieznam się na tych tam ceregielach i ceremonijach. — Słyszę pan był naprzód z wizytą u Hrabiów? —
— Byłem odpowiedział Staś patrząc mu się w oczy z krwią zimną — I cóż — ?
— Pewnie z ciekawości, dla poznania domu? hę?
— Zapewne —
— A to niezawadzi pana objaśnić cokolwiek o tym domu — To panie, z dobrego serca — Panie Onufry — rzekł do sąsiada drugiego, Waćpan najlepiéj znasz Hrabiów — powiédz no o nich panu.
Pan Onufry napiętnowany od ospy, suchy i blady ślachcic, ozwał się podnosząc, głowę. —
— Oj! znam na swoje nieszczęście tych przeklętych Hrabiów, bodajbym ich nieznał!
Pan Antoni zatarł sobie ręce z ukontentowania, Onufry ciągnął daléj —
— Szachraje i kwita — Trzy lata jeżdżę i ani procentu, ani kapitału odebrać nie mogę. Na terminie Hrabiego niéma w domu, przed terminem powiadają, że jeszcze nie termin, po terminie, że już nie termin — i tak mnie wodzą — A czy to mnie jednego! Ot Pani Przyleska wdowa z czworgiem dzieci, cały fundusz powierzyła Hrabiemu — i teraz prawie o żebranym chlebie —
— A o Jéjmości? szepnął Pan Antoni —
— Jéjmościnych kochanków, jak piasku w morzu — mówił Onufry — Już co ta, to nie zmarnowała życia, mosanie, co użyła, to użyła! A te poczciwe hrabisko — wierzy w nią po dziś dzień, jak w samą cnotę. Teraz nawet na licha, zestarzała, a jeszcze się mizdrzy — ten Hrabiuk niedarmo tam siedzi —
— Kuzyn, szepnął któś —
— I bardzo bliski — odpowiedział Pan Onufry.
Wszyscy w serdeczny śmiéch.
— Niech się no pan strzeże, rzekł z cicha Antoni do Stasia aby i Pana nie zwerbowała — Staś pokiwał głową pogardliwie.
— Lubi Panie co raz co świéżego!
Któś z drugiéj strony stołu odezwał się —
— O kim to tam gadacie?
— O JW. Hrabi.....
— Oh! Jest o czém!
— Alboż nie — ?
— Znam ci i ja go dobrze, ułowił i u mnie dwa tysiące karbowanych; których podobno nigdy nie zobaczę.
— Kto? Hrabia..... przerwał trzeci — to i ja mam u niego sumkę. —
— Pokazuje się, rzekł Pan Antoni, ukosem spoglądając na Stasia, że wszyscy coś u niego mają. Zrujnowany kompletnie. Już do tego przyszedł, że u żydów pożycza na dwadzieścia pięć, i trzydzieści procentów. No, a spójrzcież na dom, na przyjęcie, na ludzi: to, to się jeszcze dmie i świeci, jakby nic nikomu niebył winien. Ale nie długo już tego.
— Co Pan mówisz niedługo? przerwał inny alboż to my damy jemu rady? Gdzie tam!! Pan będzie panem, a my z torbami pójdziemy —
— Niedoczekanie, rzekł Pan Antoni.
— Wiécie jego awanturę tegoroczną z pszenicą?
— Słyszałem —
— Przedał ją po ośmnaście złotych na pniu i wziął naprzód piéniądze; potém mu wyżéj postąpili żydzi, przedał drugi raz i znowu wziął piéniądze. — Piérwszego kupca zbył obligiem i kwita.
— To szkaradnie — ozwał się ktoś —
— To nie prawda — rzekł inny —
— Jakto nieprawda? — prawda święta.
— Wiém z pewnością że nie —
— Tylko proszę, nie broń tych panów.
— Ale kiedy co sprawiedliwe
— Dajno pokój! daj pokój! za krzyczano ze wszystkich stron.
