Latarnia czarnoxięzka/I/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1843
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
LATARNIA
CZARNOXIĘZKA
OBRAZY NASZYCH CZASÓW,
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.
TOM II.
WARSZAWA.
Nakładem S. ORGELBRANDA Księgarza,
PRZY ULICY MIODOWÉJ Nr. 496.
1843.


Za pozwoleniem Cenzury Rządowéj.





W DRUKARNI POD FIRMĄ M. CHMIELEWSKIÉGO.





ROZDZIAŁ I.
ZAGADKA, KTÓRĄ ŁATWO ODGADNĄĆ.



Spodziéwam się, że pan nie grasz wista? odezwała się Hrabina, przechodząc blisko Stasia, który z Augustem rozmawiał.
— Ani wista, ani écarté, ani diabełka nie gram, gdy tylko można nie grać, odpowiedział Staś.
— A! bo téż te karty, mówiła idąc daléj i pociągając Stasia za sobą — C’est assommant — to wyraźny potop! Gdzie zajrzéć karty, o niczém nie posłyszéć prócz kart. Niech będzie dwóch grają, niech będzie cztérech grają, niech się zjedzie dwudziestu grają, jeszcze i grają a grają tylko zawsze, nieustannie — My kobiéty, wyłączone jesteśmy zupełnie z towarzystwa, bo szczęściem, fajka, cygaro, i karty, jeszcze indigenatu w naszych salonach nié mają. J tak, rzucono nas na łup starym Szambelanom, co tylko po rannéj kawie fajkę jednę palą i starym kawalerom, co raczą diabełka złożyć w ofierze, u stóp płci pięknéj. Avouez, żeśmy niebardzo szczęśliwe — Ale, czy to tylko prawda, że pan wolisz nie grać? siadając odezwała się Hrabina.
— Przynajmniej dziś, mogę przysiądz na to, żywo odparł Staś.
— Spójrz pan na salon — Już pusty — kilku niewinnych, co się diabełka boją, zostali tylko przy nas, kilku starszych co fajek nie palą, siedzą tutaj za stolikami wistowemi, reszta wyniosła się do jadalnéj sali, gdzie jak długi stół zasiedli gracze, dymu pełno, pełno wrzawy, i — swoboda! Powiédz mi pan — jak można to nazwać swobodą i tę swobodę polubić?.
C’est selon, są ludzie, co dopiéro w téj atmosferze dymu i wrzawy, czują się, swobodni.
— Winszuję odpowiedziała Hrabina.
Od kilku chwil, zwracając oczy na panie, które okrągły stół z albumami, żurnalami i rycinami otaczały, Hrabina dostrzegała zawsze, spójrzenie Pułkownikowéj Gorkowskiéj, zwrócone, wlepione w siebie i Stasia. Obejrzała się raz jeszcze i znowu zobaczyła to samo.
— Przysięgam, rzekła po cichu, że pułkownikowa, chce z Panem zrobić znajomość. Patrzy na nas, od pół godziny, jak w tęczę, szepcze coś z sąsiadkami, dopytuje się pewnie o niego. — Za chwilkę, pewnie się do nas zbliży — a nim to nastąpi, pozwolisz pan abym mu słówko o niéj powiedziała?
— Nieskończenie bym był wdzięczen?
— Będzie to dalszy ciąg, obiadowéj obmowy.
— Wiele byś pan lat dał pułkownikowéj, na piérwszy rzut oka?
— Około trzydziestu.
Elle a passé la trentaine, wiém to bardzo dobrze. Przy świécach jednak wydaje się jeszcze świéżą. Ubiéra się młodziuchno wytwornie, modnie, ale jak pan widzisz nie smakownie. Perły, brylanty, kwiaty, pióra, koronki, wszystko ma na sobie, co tylko włożyć można.
Biédaczce chciałoby się wyswatać koniecznie i choć piérwsze małżeństwo, niebardzo się jéj udało, ma nadzieję, że jéj się drugie lepiéj poszczęści. — Widzisz pan tam tego grubego, z krzyżykiem u fraka, łysego męższczyznę, c’est son çi — devant mari. Rozwiedli się od lat kilku; oboje zarówno życzyli rozwodu; ona w nadziei czulszego małżonka, on w nadziei spokojniéjszéj, nie potrzebującéj tak pilnego oka żony. Miała potém kilku kochanków, ale żaden nie odważył się ożenić; a jednak bogata, dość ładna et même, elle n’est pas bête. Elle joue du malheur.
— Widać, że pułkownikowa, trudna jest w wyborze, rzekł Staś — chce zapewne, ażeby jéj nowy mąż i za starego i za siebie zapłacił, żeby był bogaty, młody, dobrze urodzony, wychowany — i
— O! bynajmniéj, odpowiedziała hrabina. Uwierzyłbyś pan temu, ona chce tylko miłości, rien que de l’amour! Ale miłości jakiéj teraz już niéma na świecie, płomienistéj, całéj w poświęceniach, w wyskokach — w westchnieniach i łzach.
Będzie jéj zapewne czekać do lat sześćdziesięciu! Zatrudnieniem pułkownikowéj jest ciągłe czytanie najnowszych, najognistszych romansów francuskich — Ubóstwia Sanda, całe noce trawi nad Soulié i Dumasem. Zda mi się, że dałaby się zabić kochankowi i umarłaby z roskoszą, byleby kiedy kochał ją kto do takiego stopnia, żeby się aż do sztyletu z miłości posunął. — Myślisz że pan,
że pułkownikowa doczeka się kiedy tak potrzebnego jéj kochanka!!
— A bardzo bogata? — spytał naiwnie Staś.
— Półtora tysiąca dusz i jedna ogniem płonąca! odpowiedziała hrabina — to warto może odegrania komedyi.
— Jak dla kogo — Je ne le trouve pas.
— Ale otoż idzie niby w inną stronę, zaręczam jednak, że ku nam; rzuciła okiem na pana.
Gdy to mówiła hrabina, półkownikowa wistocie, powstała od stolika i szła niedbale, powolnie, ku drzwiom, potém rzuciła okiem po sali i niby przypominając coś sobie, zwróciła się do Hrabinéj.
Comtesse — czytałaś ostatnie dwa tomy Matyldy?
— Jeszcze nie!
— Pozwolisz je sobie przysłać!
— Będę ci bardzo wdzięczną — Z kądżeś tak prędko dostała.
Bellizard mi przysłał.
To mówiąc pułkownikowa, obejrzała się szukając krzesła, Staś podał jej swoje, a sam wziął inne. Spuszczeniem oczów i ukłonem podziękowano mu. Po chwilce pułkownikowa zmrużonemi oczyma spójrzała na Stasia i spytała.
— Pan niedawno w tych stronach?
Je vous presente, Monsieur — przerwała hrabina.
Pułkownikowa się nieco skłoniła.
Monsieur vient d’arriver, dans nos contrées, zaznajamiamy go z naszém towarzystwem.
— Spodziéwam się, że mego domu pominąć nie zechce — cichutko szepnęła pułkownikowa.
Staś zagryzł usta i pochylił głowę dziękując.
— Te ostatnie dwa tomy Matyldy, mówiła pułkownikowa — nie zaspokoiły mnie. A propos — pan wraca z za granicy?
— Niedawno z Berlina.
— Byłeś pan w Paryżu.
— O! nie, i bardzo żałuję, ale nie mogłem widziéć, téj Babilone XIX wieku.
— A! i ja tak dawno zwracam oczy na Paryż! mówiła pułkownikowa, a dotąd wybrać się nie mogłam. Tyle tam życia.
— Może aż nadto — rzekł Staś.
— Możeż być nadto życia, mówiła pułkownikowa — U nas za to, śmierć nie życie — jakieś życie chorobliwe, mizerne, skrzepłe, zimne, jednostajne, możnaż je nazwać życiem — Czytając co oni tam piszą, wyobrażam sobie ich życie — C’est du feu.
— A Paryż, przerwała hrabina — une fournaise ardente.
Pułkownikowa tylko westchnęła.
Nadszedł Alfred, który ostatnie dwa pece, przegrawszy w diabełka, z złym dość humorem, szedł się mścić na towarzystwie sarkazmami, za nieszczęście jakiego w grze doświadczył — Alfred od kilku już tygodni zwracał oczy na bogatą pułkownikowę i chociaż swiérzbiało go niesłychanie, żartować z niéj, wstrzymywał się rozmyślając czy by nie lepiéj było w niéj się zakochać i z nią ożenić. — Hrabina, któréj krótka miłość dla Alfreda, dawno zgasła; jak wszystkie kobiéty, piérwsza dostrzegła jeszcze rodzącéj się myśli jego i chociaż już niekochała, z boleścią jednak widziała go tak zimnym i obojętnym dla siebie. — Postanowiła więc, odmalować Alfreda pułkownikowéj, jakim był i w kilku już zdarzeniach, rzuciła o nim słówko — Temu przypisać należało, obojętne przyjmowanie grzeczności Alfreda, przez pułkownikowę, która jednakże nikogo nie odpychała.
W złym humorze, zgrany, kwaśny wchodził Alfred na salę i szukał konceptu poglądając po niéj, gdy mu w oczy uderzyła grupa składająca się z Hrabinéj, Stasia i Pułkownikowéj.
Zastanowił się.
Ma foi rzekł do siebie — cet homme–là, a du bonheur — il en a infiniment! kobiéty go oblegają. A franchement, niewiém nawet czy dowcipny, bom niesłyszał z ust jego jednego dobrego kalamburu, jednego porządnego żarciku. Cóż to jest, że go tak na rękach noszą? — młody — przystojny, mais.
— J pomyślał sobie — I jam młody i przystojny. A potém dodał uśmiéchając się z konceptu swego — a huis clos. — Nowy!!
Z tym uśmiéchem zbliżył się do krzesła Hrabinéj, i stanął naprzeciw pułkownikowéj, wyrobił swoje najsłodsze spójrzenie, il le fit scducteur i strzelił niém, na pułkownikowę. Chybił jednak, kula się odbiła, a spójrzenie silnie wyzywające, czułe, płomieniste, z oczu jéj, poszło na Stasia.
Je joue du malheur! rzekł w sobie. Obrócił się do Hrabinéj.
— Cóż tak prędko od diabełka?
— Zgrałem się — odpowiedział Alfred — do grosza, a mam zwyczaj, nigdy nie grać na kredyt.
— Jakto — tak prędko!
— Bo téż mię szczęście odbiegło zupełnie i przyszedłem go tu szukać — dodał.
— Boję się odpowiedziała Hrabina, żebyś go Pan i tu nieznalazł — Kobiéty się mszczą, gdy widzą że je kto tylko jako pis — aller uważa.
Alfred się kaustycznie uśmiéchnął, i szepnął bardzo po cichu.
A ça, Comtesse, franchement, ce retoricien — là, vous tourne donc la tête!
Pourquoi pas! odpowiedziała złośliwie Hrabina, równie cicho — był czas, żeś i Pan głowę zawracał!
— Na równi nas więc stawisz?
— O! nie! powiedziała, śmiejąc się — A w tém O! nie — było najsroższe, kolące szyderstwo; to — nie — znaczyć miało — Stawię go wyżéj od ciebie. Alfred zagryzł tylko usta.
Que vôtre volonté soit faite — ale spójrz jak ci się wywdzięcza — cały zatonął w wdziękach Pułkownikowéj — !
— Przeciwnie, jabym to o niéj powiedziała — odrzekła prędko Hrabina. — Regardez seulement.
Oboje zamilkli, Alfred pociągnął ręką po czole, chwycił krzesło i zasiadł przy Pułkownikowej, któréj uwagę nareszcie na siebie obrócił.
Staś korzystał z tego i zbliżył się do Hrabinéj.
Eh bien! Jakżeś ją Pan znalazł?
— Bardzo podobną do portretu —
N’est ce pas?
— Najzupełniéj — O! jak Pani znasz ludzi —
— Patrz Pan teraz, jak Alfred mój kuzynek, wdzięczne oczy do niéj robi — Zdaje mi się, że od niejakiego czasu, ma na nią zamiary. Biédna Pułkownikowa boi go się jak ognia, zna jego skłonność do żartów i przekonana, że ten człowiek zimny jest jak lód — wstręt ma nawet do niego. Figurez vous donc jéj położenie, entre le desir d’étre aimée, et la crainte d’étre sifflée. — A teraz dodam jeszcze dla odmalowania jéj położenia, że wcale nierada Alfredowi, bo ją od Pana oddzielił.
— Odemnie! rzekł śmiejąc się Staś
— Więc Pan umyślnieś ślepy — i niewidzisz, jak pragnie z nim zabrać ściślejszą znajomość — Elle compte sur votre coeur de vingt ans.
Staś się uśmiéchnął.
— Moje serce już nie moje — odpowiedział po cichu.
— Zostawiłeś go pan w Berlinie? spytała Hrabina.
— Przywiozłem je tu jeszcze z sobą — ale go już niémam.
— A! śmiejąc się zawołała Hrabina, złożyłeś je na poduszce Marszałkownéj chyba.
— Jużem go niémiał, jadąc oglądać te arcydzieła przemysłu i sztuki!
— Nieśmiem być natrętną, alem bardzo, bardzo ciekawa, zawołała Hrabina. —
— A ja — rzekł Staś, nieśmiałbym się przyznać, gdziem to nieszczęśliwe serce oddał — bo wiém że nieprzyjmą, że wygnają, że odepchną nie tylko serce, ale i mnié może —
— A! cóż za rospacz, czerwieniejąc rzekła niespokojna trochę Hrabina — możnaż być tak okrutną i to młodziutkie, niedoświadczone serce za drzwi wypchnąć —
— Pani myślisz — spytał Staś uszczęśliwiony.
— Ja nic nie myślę — odpowiedziała Hrabina. Tylkom bardzo ciekawa.
— A niepotrafi Pani zgadnąć?
— O! nic a nic!
To mówiąc spójrzała na niego, a oczyma mu mówiła — wyraźnie, dobitnie — Wiém że mnie kochasz.
Staś nie przestał na tém, zuchwały był jak młodzik każdy.
— To bardzo źle! rzekł wzdychając.
— Dla czego?
— Bo bym rad, żeby to Pani tylko, i Pani jedna wiedziała, szeptał pocichu.
Rozmowa z szyderskiego, zeszła na ton poufało — sentymentalny i już, już miał się wymówić Staś, miała się zczerwienić i zgromić go Hrabina, gdy głos Pułkownikowéj pieszczony, słodziuchny, dał się słyszéć.
— Jeżeli wolno spytać — cóż to tak żywo zajmuje państwa?
— Mówiemy o téj biédnéj Matyldzie żywo zawołał Staś. Hrabina uśmiéchnęła się, a Alfred powstawszy z krzesła rzekł odchodząc.,
Je savais bien qu’il y avait roman dans cette conversation.
Julia pogroziła mu palcem i wstała — Twarz jéj pałała, przyłożyła dłoń do skroni, czoło było w płomieniach — nie spokojna przeszła się po sali.
— Prawdaż to, spytała siebie — jest że to miłość, miłość znowu? Droga do nowego zawodu, do nowych smutków, możeż on mnie kochać i kochać długo — tak długo jakbym pragnęła? O! może jeszcze czas, może jeszcze można się cofnąć! może lepiéj — Lepiéj! J odepchnąć ostatnią miłość, ostatnie szczęście choć krótkie, choć chwilowe, ostatnie, pewnie ostatnie —!! Zamyśliła się, chodziła.
Tymczasem Staś, którego August ciągnął z sobą, żegnał Pułkownikowę —
— Mam nadzieję widziéć go w moim domu cichutko szepnęła Pułkownikowa.
Zbliżył się do Hrabinéj, a gdy wziął rękę, którą mu niedbale, jakby przez zapomnienie podała, uczuł nieznaczne, konwulsyjne drgnienie — mimowolnie lekko ją uścisnął.
— Spodziéwam się że mi Pan wytłumaczysz zagadkę, a prędko, prędko — powiedziała Hrabina, bom bardzo ciekawa.
Staś tylko spójrzał i szczęśliwy, jak to się bywa szczęśliwym w dwudziestu leciech, szczęśliwy nadzieją, dumą, miłością, powrócił z Augustem do domu.
August wszystko widział i wszystkiego się domyślił, przez całą téż drogę nic niemówił i milcząc palił cygaro — Wiedział on, że nic nie podsyca tak namiętności, jak opiéranie się jéj, jak rozprawy, i rozmowa poufała, nie przemówił więc słowa o tém i udając rozespanego, na ganku dał Stasiowi — Dobranoc.






ROZDZIAŁ II.
DWÓCH PRAWNIKÓW — JEDNA SPRAWA.



Nazajutrz po pamiętnych imieninach, Staś był blady i zamyślony — Jak zawsze, jak powszystkiém przyszła rozwaga, przyszło powątpiéwanie. Spoglądał na dzień wczorajszy, przypominał go sobie, i snem mu się wydawał; — jednym przypomnieniom nie wierzył drugie inaczéj sobie tłumaczył. — Wczorajsza radość, stała się dziś prawie smutkiem, a przynajmniéj usprawiedliwić się nie dawała — Czując ją jeszcze w sercu, już jéj niepotrafił wierzyć. Był rozdrażniony, bo pragnął, bo zdało mu się, że posiadał już swoje wymarzone szczęście i zdało mu się że go miéć nie mógł nigdy, że musiało uciec od niego.
Po roskoszném marzeniu budzim się szukając w rzeczywistości marzenia naszego napróżno! Po szczęśliwym a nagłym wypadku, nazajutrz, przecięci jedną nocą snu od niego, budzim się niedowierzając szczęściu, lękając się aby tylko nie było marzeniem.
Zamyślony, powątpiéwający, wszedł Staś do pokoju Augusta z rana. Pan August wstał spokojny o swojéj godzinie, czytał już xiążkę, z tego miejsca na którém przestał wczoraj i czekał na codzienną herbatę. Zbudził się dzisiaj, jakim się wczoraj położył, żadna w nim nie zaszła odmiana. Przez chwilkę tylko myślał o siostrzeńcu i westchnął nad nim, to był jeden excess, jakiego sobie dozwolił.
Wczoraj nic mu nie powiedział, dziś wiedząc z doświadczenia o uczuciach Stasia, zabiérał się zręcznie dać mu antidotum, i z góry wątpił o jego skutku. Wszystkie antidota przeciw namiętnościom, najczęściéj podwajają ich siłę — Nic bowiem niéma stałego, wyrozumowanego, w przyczynach namiętności wybuchającéj; bieg jéj nieregularny, niewyrachowany — co jedną zabija, drugą wzmaga. —
Trzeba najwyższego taktu i niesłychanéj znajomości serca ludzkiego, aby być pewnym działania przeciw namiętności, w piérwszéj jéj sile, w piérwszym stopniu wzrostu; trzeba znać człowieka i ludzi, aby wiedziéć kiedy i jakiemi działać środkami. Stokroć łatwiéj zniszczyć w zarodzie słabość najzawilszą, poznać jad ukryty w ciele; niż wydrzéć z duszy, — wpijającą się w nią szponami sępa prometeuszowskiego namiętność.
Staś wszedł; August położył xiążkę i spójrzał na niego. — Co za odmiana w dni kilka — To nie ten już młody, wesoły, otwarty, żywy Staś, co tak pożądał świata i ludzi. Spuszczona głowa, zacięte usta, oczy zagasłe prawie, jakiś niespokój, jakaś niepewność. —
— Strasznieś mi się zmienił tutaj — widocznie ci powietrze nie służy, rzekł August. Czy niepojechalibyśmy, dokąd tak daleko — daleko — naprzykład do twoich majętności których nieznasz jeszcze?
Staś podniósł głowę i uśmiéchnął się —
— Rozumiem cię wujaszku, chciałbyś mi dać abszyt grzeczny, bo ci może zawadzam, to pocóż te ceremonje?
— Mój Stasiu — odpowiedział August, niesłychanyś gorączka, i pod pozorem znajomości ludzi, tłumaczysz sobie najopaczniéj wszystko — Czyżbym cię ja tym niezgrabnym sposobem wypraszał? pomiarkuj.
— Prawda wujaszku — rzekł Staś ściskając go — to sensu niéma — przepraszam cię — ale dla czegoż mi mówisz, że mi powietrze tutejsze niesłuży?
— Zmizerniałeś i posmutniałeś bardzo.
— O! cóż dziwnego, niedospałem dzisiaj a wczorajem się zmęczył na tych imieninach.
— A! to mi się podoba! zmęczyłeś się, chyba rozmową z Pułkownikową i Hrabiną?
— Alboż to niemoże zmęczyć, myśli wujaszek —
— Nigdy, kiedy się rozmowę prowadzi na zimno —
— Domyśla się więc, kochany wujaszek żem ją prowadził na gorąco?
— Ja myślę, że nawet za gorąco —
— Słyszał że wujaszek rozmowę?
— Nie — alem ją widział tylko —
— J cóżeś widział, wujaszku.
— Widziałem cię żywo zajętego Hrabiną.
Staś się na pięcie okręcił —
— Doprawdy? tak to się wujaszkowi wydało!
— Tak mi się wydało! Oh! i pozwól że się temu nic a nic nie dziwię. Ta kobiéta mówił daléj obojętnie, ma przywiléj zajmowania w piérwszych chwilach każdego nowo przybyłego — Kto ją poznaje, każdy się prawie w niéj kocha —
Cóż! zawołał Staś oburzony — i każdego przyjmuje?
— Każdego — odpowiedział August spokojnie mięszając herbatę i dorzucając do niéj cukru — Taki to jéj zwyczaj — Lubi wprowadzić młodzika, a potém żartować sobie z niego. Dla niéj to tylko żart i nic więcéj. Cóż jéj kosztują spójrzenia, wyrazy, a nawet ściśnienie ręki.
— Ale to szkaradnie! zawołał Staś.
August spójrzał na siostrzeńca i zimno dodał.
— J tyś się już zakochał —
— Ja? ja? wujaszku — Jabym miał —
— Nie? spytał August — no, to chwała Bogu, bo niechciałbym ci przykrości uczynić kilką słowy, jakie o niéj powiedziałem. Jest to bardzo miła kobiéta, bardzo dowcipna, rozsądna, nawet pozwalam że dotąd ładna, mimo lat czterdziestu i najmniéj czterdziestu kochanków — wielka szkoda tylko, że tak zalotna, tak zimna!
— Zimna! powtórzył Staś.
— Uważałeś jéj dowcip? spytał August.
— Uszczypliwie, niemiłosiernie, ale bardzo dowcipna! rzekł Staś —
— Widziałeś kiedy dowcip w parze z wielką czułością serca.
Staś się zastanowił i nic nie odpowiedział, ale usilnie pragnął zwrócić rozmowę. August trafił go w serce:
W chwili powątpiéwania, niepewności, dodał siły wątpliwościom, zwiększył niepewność jeszcze, Staś skłonny do bojaźni dnia tego, jak wczoraj był zuchwałym, podwójnie lękać się zaczął.