Rozmowa zwróciła się na inny przedmiot, ale po krótkim przestanku, znowu na któregoś z znajomych panów wygadywać zaczęto. Opisywano ich zjazdy, zabawy, sposób życia, rozwodzono się nad brudną stroną jego. Wyciągano więcéj niż podéjrzane wiadomostki, plotki które obiegłszy sąsiedztwo, nabrały na siebie tysiące dodatków. Tak przepędzono cały prawie czas obiadu i wieczór.
Przy kartach nieustawała taż sama rozmowa, przerywana tylko chwilowo, opowiadaniem własnych przygód przytomnych osób, lub żwawemi rozprawy o zadane, odrzucone, zabite, o honory i lewy. —
August ze Stasiem o wschodzie xiężyca, pożegnali gospodarza i wrócili do domu.
Pan Antoni widząc ich wychodzących, wskazał palcem na Stasia i rzekł pół głosem.
— Paniczyk! pachnie mu państwo, jak i wujowi — Zaczął wizyty od hrabiów. Ale pięknych się tu o nich rzeczy nasłuchał.
— Oj dobrze! — rzekł inny — niechaj wié co to za jedni, których tak szanują i towarzystwo ich nad inne przenoszą —
— Zadaję atout —
A Staś siedząc w powozie, rzekł do Augusta.
— Ależ ślachta twoja wujaszku!
— Cóż o niéj powiész —?
— Mogą być najpoczciwsi ludzie, ale —
— O! jest, ale —
— Ależ między niemi, człek się sądzi o wiek cofnięty. — Co za niewiadomość rzeczy, co za namiętna zazdrość! co za nieukształcenie —
— A serca dobre — rzekł August — serca dobre — Próżniactwo tylko i brak oświaty ich gubi. Słyszałeś ich gardłujących przeciw panom może nie bez słuszności — gdyby jednak który z tych nienawistnych im panów, wyciągnął rękę, poprosił pomocy, zażądał posługi i uchylił czapkę przed bratem ślachcicem myślisz żeby go odepchnęli?
— Takbym sądził —
— Sądziłbyś najfałszywiéj — Nikt by nieodmówił pomocy, usługi i ratunku. Złość ich większa jest jeszcze na języku, niż w sercu.
Nadszedł święty Edward i imieniny Hrabiego, których jak miarkujecie, nie opuścił Staś, oprócz chęci widzenia Hrabinéj, dla któréj czuł jakieś niepojęte uczucie pół-miłości, pół-przyjaźni; żądał poznać lepsze towarzystwo okolicy, co się u Hrabiego zgromadzić jak za zwyczaj, miało. — August towarzyszył mu chętnie.
— Tu daleko będziemy swobodniéjsi, mówił do niego, niżeli na ślacheckiém polowaniu, gdzieśmy obydwa mieli miny intrusów —
— Im lepsze towarzystwo, tém większa swoboda rzekł Staś, rzecz dowiedziona — U ślachty każdy jest jak chce i może, niepodobna się więc ze wszystkiémi od razu zgodzić, każdy mówi swoim językiem, wyjawia się ze swoim charakterem, rozpiéra się jak mu wygodniéj. W lepszém towarzystwie są prawidła na wszystko, wszyscy się do nich stósują — wiémy jak się znaleść choć powiérzchownie wszystkich znamy, wszystko naprzód podług reguł wyrachować możemy. W lepszém towarzystwie, jak w dobrze urządzonéj machinie, kręcą się kółka każde na swojém miejscu, każdy swoją funkcją spełnia —
— I te lepsze towarzystwo, jest trochę machiną, odpowiedział August.
— Bez wątpienia — rzekł Staś — brak mu charakteru, życia —
— Dla czegóż ty jesteś w nim swobodniéjszym, ty co tyle masz życia w sobie? —
— Mniéj mnie kosztuje obejście się z ludźmi, których znam od razu i wiém, że nic z niemi będę miał do czynienia, ale tylko z ich dobrém wychowaniem — A z dobrém wychowaniem, wiém już jak się obchodzić —
— Ale w końcu to nie wystarcza.