— Czemużby to niémiała być prawda? rzekł wsobie — Może to wszystko udawanie tylko, zręczny pozór i nic więcéj, wędka na łatwowiernego, co jutro ma być przedmiotem jéj śmiéchu.
J zadrżał. — Zaszedłem za daleko, mówił w sobie, czas jeszcze, cofnąć się potrzeba —
Te piękne postanowienia trwały tylko chwilę; i zaraz młodzieńcza namiętność z poświęceniem wszystkiego, z abnegacją jutra i przyszłości, przyszła mu poszepnąć.
— A choćby cię uwodziła? jeśli ułuda serce zaspokoi, jeśli ci będzie dosyć kłamanéj miłości, jeśli nią ugasisz pragnienie — A kto wié, czy z kłamanéj nie powstanie prawdziwa namiętność? kto wié, czy ona raz w życiu, nie pokochała szczérze, sercem, duszą —
Godziż się zrażać, dla wątpliwości? wyrwać z serca miłość, dla rozważania, co będzie jutro? kto kiedy wyrachował przyszłość, kto przygotował jutro? Nie najszczęśliwszyż ten, co używa i na dno nie patrzy!!
Tak myślał chodząc po sali, a August po czole jego, prawie zgadywał myśli, i wchwilę powiedział sobie z stoicką rezygnacją —
— Podobno, nic tu już nie zrobię, nic nie poradzę — stając w poprzek namiętności zgruchotany będę jéj wozem — Dajmy pokój i zostawmy ją biegowi właściwemu.
Wierny swemu charakterowi August spokojnie już pił herbatę i zapalił drugie cygaro.
— Do nóg upadam Waćpana Dobrodzieja, do nóg upadam — dał się słyszéć głos we drzwiach i pokazała się figurka maleńka, sucha, żółta uśmiéchająca złośliwie.
August witał nowo przybyłego.
— Szanownego Regenta, proszę siadać — nie piłeś pewnie herbaty?
— To jest —
— To jest, że się z nami napijesz — odpowiedział August.
— Jeśli łaska —
— Zaraz ci służę.
Regent położył na krzesełku rogatywkę, pod którą skrył plik papiérów i usiadł za stolikiem zaciérając ręce.
Staś przypatrywał mu się tym czasem z daleka. Był to żwawy staruszek lat około osiémdziesięciu, z skórą pomarszczoną na twarzy, siwym wąsem, szaremi oczkami, w kapocie z sterczącym kołniérzem, z wielkim krwawnikowym sygnetem na palcu. Opiérał się na trzcinie z srébrną skówką i rzemiennym kutasem. Głowę miał łysą i puszek tylko biały ją okolał. — Wyraz twarzy łączył dobroduszność z przebiegłością; w oczkach mianowicie świécił dowcip, szyderstwo, i jakieś uczucie pewności siebie. Usta około których pofałdowała się skóra wyschła najdziwaczniéj, znać nie próżnowały. Mówił szybko, z łatwością i pozorném wywnętrzeniem a jednak ostróżnie, tak że go nikt w życiu za słówko nie złapał. Mówiąc nawet wiele, umiał wyciągnąć raczéj niż się wygadać. Examinowany, badany, najczęściéj plątał przeciwnika i zdając się wywnętrzać, wyciągał z niego, to co chciał wiedziéć. Regent był na okolicę najsławniejszym prawnikiem, z tych to starych sławnych jurystów, co nowicjat przy Trybunale jeszcze Lubelskim odprawili i pamiętali świetne czasy palestry. — Miał znajomość praw i form rozległą, znajomość szykany sądowéj, pióro łatwe, wiele dowcipu i przebiegłości. Zimny na pozór, process jednak prowadził namiętnie i uporczywie; wyciągając co chwila rękę do zgody, ofiarując układy, zaklinając się że nienawidzi prawa i pieniactwa, niedawał jednak kończyć zgodnie.
Trzymał się we wszystkiém formalności jak najściślej, żadne względy od niéj odwieść go nie mogły. — Prawo chce formy powiadał, potrzeba jéj koniecznie — Wszyscyśmy śmiertelni. — Ja WMPanu Dobrodziejowi najzupełniéj wierzę, ale kto może przewidziéć jutro — i t. p. i t. p.. Bałwochwalca form, stosując się do nich w tém co sam robił, z szczególną troskliwością wyszukiwał u przeciwnika zaniedbania formalności, i prawie zawsze udało mu się wynaleść, coś nieformalnego w akcie, coś nieprawidłowego w pozwie, jakiś nieporządek w czynnościach prawnych. — Prawo, mawiał, stało się labiryntem, formalność jest nicią Ariadny, która wiedzie po nim. Jurysterja Mosanie to sztuka dzisiaj, nie dość czuć co słuszna a niesłuszna, odszukać prawo i zacytować, napisać głos, aby być prawnikiem; trzeba głowy i doświadczenia, doświadczenia, tradycij nadewszystko.
Co się tycze poczciwości i sumienności Regenta, o téj różnie, różni prawili. To jednak pewna, że raz powierzonego sobie interessu nie zdradził, przeciwnéj stronie papierów nie sprzedał i sprawy klienta za nic w świecie nie skompromittował. Skutkiem nałogu prawnictwa i processowania się, Regent nabył zupełnéj passij do niego. — Zajmował się sprawą con amore, z przejęciem, zapałem, z troskliwością macierzyńską, z staraniem kochanka.
Nie zważał ile zyska na processie i częstokroć podejmował się spraw zawiłych, wątpliwego końca, jedynie, aby zadość uczynić swéj namiętności. Nie chodziło mu o piéniądze, szło mu o zatrudnienie, o to, aby miał interess na stole, aby się zajął silnie czémkolwiek. Częstokroć w niedostatku spraw nowych, odczytywał stare głosy, wartował pliki dokumentów do spraw zapomnianych i odsądzonych, pisał noty do processów od stu lat upadłych. Lubił téż rozprawiać o swoich heroicznych dziełach, jak żołniérz o wyprawach, liczył dekreta jak wawrzyny, wygrane jak walne bitwy. I w ówczas wyjaśniały mu się oczy, policzki rumieniły, nabiérał życia, młodniał widocznie.
— Oj tak to panie bywało, powtarzał, takeśmy to ludzi rozumu uczyli! A potém siadał smutny, dodając.
— Co to teraźniejsze sprawy! at! fatałaszki mosanie, dziecinne igraszki. — Nikogo nie zajmują bo i zająć nie warte. Dawniéj panie świat patrzał i gadał, kiedy wielki jaki process miał się odsądzić w Trybunale. A co fors, a co zabiegów, co intryg, co konferencij, co zapisanego papiéru!! Oj! tamto były czasy dla palestry. Teraz panie inny duch — każdy woli kończyć zgodnie: pokłonią się, uścisną i sza. Póki nasi przodkowie mieli niespokojnego ducha, póty i processować się lubili; bo i process panie to była wojna na małą skalę. A teraz — at! — wolą jeść kaszę za piecem, pióra się boją, wszystkiego się boją!!
Regent nie mógł zliczyć wiele spraw miał w życiu cudzych i swoich; wiele razy stawał i wygrywał. Processował się bowiem nie zawsze dla drugich, czasem i na swój rachunek. Miał sprawę z teszczą, z braćmi żony, trzy processa o sukcessje, pięć spraw o granice, i niezliczoną moc pomniejszych. W najlepszéj zgodzie i komitywie będąc z familją, pozywał ją lada okoliczność; a gdy mu proponowano układy, nigdy nie przystawał — Niech to sobie idzie prawnym porządkiem, mawiał, dzieci się tylko kłócą i godzą za radą pani matki.
A gdy mu kto wymawiał pozew i zrobiony process, mimo stosunków i przyjaźni —
— Mój Mości Dobrodzieju! odpowiadał — ja WPana Dobrodzieja szacuję, jestem jego przyjacielem, nie tracę estymy dla niego, i owszém i owszém. Ale to Panie forma każe, prawo zmusza; niech to swoim idzie porządkiem, a przyjaźń przyjaźnią.
Powiadają, że niekiedy w potrzebie processując się z przyjacielem, wycieńczonego z ochotą podsycał piéniędzmi, byleby się processować daléj. —
Ulubionym przedmiotem rozmowy dla Regenta, były, jak się łatwo domyśléć, sprawy jego, jakie miał w ciągu życia; przeplatał je tylko opowiadaniem o Ordynacyi Ostrogskiéj, któréj zawsze miał pełną głowę. Czytał nieustannie pliki aktów odnoszących się do rozbioru Ordynacij i rozprawiał o niéj, jak o rzeczy wczoraj dopiéro spełnionéj i wszystkich najżywiéj obchodzącéj. Rzekłbyś, że dla Regenta, sprawa Ordynacij, jeszcze się nieukończyła, tak się nią silnie zajmował. Nigdy polityk o kwestyi wschodniéj tyle nie mówił, ile on o sprawie Ordynacyij i Kolbuszowskiéj tranzakcyij, —
— No szanowny Regencie, jakże tam moja sprawa, odezwał się August.
— Sprawa, Mości Dobrodzieju! odpowiedział Regent stukając po tabakierce — at jak sprawa. Zbliżamy się do finalnego jéj ukończenia, założywszy Apellacją do Sądu Głównego, oczekujemy Dekretu, spodziéwając się, że nasza będzie na wiérzchu; bo i prawo za nami i formalności wszystkie spełnione, czém się przeciwna strona pochlubić nie może — Zobaczemy jak pożyjemy, bo jeśli forsą co wyrobią, pójdziemy do Senatu —
— A! zmiłuj się Regencie, rzekł August sprawa tego nie warta, co kosztów i kłopotów gdyby już można jakkolwiek, zgodą czy kompromissem skończyć.
Regent się uśmiéchnął.
— Gdyby można ukończyć! nic lepszego! nic lepszego — Wolałbym zgodę ze szkodą niż process z zyskiem! Nienawidzę processu! Ale przeciwna strona daleka od zgody, trudna — Zresztą kompromiss panie, to tylko wstęp do nowego processu — lepiéj żeby wszystko szło swoim porządkiem —
Co się tyczé kosztów, Pan chyba nié masz punktu honoru — Cóż to koszta, kiedy idzie o postawienie na swojém! U nas panie dawniéj, szlachcic się do ostatniéj karabelli zfantował, a nieustąpił do końca. I bywało panie, że Dawid zwojował Goljata; szaraczkowa kapota, karmazyny — Oj tak! tak! I co to za koszta Moci Dobrodzieju! co to za koszta!
— Jużciż sam przyznasz Regencie —
— Nieprzyznam, Moci Dobrodzieju, nieprzyznam — Co to za koszta, gdy idzie o postawienie na swojém. Ja panie ubogi szlachcic a tak mi Panie Boże dopomóż i święta Męka Pańska, że oddałbym, ot tę kapotę ostatnią, za arkusz stemplowanego papiéru gdyby tego była potrzeba.
— No — ale ja niémam téj zajadłości, rzekł August, i wolę spokojność.
— Mój Moci Dobrodzieju, odparł Regent, a któż nie woli spokojności, ja kocham spokojność, ja pragnę spokojności; ale kiedy panie jeżdżą po nosie, trudno się nie opędzać. Trudno się dać spłaszczyć, zniszczyć, zabić — potrzeba się bronić — I wróbel, kiedy go biorą, dzióbem bije.
Ale bo WPan Dobrodziéj myślisz, że ja jestem pieniacz, jurysta, żyjący processami. Panie Jezu Chryste! widzisz serce moje, wnętrzności moje, osądź mnie! Ja pragnę tylko zgody i spokojności, ale niedam się upokorzyć, ani zniszczyć mego kljenta. Moim obowiązkiem objaśnić go, naprowadzić na dobrą drogę, i niedozwolić aby sobie szkodził. J teraz sprawa na stole w Sądzie Głównym, Pan myśli, że ja nie pragnę zgody, że nie tentuję o pojednanie? Mam dowody — ex nunc, przekonasz się Asan Dobrodziéj — Zaprosiłem tu nawet Pana Choroszkiewicza Adwokata strony przeciwnéj, od niéj umocowanego do ukończenia interessu, aby WPanu Dobrodziejowi przełożył punkta ugodne, jakie oni podają. Zobaczysz WPan Dobrodziéj, czyli się na nie zgodzić można i przystać z honorem. Nullo modo — nullo modo — Raczéj processować się, iść do Senatu, do Obszczego Sobranja, do Najjaśniéjszego Pana z prośbą — raczej przegrać zupełnie, niż tak się ułożyć.
Przegrać zupełnie to nic Moci Dobrodzieju, poczniem inną formą i sposoby, pozywać a principio, od Sądu Powiatowego i będziem ich wodzić da capo cztéry lub pięć lat. Ale ułożyć się ze szkodą! ze wstydem, na moje siwe włosy téj ignominnij nie wezmę.
— No — ale cóż są za warunki przeciwnéj strony spytał August.
— Zacznijmy ab ovo, rzekł Regent uciérając nos. O co nam chodzi! O meljoracją przyobiecaną intercyzą nieboszczyka Łowczego ojca matki pańskiéj, meljoracją wyrażoną w intercyzie w ilości złotych polskich sto tysięcy. Pozywamy, Panowie Przebendowscy stają i powiadają, majątek został odłużony, po spisaniu intercyzy tak a tak, bracia nie wzięli części sobie wyznaczonych, i siostrze meljoracja przepadła. My mówiemy zła racja — długi to są kondyktowe, które nam Państwo okazujecie uczynione dla zakrycia fortuny Przebendowskich z innych racij — Dowodzim że długi są kondynktowe.
Na tym punkcie przeciwnicy nasi żądają zgody, ale jakiéj że zgody? Ofiarują nam za meljoracją z procentami wynoszącemi alterum tantum tylko 80,000 złotych. I to przyjąć! Ignominja Moci Dobrodzieju, hańba! A koszta processu! hę? Sąd Powiatowy sądzi nam meljoracją bez procentów — I to przyjąć? Ignominia panie! niegodzi się, niesłychana by była — process na najlepszym stopniu — Wygramy alterum tantum — Zaręczam — Teraz oni przewąchawszy na jakiéj my stopie jesteśmy, znowu do zgody, ofiarują już 120,000 — i to przyjąć Panie Dobrodzieju? hę? koszta? Co?
— Ofiarują 120,000? spytał August porywając się, Mości Regencie — a to łaska Boża, ja kończe!
— Pan! Pan! zawołał Regent nigdy to być nie może — ja nie dozwolę — ażebyś pan rzucał w wodę 50,000 złotych — to być nie może — my wygramy wszystko — WPan tego nie zrobisz — !
— Dziękuję ci mój szanowny Regencie, za twoją gorliwość, ale dozwól mi, ażebym w swoim interessie —
— W swoim interessie! zakrzyczał Regent — skoro ten interess jest w moim ręku, już do niego nie należy ukończenie!
— Jakto? jakto? zdumiony śmiejąc się zawołał August.
— Ja prowadzę process i ręczę za wygraną.
— Ale mój Regencie — zmiłujże się, kiedym ja kontent, kiedy mi tego dosyć — nie chciéj że mi przeszkadzać do ukończenia.
— Jak żyję nie widziałem, żeby kto tak dobrowolnie 80,000 złotych najmniéj, oknem wyrzucał.
— Ale mój Regencie —
— Ale mój Moci Dobrodzieju — to niepodobna.
— Kiedy ja tego żądam?
— Kiedy się WPan Dobrodziéj gubisz —
— Wyobraź sobie, żem to w karty przegrał, a jak tylko Choroszkiewicz mi zaproponuje 120,000, ja z góry mówię, że przystaję i przystanę.
— WPan Dobrodziéj chcesz się zgubić —
— Niech tak będzie, ale skończę —
— I tak, od razu, powiész Pan im, przystaję?
— A jakże chcesz, abym powiedział?
— Jakkolwiek byle nie odrazu przystaję, odpowiedział Regent. WPan Dobrodziéj chcesz kończyć?
— Mówię Regentowi, że skończę na tych warunkach.
— Cóż począć z upartym! Powtarzam, że Pan gubisz najpiękniéjszy process, który moglibyśmy wygrać w Obszczém Sobranju — Ale
— Ale ja chcę kończyć Regencie —
— No, to pozwól że przynajmniéj mnie traktować, jeszcze z nich co wyciągnę — Oni muszą dać 150,000 —
— Ja się będę kontentował 120 —
— Cichoż! cicho! na miły Bóg, zdaje mi się że Choroszkiewicz jedzie — Udawaj Pan że pójdziesz choćby do Senatu, udawaj zmiłuj się, bo interess zgubisz!
August się uśmiéchnął, spójrzał na Stasia, ruszył ramionami i zamilkł. W istocie nadjeżdżał zaproszony Pan Choroszkiewicz, i słychać już było, jak się głośno pytał w przedpokoju
— Jest Pan??
Wszedł trzaskając drzwiami. Był to mężczyzna lat trzydziestu kilku, wysoki, silny, barczysty, z krótką szyją, długim, prostym, rozczochranym włosem, twarzą bladą, od ospy pocentkowaną, nosem trochę zadartym, oczkami małemi nad któremi brwi w środku twarzy, spuszczając się łączyły prawie. — Policzki i podbródek okrywały niezmiernéj długości i proste jak dróty bakembardy, pod nosem nakształt dwóch komm, wisiały wąsy z obu stron podgolone, i schodziły śpiczasto, aż na dolną wargę. Ubrany był w frak granatowy z bronzowemi guzikami, dawnym krojem, na kamizelce splątany sznur paciorkowy utrzymywał dewiski od zégarka, na szyi, na wysokiéj duszce biała napięta chustka, od niéj końce haftowane na kamizelce. W ręku czapka włosiana i jedna brudna rękawiczka łosiowa. Z lewéj strony frak na piersiach oddymał się od ciągłego wypychania kieszeni papiérami.
Taki był pan Choroszkiewicz, adwokat przeciwnéj strony i upełnomocowany do ukończenia interessu.
Spójrzawszy mu w oczy, poznałeś, że to nie był prawnik siły pana Regenta. W istocie Choroszkiewicz, nie znał tak dalece prawa, formalności, sądowego trybu, tradycij, nie pracował długo nad xięgami i papiérami. Powiedział sobie otrzymawszy po ojcu kilku chłopów —
— Zły to chléb, trzeba pracować, zostanę Adwokatem — I został nim.
Choroszkiewicz pracował nie z passij, ale po prostu dla chleba, dla zysku; dążył tylko do wzbogacenia się i wsławienia. Gorący, nieuważny, popędliwy, często popełniał błędy, zapominał formalności, kompromittował sprawy; ale w niebezpieczeństwie podwajał się, potrajał, zadziwiał wybiegami. Siła jego była jak nazywał terminem technicznym w wyrobkach, to jest w stosunkach z ludźmi, których opłaciwszy, kupował głosy za sobą. — Miał znajomość w mieście gubernskiém, w sądach powiatowych, przyjaźnił się z sekretarzami, nieustannie posyłał prezenta znajomym urzędnikom i tém sobie pozyskał ich łaskawe względy. Nikt zgrabniéj od niego niepotrafił wycisnąć przychylnego sądu, wyprosić głosu; a w razie konieczności podrobić co było potrzeba. Sypał cudzemi i swemi piéniędzmi, bez litości.
Choroszkiewicz, dzięki kilku szczęśliwie poprowadzonym processom, zjednał sobie sławę, i miał bardzo licznych klientów, nie mógł starczyć żądaniom wszystkich, latał bez ustanku, nigdzie długo nie posiedział, na jeden dzień pięć terminów miéwał i wiecznie się śpieszył. Wszystko co robił, robił przelotem, śpiesznie, niecierpliwiąc się i jedną nogą w strzemieniu.
— Na honor czasu nie mam — Pan Sekretarz (powiadał) czeka na mnie z herbatą, dla pomówienia w interessie Gliszczyńskich, mam się widziéć z Sędzią dla Oranowskiego, którego pozywają nie wiedziéć o co. Muszę dobiedz do konsystorza dla wyjęcia dwóch metryk i podać prośbę dziś jeszcze z odchodzącą pocztą do Kaziennéj Pałaty —
To mówiąc trzymał czapkę w ręku i co chwila za klamkę chwytał.
Choroszkiewicz lubił téż żyć, grać w karty, gawędkę prowadzić, pociągnąć węgierskiego i końmi szachrować. Dla tego to podobno bardziéj niż dla wielkiéj ilości spraw, które miał na głowie, zawsze mu brakło czasu. Całe dnie utyskiwając na nawał roboty, korespondencij, gdy bryczka stała zaprzężona pod gankiem, palił fajkę, grał w sztosika i jak to mówią, bawił się bawardką. — A byłże jarmarczek w sąsiedztwie? żadnego nie opuścił — Spytałeś go, po co jedzie? nigdy ci się nie przyznał, że miał konie na przedaż.
— Widzi pan, powiadał — jarmark, to każdy jedzie, muszę się widziéć z niektóremi. Ot i ten pan Franciszek mówił mi, że będzie na jarmarku, i pan Stanisław przyjedzie, muszę z nim pogadać o interessie — A jak się zeszli? myślisz że mówili o interessie? — Bynajmniéj, grali w sztosa i patrzali na konie. Dopiéro wyjechawszy pan Choroszkiewicz przypominał sobie interess i z piérwszéj karczmy wysyłał umyślnego z biletami. Przez listy wilk nie tyje — powiada przysłowie (przysłowie powiada trochę inaczéj) jakoż interess się zwlekał; ale — ale pan Choroszkiewicz wygrał trzy ruble w sztosa, nabył klacz gniadą z opojami na nogach, nagadał się, najadł; naśmiał i kontent wracał do domu.
Dziwi was zapewne, że mu powierzano interessa — ? Nic dziwna to jednak, bo tylko z mniéjszéj wagi sprawami żartował sobie i odkładał je na jutro. — Gdy było potrzeba nie spał, nie jadł, nie pił, dopadł sędziów, sekretarza, strapczego, prokuratora, prosił, płacił, kłaniał się, obiecywał, klął się, garłował, aż swoje zrobił. Potém padał na kanapę, śmiał się, fajkę palił, w karty grał i zapominał o licznych swoich klientach, co mu powierzywszy interessa spokojnie zasypiali.
Jak tylko wszedł pan Choroszkiewicz i nim się jeszcze miał czas przywitać, Regent nieznacznie, ścisnął za rękę Augusta i szepnął mu błagającym głosem.
— Zmiłujże się, trzymaj, WPan Dobrodziéj — jeśli Boga kochasz.
Pan Choroszkiewicz z miną jarmarkowicza wpadł do salonu i szasnąwszy nogą, powitał Augusta, potém rzucił na stół czapkę z rękawiczkami, obydwóma rękami potarł czuprynę do góry, i rzekł.
— Szanowny pan Regent, wezwał mnie tu.
— W imie Ojca i Syna! przerwał Regent, ja wezwałem!! Ja! co WPan Dobrodziéj mówisz — Alboż to ja żebrzę zgody — ? Alboż to ja się boję czy co?