Była godzina trzecia z południa, siadali do powozu: za chwilę stawali przed gankiem na którym tłum sług w różnofarbnych liberjach, oznajmywał licznych gości. Koczyki, karétki, wolanty, bryczki, koczobryki, dorożki krzyżowały się, mijały paląc z bata w dziedzińcu.
Służący en grande tenue, przebiegali od officyny do pałacu.
W przedpokoju stos płaszczów, salop i futer, rzędy kaloszów i berlaczy, pokazywały, że już sąsiedzi prawie wszyscy przybyli. — Na górze zastali Hrabiego, szepczącego cóś kamerdynerowi, który z serwetą na ręku słuchał spokojnie rozkazów — Weszli do salonu — damy zajmowały kanapę i fotele przy wielkim stole, w pośród nich Hrabina, strojna, wesoła, uśmiéchała się, prowadząc trzy na raz rozmowy. Za jéj krzesłem stali kilku mężczyzn — Reszta gości rozpiérzchła była w salonie, na kanapach, causéuses, krzesłach, stała, chodziła, gwarzyła. Harmonijny był skład towarzystwa pod wszystkiemi względy. Układ i stroje kobiét najlepszego smaku; poznać było od razu co za jedne. Nikogo śmiésznie wystrojonego, z bajecznemi falbanami i napięciami, nikogo prawie uderzającym sposobem śmiésznego. — Toż mężczyzni, jednako ubrani, jednako ułożeni, zdało się bracia rodzeni, nawet ruchy jednostajne, mowa wygładzona i jednotonna. — Zaledwie dwie, trzy postacie, odbijały, na tém tle cokolwiek.
Nie liczę już Xiędza Dziekana, który urodzeniem i wychowaniem zbliżał się do tego towarzystwa, różniąc tylko może suknią od niego. — Najwybitniéj się odznaczali; pani Starościna z staroświecka strojna, z staroświecka gadająca, po staroświecku mańjerowana i odstawująca z gracją, piąty paluszek wyschłéj rączki — Pan Starosta w polskim stroju, z podgoloną czupryną, siwym wąsem, złotolitym pasem i t. d. — Pan Szałański, daleki krewny Hrabinéj, człek z innego świata; ubrany w białą chustkę z haftowanemi końcami, kamizelkę pąsową i frak granatowy starym krojem.
Tych kilka postaci złączyć się i zlać w ogół towarzystwa niemogło — Starościna zawsze zdawała się sama jedna na kanapie, tak od wszystkich odbijała. Starosta sam jeden w tłumie; a nieszczęśliwy pan Szałański, o którego jako kuzyna i domowego nikt się nie troszczył, stał ciągle pod parapetowemi drzwiami i patrzał w ogród.
Hrabina postrzegłszy Stasia, pozdrowiła go, tak poufałém skinieniem głowy, tak milutkim uśmiéchem, że młody, trzpiot, aż zapłonił się z radości. Pośpieszył zaledwie kilka słów powiédziéć Hrabinéj, która go osobom bliżéj siedzącym zaprezentowała.
— Nôtre voisin M. Stanislas.... car, dodała, je vous compte pour vuisin —
Staś się kłaniał i uśmiéchał.
Za krzesłem Hrabinéj, stał między innemi Hrabia Alfred, spytano go — Kto to taki?
— Ah! Un quelqu’un dont le nom m’echappe, voisin ou non, causin à M.Auguste.
A potém piérwsze pytanie —
— Est-il riche.
— Beaucoup, à ce qu’on dit, odpowiedział pod nosem niechętnie Alfred, kończąc jak za zwyczaj konceptem — A beau être riche, qui vient de loin. —
Kilka osób się uśmiéchnęło, ale po sali poszedł głos — Bogaty, który wcale Stasiowi w oczach gości nie zaszkodził.