— Cha! cha! cha! zaśmiał się Choroszkiewicz. Ja tego nie mówię, ale tak krótko a węzłowato, bo ja czasu niémam i muszę jechać zaraz, gdyż mnie czekają w Janopolu na konferencją sukcessorowie nieboszczyka Tromińskiego — Krótko mówiąc, będzie co czy nie z projektowanych układów? hę —
I spójrzał po przytomnych, opiérając się o stół.
— A naprzód, ozwał się zimno Regent uciérając nos, radbym się dowiedział o projektowanych układach? Bo ja nie projektuję układów i mój klient ich sobie nie życzy. Jedynie więc dla okazania Panom, że nieodbiegamy zgody i pieniać się nie chcemy, przyjęliśmy ich propozycje ukończenia interessu układem. Gdy mówię przyjęliśmy, to się ma znaczyć, żeśmy przyjęli intencje zgody, ale nie warunki zgody.
— A po cóż ja tu przyjechałem? spytał Choroszkiewicz spoglądając na zégarek i przyjmując podaną mu herbatę.
— Nie wadzi próbować — rzekł Regent.
— Możemy mówić otwarcie? spytał Choroszkiewicz oglądając się.
— Jesteśmy sami, odpowiedział August. To mój siestrzan, jak ja interessowany w téj sprawie — rzekł wskazując na Stasia.
— Prosiłbym fajki jeśli można — odezwał się Choroszkiewicz. —
Podano fajkę, napił się herbaty.
— No, ad rem, przerwał Regent, tém bardziéj, że WPan Dobrodziéj czasu niemasz, prosiemy o warunki?
— O tych już mówiłem — rzekł Choroszkiewicz —
— Życzylibyśmy nowych i mamy nadzieję, że namyśliwszy się i naradziwszy ze stroną, przynosisz nam WPan Dobrodziéj korzystniejsze. — W kilku słowach objaśnijmy się — Rzecz się ma tak — Dekret przysądza nam meljoracją bez procentów, apellujem, wygrywamy —
— Aleście jeszcze nie wygrali — ?
— Wygramy —
— To kwestja.
— Pójdziemy do Senatu, rzekł Regent, i wygramy.
— To kwestja —
— Do Obszczego Sobranja — i wygramy —
— I to kwestja —
— Do N. Pana z prośbą, jeśli będzie potrzeba.
Choroszkiewicz w głos się rozśmiał.
— Moja strona daje dowody tego, że chce świętéj zgody i pokoju — Dekret przysądza panom 100,000 złł. ofiarujemy 120,000 niewiedząc co wypadnie w Sądzie Głównym, jedynie dla spokojności. —
— Nie sądź WPan Dobrodziéj, abyśmy i my dla zgody nic uczynić nie chcieli. Owszem, owszem! Któżby niechciał zgody! Odstępujemy kosztów prawnych wszystkich, a te są niemałe, żądamy tylko meljoracyjnéj summy i alterum tantum. —
— A to lepiéj process, choćby dziesięć lat! zawołał Choroszkiewicz —
— I ja mówię, że lepiéj process, niż taka zgoda jaką nam pan proponujesz, z zimną krwią odparł Regent. Zważ jednak WPan Dobrodziéj, że wszystko mówi za nami i sam uznasz, że jest wszelkie podobieństwo.
— Wszelkie podobieństwo, zawołał Choroszkiewicz, iż wygracie panowie, summę bez procentów.
— I owszem; bo procenta słusznie się nam należą, od daty śmierci Łowczego i Łowczynéj i podziału fortuny.
Tandem, sąd powiatowy ich nie przysądził, rzekł Choroszkiewicz.
— W to nie wchodzę i nie chcę tu wyjaśniać, jakim się sposobem stało, że nas pokrzywdzono, odparł Regent.
— Koniec końcem, mówił młody Adwokat, moja strona okazuje chęci zgody, postępując Panom więcéj, niż im piérwszy dekret przysądził; Panowie widocznie odbiegacie od układów, na żart tylko odstępując nam kosztów.
— Wiész WPan co, rzekł Regent spokojnie, zażywając tabaki i podając tabakierkę otwartą Choroszkiewiczowi — wiész WPan co — Ażebyśmy nie mieli sobie nic do wyrzucenia, chociaż mój klient daleki jest od układów, na skalę propozycij jakie nam są podane, uproszę go, aby dał nowy dowód umiarkowania i bezinteressowności. Dla mnie to uczyń WPan Dobrodziéj, rzekł obracając się do Augusta — ustąp z procentów 10,000 złł.
August skinął głową na znak że zezwala.
— No! jeszcze nie dosyć? spytał Regent — na Boga! jeśli Pan jeszcze nie przyjmiesz, to chyba kończyć niechcesz. Zważ, tylko, koszta prawne całe, i 10,000 z procentów! Co mówię z procentów! z kapitału! Bo to dla nas kapitał, czysty kapitał.
Choroszkiewicz łyknął herbaty i pokręcił wąsa.
— Daleko! daleko to jeszcze do końca! Panie Regencie. Nie liczę kosztów prawnych, które WPan Dobrodziéj wystawiasz mi za coś wielkiego. Z summy zaś któréj jeszcze Panom nie przysądzono, ja postąpiłem już od razu 20,000, panowie ustąpiliście dopiéro 10. — Nie zejdziemy się, jak widzę, gdy nic dla spokojności i zgody, ofiarować niechcecie.
— Piękne nic! zawołał Regent, piękne nic! To i to jeszcze nic WPan nazywasz —
August wstał i zbliżył się do Choroszkiewicza z determinacją, ale zaledwie się poruszył, stary prawnik pobladł, pomiarkował że jego klient popsuje sobie interess i przystanie na wszystko, rzucił się więc naprzeciw niego.
— Panie Dobrodzieju! wiém co chcesz powiedziéć, wiém, domyślam się, że jużbyś zerwał wszelkie układy. Wstrzymaj się, zaklinam cię — powiedzą potém na mnie, że ja pieniacz, że ja utrzymuję pana w intencjach processowania się z familją — proszę pana, zrób jeszcze ofiarę z siebie, niech nam nie wymawiają, żeśmy uparci. Oto tak. — Pan Choroszkiewicz za nic liczy ustępstwo kosztów prawnych i powiada, że postępuje nad dekret 20,000. — Niech będzie równa gra, choćbym miał dołożyć z własnéj kieszeni; godzim się za 180,000. No — widzisz pan teraz, że pragniemy zgody, że wszystko co możemy czynim z siebie dla dostąpienia jéj. — No — małoż jeszcze? Hę! To my uparci? my uparci?
Choroszkiewicz poruszył ramionami.
— Mości Regencie, rzekł — wielce wdzięczen jestem, za ten dowód powolności z ich strony, ale mój klient, dla 20,000, układów nie zawrze; lepszy już dla niego process. Zważcie jeszcze państwo, że gdy wygracie summę (co jest jeszcze przypuszczeniem tylko) pójdziecie dopiéro szukać funduszów wypłaty, co niemało potrwa, na majątku naszym dług bankowy; exekwować nie będziecie mogli i poczekacie lat dziesięć nim przyjdziecie do piéniędzy. Zgodnie zaś kończąc, płaciemy na kontrakta w Dubnie, d. 18 Stycznia i rzecz skończona.
— Bardzo to pięknie, ale co się tycze wyszukania funduszów, poradzim sobie — odparł Regent, wiémy o kapitałach i możemy na nie założyć zapreszczenje — Kto wié? możeśmy już nałożyli!
Choroszkiewicz aż podskoczył na krześle posłyszawszy to i dodał —
— No — no, zobaczemy —
Potém wstał, przeszedł się i cicho szepnął Augustowi za ucho —
— Prosiłbym WPana Dobrodzieja, na chwilkę rozmowy na osobności.
— Służę panu.
Regent pozostał w najwyższéj niespokojności i strapieniu, powiódł wzrokiem za Augustem, a gdy wyszedł usiadł i załamał ręce.
— Popsuje interess! niezawodnie popsuje interess, ten frant Choroszkiewicz namacał, że P. August gotów do zgody i jak go tam zacznie obracać, pewnie skończą — Byłbym wymógł najmniéj 150,000! —
W gabinecie tymczasem toczyła się następująca rozmowa.
— Ja, rzekł Choroszkiewicz do Augusta, mówię z panem otwarcie — mam zupełną plenipotencją do ukończenia interessu. Mówię otwarcie i szczérze, honorowic z honorowym człowiekiem, za jakiego znam Pana Dobrodzieja.
August się ukłonił.
— Ostatniém słowem postępuję 150,000 — ale —
— Jakież ale? spytał August nieśmiało.
— Panie Dobrodzieju — to między nami — niechaj będzie — słowo?
— Słowo —
— 150,000 — Niech pan zważy —
— Zważam.
— Jestem niemajętny, w dorobku, Pan Dobrodziéj nie weźmiesz mi za złe, jeśli zażądam porękawicznego —
— Dam je z ochotą — odrzekł August — jakże wysoko je pan podnosisz —?
— Mam czworo dzieci, panie Dobrodzieju — człowiek musi o sobie pamiętać — kawałek chleba w pocie czoła zarabiać — WPan Dobrodziéj nie weźmiesz mi za złe, ja muszę wymagać 500 czerw. złotych — Niech tylko pan się zastanowi, niech pan niesłucha Regenta. — Process panie, to pijawka, co spokojność wysysa, lepiéj kończyć. Niechwaląc się, ja czynię co tylko mogę, przez szacunek dla niego i w chęci zgody —
— Porękawiczne dam chętnie, rzekł August — ale —
— Pan chcesz powiedziéć, że mało 150,000 — przerwał Choroszkiewicz. Tak mi Panie Boże dopomóż, że moja strona więcéj nie postępuje. I to, i to nawet, jest summum, które tylko przez szacunek dla niego. — Na porękawiczne, dasz mi pan skrypt ręczny do wypłaty na dniu 18 Stycznia w Dubnie —
— Zgoda.
— Ale to wszystko między nami tylko — słowo? — Ani panu Regentowi?
— Na to słowo daję —
— Mogę więc powinszować Panu Dobrodziejowi, ukończenia sprawy?
August w milczeniu podał rękę i wyszli do pokoju. Regent siedział na krześle, kręcąc się jak na żarzących węglach. Spójrzał na wchodzących twarze, okiem badającém i poznał po wyjaśnionéj fiziognomij Choroszkiewicza, że już po wszystkiém.
— No! a cóż, spytał.
— Skończyliśmy, rzekł August — Pan Choroszkiewicz przekonał mnie, że najsprawiedliwiéj kończąc, trzeba było rozbić procenta na wpół; ceniąc spokojność, przyjąłem 150,000 z wypłatą ich w Dubnie d. 18 Stycznia. — Chodzi tylko o napisanie aktu.
Regent ruszył ramionami.
— Pańskie piéniądze, pańska wola rzekł ponuro — Strona przeciwna da panu prosty skrypt — Wziąłem — pożyczyłem, pan skwitujesz z processu. Ot i po wszystkiém.
— Pozwól mi pan powinszować sobie — rzekł Choroszkiewicz —
— O! niéma czego, odparł Regent, ale cóż robić, obciąwszy poły uciekamy —
— Nam to obcięliście panowie poły — rzekł Choroszkiewicz, ale koniec i niéma o czém gadać.
— A teraz, rzekł August, wypijemy —
— Ma się rozumiéć — zawołał Choroszkiewicz, śmiejąc się mohorycz! mohorycz —
Zadzwonił gospodarz i rozkazał podać szampańskiego. Regent się poskrobał po łysinie —
— Jeśli łaska, szepnął, ja téj limonadki nie pijam, dla mnie kieliszeczek węgrzyna, kiedy już pić mamy.