Jakkolwiek bądź, zawsze to na bogatych inaczéj wcale patrzą. Wszystkie panie znalazły Stasia — très comme il faut, a wszyscy panowie, prawie z zazdrością poglądali na dobrą jego minę; wyborne i nie przymuszone ułożenie, i tę łatwość znalezienia się w towarzystwie, którą tylko dobre wychowanie daje. — Jednomyślnie Staś został przyjęty do towarzystwa, w które wszedł i indigenat otrzymał. Wnet tysiące znajomości w koło porobił. Musiał prezentować się dwudziestu najmniéj osobom i przyjąć prezentacje kilku. — JW. Hrabia gospodarz szczególny okazując mu affekt, wziął go pod rękę i przeszedł kilka razy przez salon, jakby wszem w obec i każdemu z osobna pokazując, że go przypuszcza do poufałéj znajomości i pańskiéj swéj łaski. Hrabina kilkakroć obejrzała się na Stasia, kilka razy zwabiła go do swego krzesła, uśmiéchem, słówkiem, skinieniem.
Staś był szczęśliwy; ona w jego oczach tak była zajmującą, tak piękną, tak uroczą!! że młodsze, świéższe, jaśniejące dwudziestoletniemi wdziękami panie i panny, co ją otaczały, gasły wszystkie przy niéj, w oczach Stasia.
Otwarły się podwoje sali jadalnéj, JW. Hrabia podał rękę Starościnéj, Starosta Hrabinéj i tak daléj, daléj, daléj, wszyscy goście, paniom aż do ostatniéj Miss Fanny Oldnick; długi szereg par potoczył się, a za nim kilku jeszcze mężczyzn szli solo, na ostatku pan Szałański, bawiący się żółtą łosiową rękawiczką, zwolna postępował.
Stół był zastawiony wytwornie — Dwie srébrne wazy panowały nad nim, dwa dessery pięknéj roboty, stały na dwóch jego końcach, w pośrodku cukrowa świątynia z cyfrą solenizanta. Dwa małe stoliki po bokach, mieściły poufałych gości i tak zwany dawniéj szary koniec, teraz odcięty zupełnie i odosobniony. — Przy jednym z tych stolików, ulokowali się panowie, mający zamiar nie żenowania się w rozmowie i częstowania kieliszkami — Stasia posadzono między panną Marszałkówną Adelaidą, a Hrabiną — Nieprzyjemne sąsiedztwo pierwszéj, wynagradzało sowicie drugie. O piérwsze téż niebyło się co troszczyć, bo pretendent Marszałkównéj, suchy Xiąże, zapomniawszy o jedzeniu, stanął zaraz za jéj krzesłem i całkiem zajął się nią. Staś obrócił się do Hrabinéj —
— Jakże się panu towarzystwo nasze podoba? spytała go.
— Tak mało go znam jeszcze — odpowiedział Staś — a bez pochlébstwa, widzę tylko Panią —
— Bardzoś pan grzeczny —
— O! tylko szczéry! — Ze wszystkich kobiét, jedną tylko panią widziałem —
— Mille grâces — Wszakże pan znasz, część naszych gości?
— Prawie nikogo —
— Juściż Marszałka — Marszałkowę i swoją sąsiadkę —
— A, tych! znam —
— I Xięcia Platona i jego kuzynka.
— Obu po troszę zresztą nikogo —
— Eh bien, będę dobrą gospodynią, poznam pana ze wszystkiemi? voulez vous?
— Jeśli pani Hrabina łaskawa.
— Widzisz pan tego wysokiego, z zadartym czubem, w zielonym fraku z gwiazdą mężczyznę —
— Tego, z rzymskim nosem, czarnemi oczyma?
— Tego samego — Jest to Xiąże N — mieszka od nas niedaleko, uosobiona duma i próżność. W całém życiu poświęcał wszystko téj jednéj namiętności, zrujnował się dla pozyskania sobie osób posiadających wpływy, abdykował na chwilę swą wielkość, aby podczołgnąć się i stanąć wyżéj — Ożenił się z niemajętną wielkiego imienia dziedziczką. I wziął po niéj imie tylko — Vous la voyez à droite?
— Tę maleńką w koronkach zżółkłych, axamitnéj sukni, brylantach i piórach figurkę z siwemi oczkami?
— To ona. Spójrz że na niego jeszcze, co za wyrazista fiziognomja, jak ona maluje człowieka! Widziałam ludzi zupełnie nie znających się na fiziognomice, którzy jednak spójrzawszy na Xięcia odgadywali jego charakter od razu — Profil, nie prawda że piękny?
— Gdyby go zaciśnięte usta nie psuły —
— Que voulez-vous. Il n’est plus jeune et il n’a jamais été heureux. Duma téż ze smutku wyrazem mięsza się na téj twarzy. Za to u Xiężnéj pani, co za promieniejąca, rada z siebie, szczęśliwa duma, duma tryumfująca która zda się mówić — Patrzcie na mnie, zazdroście mnie!!
— O! jakże pani trafnie ją malujesz — odezwał się Staś śmiejąc. Ale, jeśli wolno przerwać tak przewyborny szkic, zapytałbym, bom niesłychanie ciekawy, kto jest ta pani obok Xiężnéj, wyprostowana, wystrojona niezmiernie, ubrana tak ściśle wedle mody, a tak manjerowana, a tak nieustannie mówiąca po francuzku.
— Ah! ta! To Hrabina..... C’est un type à part. Fugurez-vous — Ta Pani, była po prostu szlachcianką, fille d’un riche parvenu, kiedy po jéj śliczną rączkę sięgnął pan Hrabia — Spójrz pan na rączkę — elle est vraiment delicieuse! A oczy? a nosek? nieprawdaż że ładna?
— Tak, zapewne — odpowiedział Staś.
— O! a ona teraz jeszcze wiele straciła. Ale wróćmy do niéj — Nabiła sobie głowę, żeby się pokazać godną swego wyniesienia, godną stopnia jaki ma zajmować w towarzystwie, — sa marotte, jest dobre wychowanie, dobry ton. Męczy się biédaczka, udając to wszystko, czego niéma. Ma nawet dowcip, ma na kobiétę wiele wiadomości, wiele taktu, dosyć smaku ale z tego ciągłego wysadzania się na ton jakiś, powstało zapewne, że się wydaje przesadzoną we wszystkiém. Jéj bałwochwalstwo mody — przechodzi w śmiészność, jéj obserwancje prawideł dobrego tonu, sięgają niepoliczonych drobnostek — A force de vouloir étre aimable elle se rend insupportable. Spójrz pan, jak rozmawia z Xiężną — Co za wystudjowany uśmiéch, co za wyuczone poruszenia, jakie zwroty języka!! — Gdyby się urodziła w stanie, w którym żyje, nie miała by téj wady — Teraz ma tak na sercu zmazać swoje dawne ślachectwo, okazując się duszą i ciałem wielką panią, że jest zupełnie tylko — ślachcianką.
Staś spojrzał na Hrabinę i mimowolnie się uśmiéchnął.
— A! jak pani znasz ludzi!
— Jak pan umiész pochlebiać —!
— Mais puisque nous sommes en train de médire — któż to siedzi koło Marszałkowéj — ten któś tak imponujący, tak pewien siebie, tak ważna figura, z orderami w petlicy z orderami na szyi, pierścieniem na palcu brylantowym? —
— A! odpowiedziała Hrabina, wykrzywiając się wdzięcznie, jest to najpopularniéjszy człowiek w naszych okolicach. — Voulez vous son histoire? ça en méme tems, voulez vous de ce patê?
— Proszę, i o pasztet i o historją, śmiejąc się żywo Staś zawołał, któremu Hrabina coraz bardziéj zawracała głowę.