— Całém sercem, rzekł August. —
W chwilę potém, wszyscy gadali razem, Choroszkiewicz wychwalał swoją zręczność w trudnych razach, Regent prawił o Ordynacij Ostrogskiéj, a Staś podweselony śmiał się z obódwóch. —






ROZDZIAŁ III.
STAŚ ROZWIĄZAŁ ZAGADKĘ — PANI PUŁKOWNIKOWA.



Nazajutrz, bo już dłużéj wytrzymać nie mógł, Staś wybrał się do Hrabiostwa. — Wczorajsze wątpliwości ustały, nadzieja wstąpiła znowu do serca; lekki i wesół wsiadł do powozu, a chociaż prędko jechał, zdało mu się, że nigdy nie wlókł się tak powoli. Był to piękny dzień jesienny, jeden z tych dni pogodnych i ciepłych, które przypominają wiosnę i tak miłe są dla wielu. Niebo blade ale jasne i pogodne nie miało jednéj chmurki na sobie, wiatr wiał od wschodu, szerokie łany zieleniły się zbożami już rozesłanemi po ziemi, zieleniały jeszcze dęby, gdzie niegdzie czerwieniły osiny; złotemi liśćmi resztkami świéciła leszczyna. Jakaś spokojność była w naturze, która przed snem zimy głębokim, drzémać, jak starzec u komina, zdawała się. Nie była to wiosna zapraszająca na ucztę życia, ożywiona, gwarna, wesoła, co dzień zieleńsza, co dzień bardziéj rozkwitła; była to jesień choć spokojna i pogodna, ale zawsze smutna, obiecująca zimę na jutro, zimę obumarłą w białym całunie śniegowym. We wsi, którą Staś przejeżdżał, znać także było jesień, najwidoczniéjszą na chacie wieśniaczéj, w którą wnosi dostatek na chwilę. Otwarte stodoły pełne były zboża, i z za dachów wyglądały świéżo pokryte stértki. — Gdzieniegdzie młócili już wieśniacy, żyto i pszenicę, na ratę podatkową, na spłacenie zaległości arędarzowi, na osyp pański. Chaty strojne były w dostatek jesienny. Na ich dachach żółte dynie dójrzewały na słońcu, niżéj w festonach wisiał nanizany na sznury tytuń; gdzieniegdzie snopki lnu, kłosy żółtéj wyglądały kukuruzy. Z ogrodów wykopywano kartofle, wycinano kapustę, wybiérano spóźnioną fasolę. Gorsi gospodarze w pół wysypany owies zwozili jeszcze z pola; lepsi wracali z pługami od ziembli. —
Ludzie i bydło weselsze było niż na wiosnę, bo nie głodne. O jak to smutno pomyśléć, że ludzie głodni być mogą i dla tego smutni! — Nawet wróble zbiérając po drodze rozsypane ziarna świérgotały weseléj, niż w piękne dni wiosenne; dni piękne, zachwycające, ale nie dla chłopka, co je przebywa o głodzie, nie dla wróbla, co się musi robaczkami karmić tylko. —
Staś jadąc spoglądał na wszystko, myślał o wszystkiém, o biédnym chłopku i o wróblu, i o sobie i o Hrabinie. Nagle, jeszcze nie dojechawszy do pałacu, wstrzymany został znajomym głosem, który go powitał. —
Bon jour.
Obudził się — i ujrzał kilka osób, wyszłych na przechadzkę, dla skorzystania z pięknego dnia jesieni. Naprzód szła Hrabina, za nią Alfred z Hrabią, powolnie posuwającym się z powodu otyłości, na końcu Miss Fanny i Mlle Rose. —
Staś wysiadł z kocza, powitał ich i odesławszy konie, połączył się z niémi.
— Niebyłeś pan nigdzie — spytała go Hrabina, po chwilce, nigdzie w sąsiedztwie?
— Nigdzie — rzekł Staś — cały prawie wczorajszy dzień, zajęły nam interessa — Skończyliśmy zgodą nasz process z Przebendowskiemi.
— Bardzo winszuję — szepnęła Hrabina, c’est autant de gagné.
— Cóż to? co? spytał z tyłu idący Hrabia.
— Panowie, ozwała się Hrabina, skończyli zgodnie z Przebendowskiemi.
— A! a! winszuję! A kiedyż piéniądze?
— Na kontrakta —
— Pan tedy będziesz na kontraktach? spytał Hrabia. —
— Zapewne, odpowiedział Staś — muszę cóś zrobić z częścią piéniędzy przypadającą na mnie —
Hrabia chwilkę się zamyślił i zawiązał węzełek na chustce.
— A przytém, dodał — pan nigdy nie był na kontraktach, warto zobaczyć nasze Dubno, nasze zabawy — mamy bale, wieczory tańcujące, kassyno, pikniki, koncerta.
— Państwo będą w Dubnie? spytał Staś —
— Zapewne, odpowiedziała Hrabina.
— Bardzo bym tego pragnął —
— Zaprezentujemy pana w naszém towarzystwie, rzekł Hrabia, n’est ce pas Comtesse.
— Koniecznie, odpowiedziała Hrabina. Ale nim się doczekamy Dubna i kontraktów, co jeszcze od nas daleko, porobiemy tu znajomości w okolicy. Po wyjeździe pańskim od nas, Pułkownikowa niezmiernie mnie prosiła, abym pana do niéj przywiozła. Elle tient à faire Votre connaissance dodała śmiejąc się i poglądając na Alfreda, który zamyślony bawił się łańcuszkiem od zégarka. Gdybyśmy dziś do niéj pojechali?
— Wyśmienity projekt, rzekł Hrabia, pójdziemy piechotą tym czasem, a konie nas napędzić mogą, poślemy po konie.
Staś milczał.
— Ten projekt się panu niepodoba? spytała Hrabina.
— Jestem na rozkazy.
Hrabia odwrócił się i wysłał służącego po konie, tymczasem całe towarzystwo szło daléj; a że nie prędko nadejść miały powozy Hrabiego, Staś tymczasem dla zmęczonych ofiarował swój powóz.
— Właśnie o to prosić miałem, rzekł Hrabia zatrzymując się, bom się już tą przechadzką umęczył — Alfred siądzie ze mną pojedziemy naprzód i oznajmiemy pani Pułkownikowéj gości.
Hrabina nic nie powiedziała; a projekt zrobiony, w chwili uskuteczniony został, z wielką radością Stasia, który pozostał sam na sam z Julją; nie liczył bowiem Miss Fanny, bo ta szła powoli z tyłu ze swoją wychowanką i rozmawiała z nią o botanice, zrywając resztki kwiatków jesiennych.
Zaledwie na staje byli od nich, Hrabia z Alfredem, Hrabina jakby nagle przypomniała sobie, obróciła się do Stasia i spytała —
Eh bien, a tajemnica pańska, którąś mi miał wytłómaczyć?
— Moja tajemnica?
— Tajemnica pańskiego zgubionego serca — j’en suis curieuse.
— Nieśmiém być posłusznym — odpowiedział Staś — I proszę pani, chciéj rozważyć jeszcze, chciéj pomyśléć czy koniecznie każesz mi ją wyjawić. Nie biorę odpowiedzialności na siebie, a lękam się gniewu.
— Więc to cóś bardzo strasznego? spytała Hrabina, śmiejąc się i rumieniąc.
— Dla mnie przynajmniéj i strasznego ważnego — chciałbym powiedziéć i lękam się —
— Trochę odwagi — gdzież to biédne serce się podziało — ?
— Zostawiłem je u państwa —
— W naszym domu? śmiejąc się mówiła Hrabina — nie pojmuję —
— Jeszcze nie pojmujesz pani — o! to już niepowiem więcéj; to dosyć mówić dla mnie —
I Staś spuścił głowę i zamilkł, Hrabina odwróciła się, spójrzała jak daleko od nich szła Miss Fanny, która w téj chwili zatrzymała się właśnie dla ślicznego ostu szafirowego rosnącego nad drogą — a potém patrząc w oczy Stasiowi, spytała.
— I nic mi pan więcéj nie powiész —
— Trzebaż wiecéj jeszcze —?
— Niceś mi pan nie powiedział?
Eh bien, odparł Staś, pani kazałaś, i jam nie winien, powiem wszystko — C’est vous Madame, que j’aime.
Hrabina cofnęła się krokiem i stanęła.
— Pan żartujesz?
Staś milczał; jéj i jemu silnie serce biło —
— Wiedziałem, rzekł po chwili, że pani nawet nieuwierzysz mojemu zuchwalstwu —
— A gdybym uwierzyła temu — odezwała się po cichu stłumionym zmienionym głosem Hrabina — do czegóż to nas doprowadzi —?
Odpowiedź była niezręczna, niepomyślana, i wyrwała się Julij, w piérwszéj chwili bez zastanowienia; odpowiedź ta łącząc w jedném my Stasia i ją, i spoglądająca na przyszłość, dostatecznie powiadała, co czuła Hrabina. Więcéj jeszcze, jeśli być może więcéj, mówił głos drżący, smutny, nagle z wesołego zmieniony.
Staś nie wiedział co począć daléj i jak ze swego położenia korzystać, dopiéro po chwili milczenia odezwał się z westchnieniem.
— Czyż w miłości nawet, trzeba patrzéć na jutro i rachować? czyż to uczucie samo za siebie nie płaci? pozwól mi tylko pani kochać, ja nic więcéj nie chcę — A przyszłość — któż ją zgadnie —
— Taka miłość niéma przyszłości — odpowiedziała Hrabina — Pan jesteś młody, nadto młody, ja złamana życiem, zestarzała na sercu — pan masz nadzieję, ja nauczyłam się żadnéj nie wierzyć — nie wierzyć nikomu.
— Nawet młodemu ognistemu sercu jak moje? zawołał Staś.
— Mniéj niż czemukolwiek bądź w świecie — mówiła Hrabina. Alboż pan się znasz, alboż pan możesz zaręczyć za siebie — Może być, przypuszczam, że dzisiaj, na chwilę uderzyło panu serce, żeś pokochał. Lecz czyż mnie kochasz? Nie — kobiétę tylko — Potrzebowałeś kochać — nie miałeś kogo i obróciłeś się do mnie. Kto wié, czy twoja miłość, nie jest obelgą dla mnie? Może ci któś powiedział, żem miała jednego, dwóch kochanków, może mnie kto oczernił i zachciałeś zrobić sobie ze mnie igraszkę — Nieprawdaż? przyznaj —
— O! myślałem dotąd, że pani lepiéj znasz ludzi, odparł Staś żywo — Gdybym tylko chciał miłości, byłbym ją znalazł dawno; jednakże czyste i wolne mam serce. Zrobiłem wybór, nieszczęśliwy dla mnie, ale nieuchronny — Możesz mi pani wierzyć lub niewierzyć — nie będę przysięgał, ale dowiodę, że kocham dwudziestoletniém sercem, całém, gorącém sercem młodzieńca —
Hrabina spójrzała mu w oczy, podała rękę w milczeniu i westchnęła. Staś do ust ją przycisnął. Powozy nadchodziły i Miss Fanny nadbiegła, pokazując bukiet nieśmiertelniczek i ostów.
W milczeniu długiém, spoglądając na piękną okolicę, wzgórza, doliny, gaje, dalekie wsie z trzykopulnemi cerkwiami, błyszczące stawy, wijące się po łąkach rzeczułki, na ruch wiejskiego gospodarstwa; dojechali do majątku, pani Pułkownikowéj Gorkowskiéj —
Na wzgórzu panującém nad okolicą, w pięknym niby-angielskim parku, stał dom a raczéj pałacyk pani Pułkownikowéj. Tuż za nim zielona łąka przerżnięta szerokim stawem, u którego końca szumiał murowany piekny, facjatą do domu obrócony młyn. Dziedziniec otaczały białe misterne sztachety z murowaną smakowną bramą. Na środku jego jaśniał klomb kwiatów, z którego teraz pozostało tylko, kilka zimnem wczesném powarzonych Dalij i astry. Cały przód domu zajmowała galerja, z piękną balustradą, a tuż nad dach zwieszały się akacje, których kształty piękne, dawały się rozpoznać, mimo że im już brakło liści.— Na prawo i lewo przystojne domki mieściły kuchnie i mieszkania officjalistów. — Czystość była wyszukana, bo nawet przed temi domkami gdzie bywa najczęściéj, choć trochę śmiécia na dowód jak u nas słudzy, potrzeby wdzięku czystości nieznają — wysypano było piaskiem i zamieciono.
Lekka kratka osłaniała drzwi wchodowe, a na niéj rozpięta vigne vierge, czerwieniała jesienną swą barwą.
N’est-ce pas, c’est bien joli?
Spytała Hrabina Stasia, który się pilnie przypatrywał wszystkiemu.
C’est assez joli — odpowiedział Staś — Wysiadali, a w ganku Hrabia z fajką ich spotkał.
— Alfred, rzekł, fait la cour à Madame ja sobie z fajką wyszedłem, żeby mu nieprzeszkadzać — Myśmy tu już od pół godziny.
— Bardzo wierzę — odpowiedziała Hrabina, bośmy niezmiernie długo czekali na konie.
Salon pułkownikowéj i całe wnętrze jéj domu, odpowiadało powziętemu o nich mniemaniu: Wiele było wykwintu i smaku nawet w urządzeniu wszystkiego — pachniało, jaśniało, dzwięczało, przymilało się tu wszystko, wyciągało ramiona, mówiło — kocham ciebie — Trochę tylko może za nadto było wszystkiego, nadto fraszek, nadto mebli, nadto stroju i przyboru, nadto wyrachowania i pretensij.
Wielki salon, z którego drzwi szklanne wychodziły na ogród, zastawiony był bardzo pięknemi meblami, obitemi niebieskim adamaszkiem. Tegoż koloru z białym, firanki i portjery; obicie białe w kwiaty, zakończone w górze festonami. Piękne piano Erarda — kilka stolików, dwie kanapy, krzesła, fotele, console, serwantki, stały po pod ścianami i wśrodku nawet salonu. Na stolikach pełno było xiążek, nót, rycin, fraszek ułożonych wdzięcznie, ale nie rzuconych od niechcenia, ułożonych widocznie.
Piękne statuetki na kominie marmurowym przeglądały się w zwierciedle, które nad niemi wstawione było. Dobrane barwą i rysunkiem dywany, zaściélały w znacznéj części podłogę. Bliżéj okien mnóstwo wazonów z kwiatami, ustawionych w dwa wonne klomby. Powietrze pełne było ich woni i woni nieznanych jakichś zapachów, dolatujących z dwóch przytykających pokojów.
Na wielkim stole przed kanapą, ogromny bukiet oranżeryjnych kwiatów, okrywał wazon staréj saskiéj porcelany przedziwnéj piękności.
Staś niemógł się wydziwić wytworowi i piękności tego salonu, urządzonego prawdziwie con amore, z uczuciem jakie tylko kobiéta potrafi wlać w ubranie mieszkania, z uczuciem którego nie zastąpi nigdy przepych, złocenia i kosztowności.
— Ta kobiéta ma czucie! rzekł do siebie mimowolnie Staś, wprowadzając Hrabinę.
We drzwiach spotkała ich Pułkownikowa, która na ten raz cale inaczéj wydała się Stasiowi, może dla tego, że ją pokochał za jéj dom i salon. Ubrana była świéżo, ale niewytwornie, wydawała się młoda, nawet zdawało się że nie miała pretensij. Z słodkim uśmiéchem przyjęła ich u drzwi i powitawszy Stasia kilką grzecznemi słowy, spuszczeniem oczu, ukłonem, powiodła Hrabinę do kanapy. Natychmiast zajęła się przyjęciem gości z największą troskliwością, przewidując kogo czém zabawi, co kogo zajmie, gdzie komu będzie lepiéj. Gdy podawano herbatę, wiedziała jak ją nalać dla kogo, jakie frukta podać komu. Nie zapomniała nawet że Miss Fanny, bardzo lubi winogrona i więcéj ich niż innym, angielce przyniosła. Wszystkich tém ujęła niewymównie, a sama tak zdawała się być szczęśliwa usługując swym gościom.
— Szkoda że zimno, rzekła po chwili, pokazałabym mój ogród państwu — wiele zyskał tego roku. — Ja tak lubię mój ogród. Nieprawdaż? obracając się do Stasia, że ogród to przyjaciel, to pociecha w samotności?
— O! zapewne, odpowiedział Staś, a przetwarzać swój ogród, upiękniać, dodawać w nim, przemieniać, staje się prawie namiętnością, i tak silnie zajmuje.
— Ja niewiem czybym żyła bez xiążki, bez ogrodu i kwiatków, odezwała się z westchnieniem Pułkownikowa. Kiedy kto sam jeden jak ja, bez przyjaciół, bez —
— Bez przyjaciół — przerwała Hrabina — możeż że to powiedziéć — a my wszyscy —
Pułkownikowa podziękowała wdzięcznie, ale tak jakby powiedziéć chciała — Toż to przyjaźń?
— Najlepsi przyjaciele, mówiła daléj, nie mogą być zawsze ze mną, zastępują ich xiążki, ogród mój, kwiatki. — Jeśli o kim to o nich powiedziéć można — ils sont d’un commerce sur. Prawda, uwiędnie czasem kwiatek, nie przyjmie się drzewo, znudzi xiążka — ale cóż nie więdnie i co nie nudzi?
Alfred, który gryzł gałkę złoconą swojéj laski, odezwał się z uśmiéchem —
— Jeśli pani niéma przyjaciół nad xiążki i kwiatki, to chyba dla tego, że niechce.
Pułkownikowa spuściła oczy, widocznie bała się Alfreda i ile razy przypomniała sobie bytność jego, traciła swobodę, lękała się ust otworzyć. Tak i teraz się stało, odwróciła się i podała Album Hrabinie, a Stasia po cichu prosiła aby zagrał na fortepianie.
— Dawno nie grałem, odezwał się Staś — zapomniałem wszystkiego, u wuja nawet niémam fortepianu —
— Jakże mi pana żal, odpowiedziała szybko Pułkownikowa podnosząc oczy na niego — Ja umiem czuć, co to jest niemiéć fortepianu — Gdyby się godziło być natrętną przy piérwszém prawie poznaniu, ofiarowałabym panu do użycia póki tu będziesz, wyborne piano Streichera —
Staś nie wiedział co na to odpowiedziéć —
— Wszak pan pozwolisz, abym mu je przysłała?
— Ale pani —
— Pozwól mi pan przyjemności usłużenia mu.
Staś zmięszany ukłonił się; Hrabina żywo poprawiła loki i wstała z krzesełka. Wdzięczności pełne spójrzenie Stasia, rzucone na Pułkownikowę pomięszało ją; wzięła za kapelusz i zabiérała się do odjazdu. Postrzegłszy to Pułkownikowa pobiegła za nią.
— Jakto? zawołała — tak prędko! już chcecie odjeżdżać? Ale to niepodobna — Ale to się niegodzi —
— Tak już późno —
— Ale tak blisko, i xiężyc świéci i droga tak dobra —
— Musiemy powracać.
— Zrobisz mi łaskę i zostaniesz na kolacją — n’est ce pas?
— Prawdziwie że niemożemy.
— Panie Hrabio — zawołała Pułkownikowa podbiegając ku niemu — zrób mi tę łaskę proś żony, aby pozostała z nami — nie daje mi się uprosić — może będziesz szczęśliwszy.
Hrabia, który sapał na krzesełku podniósł głowę —
Chère Julie, restons je vous prie. —
Hrabina z groźną minką obróciła się ku niemu —
— Zapominasz, że oczekujemy gości —
— A! a! c’est vrai, nieszczęściem.
— Ale panów, obracając się do Alfreda i Stasia, zawołała Pułkownikowa, nic nie nagli?
Alfred, który rad był pozostać skłonił się, Staś co chciał towarzyszyć Hrabinie, spójrzał się na nią. Julja dała mu znak, aby pozostał — Położyli więc kapelusze i podawszy salopy odjeżdżającym, wrócili do salonu.
Zmiérzchało już — Pułkownikowa podwoiła grzeczności, przymileń dla gości, rozbroiła nawet Alfreda, który ze wszystkiego i zawsze żartował, a na ten raz słodszym się stał niż kiedy.
Co do Stasia, ten po odjeździe Hrabinéj, ożywił się, zaczął mówić o muzyce, o literaturze, o kwiatkach, o ogrodzie i ani się spostrzegł, jak zupełnie ściemniało, a co gorzéj zachmurzyło się.
Czas było pożegnać Pułkownikowę, która tak wdzięcznie dziękowała Stasiowi za kilka chwil spędzonych w jéj domu, tak słodko spoglądała na niego, tak mile uśmiéchała mu się, że na chwilę zawróciła mu głowę. Biédny Alfred, bardziéj niż kiedy, myślał starać się o Pułkownikowę; i milczący siadł do powozu ze Stasiem. Staś go odprowadził do Hrabiostwa — Przez drogę oba milczeli, Staś o Hrabinéj znowu, on o Pułkownikowéj myśląc. Nadto było późno, aby wstąpić mógł Staś do Hrabiów; pożegnał Alfreda przed officyną i kazał jechać do domu.
Ciemność była prawdziwéj jesiennéj nocy, xiężyc jeszcze nie zszedł, chmury naciągnęły na niebo, dészcz lał potokami. Droga popsuła się zupełnie, w kilku godzinach jak to bywa na Wołyniu; glina lepiła się do kół, powóz zataczał i co chwila przechylał w wodomyje. Woznica zaledwie mógł po kałużach błysnących drogę rozróżnić; a podchmielony trochę, wziął się w lewo zamiast w prawo, i pojechał w ciemny gaj dębowy. Postrzegł to Staś, ale w ówczas dopiéro, gdy już nie czas było powracać nazad, kazał więc powoli jechać daléj, w nadziei natrafienia na wieś, dwór lub karczmę gęsto w téj stronie rozsypane. Obwinąwszy się w płaszcz, dumał tymczasem o swojej Julij i rozbiérał każdy jéj wyraz, z ostatniéj rozmowy.
— Miłość taka niéma przyszłości! powiedziała Hrabina i Staś z jakimś smutkiem miłym sercu, powtarzał sobie te słowa. Miłość to nie powszednia, nie codzienna, nie taka, jaką widujem i spotykamy co chwila — inna to miłość, dziwaczna, rozpaczliwa, bez przyszłości, smutna i straszna.
Któremuż z młodych ludzi nie zdaje się że jego miłość jest zupełnie różną od wszystkich poprzedzających i nastąpić po niéj mogących, któremu się nie śni, że jest bohaterem, że kocha na skalę olbrzyma i że z téj miłości excentrycznéj, wykwitną wielkie wstrząśnienia, wielkie rozkosze, jakich pragnie i potrzebuje do życia??
Tak było ze Stasiom — jemu się zdało, że osnuł sobie dziwaczną i pełną wzruszeń, pełną cudów przyszłość — on nie pojmował jeszcze ani siebie, ani swojego położenia. To co go powinno było przestraszać, przywiązanie ostatnie kobiéty przekwitającéj, przywiązanie natrętne, namiętne, rozpaczne, radowało go, uśmiéchało mu się — niedoświadczony pragnął wielkiéj miłości i cieszył się widząc jéj zawiązek.