— Eh bien! Ten pan, jak go widzisz, jest synem zagonowego ślachcica; nic więcéj. W szkołach mówią uczył się doskonale, w palestrze celował, został potém Adwokatem i miał niesłychane szczęście do interessów, a przytém zasłużoną czy niezasłużoną pozyskał reputacją uczciwego, bardzo uczciwego, ale bardzo uczciwego człowieka. Wybrany na urzędnika tego tam, jakże się zowie Sądu
— Powiatowego?
— A tak! zapewne, ugruntował swoją sławę. Rozsądził niewiém wiele kompromissów, nie wiem wielu pogodził, niewiém wielu zgorszeń i processów niedopuścił; dość, że koniec końcem kolossalną zrobił reputacją. Uchodził za prawnika najbiegléjszego, za najuczciwszego razem człowieka, co, jak Pan wiész, rzadko chodzi z sobą. — Został stopniowo Prezydentem, Sędzią w Sądzie głównym, Prezesem — il a fait fortune, kupił dobra, ożenił się i wyszedł, na przyzwoitego człowieka, na człowieka ze znaczeniem. Co rzadka, ma znaczenie i u Rządu i u obywateli; dostaje krzyże, rangi i zawsze po staremu, każden ważniéjszy spór rozstrzyga. Nikt nie wyrównywa jego popularności; imie jego znajome daleko, głośnym się stał i potrzebnym wszędzie u nas. Prawda, ma nieprzyjaciół, ale kto ich niéma? Widzisz go pan i poznasz po sposobie obéjścia, że to człowiek, co się nie wychował w dobrém towarzystwie, nie wzrósł w niém, tylko obtarł. Niewysadza się on wcale téż, na mańjerę — owszem nawet, w przystępach złego humoru, aż nadto jawnie, pokazuje się, kim urodził, z czego powstał —
Hrabina wykrzywiła usta.
— Żona jego dodała, to biédna kobiéta, bardzo biédna kobiéta! mówią że w pożyciu domowém nieznośny grubjan, samowolny —
W tém miéjscu przerwała się rozmowa, wzniesiono — zdrowie solenizanta i dwie butelki szampańskiego wystrzeliły razem.
Gdy gwar chwilowy ustał, Staś obrócił się znowu do Hrabinéj; ożywiły się pojedyncze rozmowy, szmer powszechny zasłaniał ożywioną konwersację gospodyni domu z młodym gościem, i znowu zaczęły się wypytywania, odpowiedzi, słodka zajmująca obmowa —
— Pan byłeś u Sędziego na polowaniu? spytała Stasia po chwilce Hrabina.
— A! byłem!
— I pięknych się rzeczy o nas nasłuchać musiałeś! My mamy tylu nieprzyjaciół! U nas jak wszędzie, nie lubią panów ils portent ombrage, wynajdują na nich najczarniéjsze potwarze — Wyznaj pan, nieprawdaż, żeś się nasłuchał wiele rzeczy? —
— Których wiém doskonale znaczenie rzekł Staś — jest to głos zazdrości —
— I niczemu nie wierzysz pan? spytała Hrabina wlepiając w niego oczy — długiemi rzęsami przyćmione.
— Prawie —
— O! i mnie się tam pewnie dostało! pogardliwie dodała —
Staś spuścił głowę w milczeniu.
— Ci panowie mówiła Hrabina, wiedzą zawsze o wszystkiém, o wszystkiém nawet, co niebyło — Westchnęła i spuściła głowę —
Potem podniosła oczy znowu i weseléj spytała. —
— Bawiłeś się pan dobrze, na tém polowaniu?
— Ja? Bawiłem się, przyznam, ale nie polowaniem, tylko ludźmi — C’est si amusant towarzystwo mające serce na ustach!
— Serce na ustach! ale niezawsze korzystnie to serce usta malują —
— Zapewne — mais c’est original.
— Bardzo pospolita originalność. — Zapewne zaproszono pana znowu dokąd?
— Nie — Zdaje mi się nawet, żem nie umiał pozyskać sobie serc panów braci, większa część z ukosa spoglądała na mnie, niektórzy widocznie mi przycinali. Przeczuli, że do nich przystać nie potrafię i że się z sobą nie zgodzim. A przytém bogaty, lepiéj ubrany, trochę otarty na świecie człowiek, nigdy się im niepodoba, i przyznam, anim miał nadziei, ani pretensij do tego.
Hrabina z uśmiéchem spójrzała na Stasia, rada była widocznie, tym ostatnim słowom, i nagrodziła je tém spójrzeniem pełném wyrazu.
Hrabia Alfred, którego trochę niepokoiła żywa rozmowa Hrabinéj ze Stasiem, postąpił i sparł się na krześle —
— Pardon! przerywam rozmowę, rzekł, a musi być bardzo zajmująca, bo trwa od początku obiadu!
Hrabina odwróciła się zimno ku niemu i odpowiedziała.
— Wypytuję się Pana Stanisława, o sławne owe polowanie ślacheckie, na którém był przed kilką dniami.
— C’est fameux! Co tam panowie zwierzyny nabili, rzekł śmiejąc się Alfred. Tyle ile my butelek na naszém polowaniu! Eh donc! a cóżeście to z nas nażartować musieli! I jak tryumfowali!
— Nie mięszaj pan mnie do tego — rzekł Staś byłem prostym tylko widzem —
— I słuchaczem, dodał Alfred — bo było zapewne czego słuchać — On nous a joliment arrangé! va!
Staś i Hrabina spójrzeli po sobie i uśmiéchnęli się.
— Znasz pan teraz le revers de la médaille mówił Alfred, wszystkich nas z gorszéj strony, może nawet z téj strony, któréj niéma. — Wyznam że zazdroszczę panu bo i jabym ciekawy posłuchać, czy nas tam zupełnie za ludożerców mają?
Hrabia gospodarz zbliżył się sapiąc do żony —
— Eh chere amie, rzekł — piją twoje zdrowie, takeś się zagadała, że nieuważasz.
Hrabina powstała lekko z krzesła i dziękowała skinieniem głowy wszystkim, a osobnym Stasiowi, który pełny kielich porwawszy duszkiem go wychylał.
Alfred odszedł od krzesła; rozmowa znowu żywsza poufalsza odnowiła się —
— Jak ja nie lubię takich gwarnych, tłumnych zjazdów, odezwała się Hrabina — to mię na długo rozdrażnia i męczy — Małe towarzystwo, dobrane, kilka osób — selon nôtre coeur — na tém bym zawsze przestała.
— Któżby tego niewolał — rzekł Staś — ale z tego tłumu — niekiedy można się wyłączyć i być sam na sam. Nikt na nikogo nie zważa, każdy sobą zajęty —
— Vous croyez? spytała Hrabina — nie patrzą a widzą jednak, nie słuchają, a słyszą czasem. Z naszych imienin, balików, wynosi się najwięcéj komerażów, plotek, potwarzy.
— Któżby o to dbał, żywo odparł Staś —
— Kobiéta musi dbać o swoją sławę — Jeszcze u nas, gdzie lada najmniéjsze dwuznaczne o niéj słówko zabija! Le monde est si méchant!
— Niedbać o niego —
— Gdyby to można — gdyby głos jego niedochodził nas! gdybyśmy my przynajmniéj niewiedzieli, o sądach ludzkich; ale znajdzie się zawsze przysłużny przyjaciel, co ci jad każdéj rozmowy przyniesie każdą obmowę powtórzy.
Gdy to mówiła Hrabina, runęły krzesła, wstawać zaczęto i przechodzić do sali gdzie już czarna kawa, chasse-café, stoliki wistowe écarté, diabełek — czekały na gości. —