Zabłysnęło światełko w dole, jedno, drugie, trzecie, dziesiąte, zbliżali się do wioski zbudowanéj na górach po nad stawem, w którym teraz odbijały się drobne okienka chat wieśniaczych. Powoli spuścili się wąwozem i stanęli u wrót zajezdnéj karczmy. Trzeba w niéj było noc przepędzić; ale wszedłszy wewnątrz Staś wolał już starać się przewodnika do domu, tak niepodobném zdało mu się zmieścić się w niéj z końmi i ludźmi.
Była to karczemka nie na wielkim trakcie, ale tylko dla wsi postawiona, od niepamiętnych czasów niezawitał do niéj podróżny. Sieni pełne były drew, połamanych wozów, starych sani, bydła, kóz, siana, stósów cegły i błota. Dészcz lał przez dach jak na podwórzu. Jedna wielka izba i mały alkierzyk, składały całą karczmę. — Liczna rodzina żydowska zajmowała prawie obie izby; o alkiérzu nie było nawet co myśléć, bo tam całe gospodarstwo żydowskie się ścisnęło, do koła dwóch łóżek betami wysoko przykrytych. Trzy żydówki kręciły się około pieczywa bułek, czwarta cedziła mléko, dwa bachury łaziły po podłodze, a jeden leżał w kołysce.
W piérwszéj izbie, oprócz drew, kupy kartofli, szynkownéj szafy, stoła, ławek, szeroko na izbę występującego pieca i komina, stały dwa żydowskie łóżka, warsztat tkacki i kilka beczek różnéj wielkości. — Za stołem chłopi pili i rozprawiali, jeden stary siedział nieco opodal, oparty na kiju.
Staś niepojmował, jak tu potrafi przenocować, zwłaszcza, że jedno wolne miejsce, w pośrodku izby zajmowała kałuża, z łaski dészczu przez dach i pułap przeciekającego, coraz powiększająca się. Wprawdzie chłopi pozdejmowawszy czapki usunęli się nieco i zostawili podróżnemu miejsce przy stole, ale na przedstawienia arędarza, aby się do domów rozeszli, żadną miarą, przystać nie chcieli, odwołując się do Stasia, że nie zechce ich wypędzać zapewne. i
Staś kazał im jeszcze dać wódki, w nadziei, że którego na przewodnika namówi — Próżném to jednak było, bo wszyscy zgodnie (z arędarzem) namawiali go, aby czekał do rana, gdyż po nocy i w dészcz, mógłby powóz połamać i konie pokaléczyć.
Wciągniono więc przez ciasne wrota koczyk, wyprzągłszy parę koni, urządzono jakokolwiek żłób i drabinę, a nasz podróżny zdecydował się łatwo przepędzić noc z chłopkami, którzy ośmieliwszy się, zaczęli mu opowiadać o swojéj biédzie, o swojém życiu, panach; arędarzu. — Jakkolwiek dla kogo innego, to opowiadanie nie miałoby może interessu, Staś je przyjął z wdzięcznością, wolał to niż posępne milczenie, noc całą bezsenną. Doléwał więc piwa i wódki, płacąc za pogadankę wieśniaczą i tak ich rozochocił, że w końcu stary oparty na kiju Sawka; podchmieliwszy sobie nieco; jął mu obszernie dzieje swojego życia opowiadać. Czemuż bym ich wam nie miał powtórzyć??






ROZDZIAŁ IV.
HISTORJA SAWKI.



Mamże wam powtórzyć ją wyrazy i stylem jakimi poczciwy wieśniak opowiadał? Ciężko by wam było jéj słuchać panowie czytelnicy, nieprzywykli do tak długiéj a tak prostéj powieści. Lubicie wy prawda kury, ale kiedy wam je kucharz przyprawi truflami, podleje sosem i do niepoznania ubierze po swojemu, tak, że kura będzie się mogła nazwać pulardą i niedosmakujecie się w niéj kwoczki kuséj, która wczoraj jeszcze wesoło grzebała na śmiecisku. To się właśnie dzieje i z powieścią, lubicie prostą powieść z wiejskiego śmieciska, która jeszcze wczoraj była żywa i trzepotała skrzydłami; ale trzeba ją wam ubrać, przyprawić, smak jéj zaostrzyć. Pojmując to dobrze, postanowiłem dla waszéj zabawki, zepsuć mojém opowiadaniem, prostą Sawki historją.
Sawka Karpowicz (takie było nazwisko jego rodu, bo i chłopi je mają z przeproszeniem Jaśnie Wielmożnych) Sawka urodził się we wsi Hrabiego Gronostajskiego, leżącéj na naszym wesołym i urodzajnym Wołyniu, który ubrany w zielone gaje i złocone łany, przecięty rzekami i strumieniami niebieskiemi, wygrzéwa się spokojny na słońcu, nie kłopocząc o swoje jutro, wycinając zielone gaje, rozsypując złote ziarno swych łanów i dając zarastać rzékom swoim i stawom.
O! na Wołyniu to życie, tu szlachetka jaki taki, jeździ, jé, pije, ubiéra się jak litewski pan, a pszenicy przedaje więcéj niż cały klucz gdzieindziéj. —
Na Wołyniu to życie, ale nie chłopowi. — Biédny Sawka urodził się na Wołyniu, gdzie pędzą na pańszczyznę od niedzieli do niedzieli, najmują parobków na flisy, sadzą dziewczęta w sukiennie ciemne i smrodliwe, wydziérają ostatki za daniny i czynsze, a w dodatku powiadają chłopom, jak na szyderstwo, że się dobrze mają i miéć powinni.
W staréj chacie, stojącéj na końcu sioła, nie daleko paradnéj karczmy bogatego arendarza, ujrzał dzień biały i ujrzawszy zapłakał Sawka, bo przeczuł życie nędzy, pracy, znoju i ciężkiego poddaństwa. Matka jego Hrypina leżała sama na mizerném łóżku, w chacie, wszystkich tego dnia wygnali na pańszczyznę. Był to czas żniwa i kosowicy; mąż poszedł z kosą, brat z siérpem, siostra z przewiąsłami na jarzynny łan, dzieci pozabiérali na pastuszków, do ogrodu pańskiego i Bóg wié gdzie. Jedno tylko pozostało, co jéj wody podawszy, gdy ją bóle wzięły, pobiegło po starą Czyżychę. Czyżychy przecie Ekonom na pańszczyznę nie wygnał, bo jéj i Ekonom się obawiał trochę, choć się do tego nie przyznawał.
Stara Czyżycha była czarownicą, babą lékarką, płaczką na wszystkich pogrzebach, swachą na wszystkich weselach, kumą na wszystkich chrzcinach. Bez niéj się nic dobrego i nic złego w wiosce nie stało.
Kto z nią żył zgodnie w wiosce, dobrze mu z tém było, kto ją zaczepił, ruski miesiąc popamiętał. Bo Czyżycha nasyłała płaksy na dzieci, kręciła zawiertki w zbożu, osypywała — miała choroby i nędzę na swoje posługi — a komu licha nawarzyła, to się z niego łatwo nie wyskrobał. — A komu drużbą Czyżycha, to go w najcięższym razie wspomoże. — Chłopak od Hrypiny pobiegł po Czyżychę.
Zastał ją na progu chałupy, co stała pod Cerkwią starą, siedziała znachorka na progu, podparłszy się ręką pod brodę, suszyła ziele jakieś na słońcu. A jak postrzegła chłopca z daleka, nim słowo powiedział, odgadła z czém przyszedł.
— Dobry deń matko!
— Dobry deń synku — Do Hrypiny pewnie chcesz mnie prowadzić. Jéj to już czas byłoby rodzić, bo donosiła syna do pory — powiédźcie że zaraz idę.
A chłopiec jak stał, tak ze strachu i podziwienia wrył się i niewiedział co począć; aż mu Czyżycha powiedziała —
— Nie stój Parchomie, i nie wyszczérzaj zębów, a ruszaj nazad do chaty, bo tam matce, wody niéma komu podać, pewnie Ekonom wszystkich wygonił w pole, ta i na łąki.
I chłopiec zawrócił się, pobiegł do matki i krzyczącą w bólach pocieszał.
— Nie turbujcie się matuniu, Czyżycha zgadła żeście słaba, i oto już tu idzie — tylko co jéj nie widać.
Aż za chwilę z garnuszkiem pod pachą, z pękiem ziela różnego w ręku, wtoczyła się Czyżycha i do łóżka słabéj przyszła.
— Dobry deń matko Hrypino, rzekła, syna rodzicie, pociechę na stare lata — Da Bóg będą chrzciny, ta i miód! Niefrasujcie się, nic wam nie będzie. Ciężko to rodzić paniom białym, co w sobie dzieci duszą, siedząc a wzdychając za stołem, ale nam, choć z tém łatwiej! Żeby czego jak tego! Jest kowal kowalicha, to będzie tego licha! Ale złe przysłowie, bo dzieci Boży dar, i pomoc i pociecha na starość —
I tak mówiąc, żartując, kadząc, uwijając się, śmiejąc, dodając odwagi biédnéj Hrypinie, Czyżycha przyjęła na świat przychodzącego Sawkę.
— A co niemówiłam, że syn będzie! zawołała. Dał Bóg syna matko! cieszcie się.
I podała dziécię obmyte Hrypinie, która je pobożnie pobłogosławiła; a chłopaka pchnęła na łan skarbowy do ojca, aby mu dał znać o synie. —
— Niech się ojciec u Ekonoma wyprosi, powiedziała, ta i przyjdzie gotować się na chrzciny. Choć to jeszcze u was przednówek, bo za pańską pszenicą ledwieście sobie pewnie kopę zielonego żyta pochwycili na kaszę; ale trzeba się zastawić u żyda, byle sute chrzciny wzprawić dla syna. Już taki postawi Hryćko krupniku i miodu, i oleju wybije, bo to post, będziemy jedli i pili za zdrowie trzeciego chłopca, jak pili my i jedli, za tamtych dwóch, co się zdrowe chowają.
— Gdzie nam tam na chrzciny stać, słabym głosem powiedziała Hrypina — ciężéj to teraz jak bywało. Dawniéj z roku na rok co zeszło, teraz i sukmanę na przednówku przedali za chléb i kartoflami ledwie dopędzili do nowego żyta —
— Cicho — przerwała stara — cicho! nie skarżcie się, a bądźcie dobréj myśli — Jakoś to będzie. Dał Bóg syna, to da i na syna. Ot, i ja tam od siebie przyniosę, i u was się co taki w bodni znajdzie i arędarz pokredytuje, na to co tam Pan Bóg z pola da — A taki będą wesołe chrzciny.
To mówiąc kręciła się baba, koło Sawki, który krzyczał w niebogłosy, jakoby wymawiał matce, że go na świat biały wydała, gdy jéj o to nie prosił.
Tymczasem nadszedł ojciec z łąki z kosą na ramieniu i z płaczem radośnym syna wziął na ręce.
— Nu, dał wam Bóg trzeciego, powitała go Czyżycha, cieszcie się Hryćku, a pocałujcie Hrypinę. Tęgi chłopak, kiedyś was wyręczy, a wy będziecie jedli spokojnie kaszę za piecem. Idźcie tymczasem bić oléj, ta i po wódkę poszlijcie, bo się tu nie obejdzie bez niéj. A nie żałujcie na chrzciny.
— Kiedyż bo ciężko matko Czyżycho, ozwał się Hryćko —
— Oj, nie gadajcie tego, przerwała mu stara. Wy to zawsze lubicie się skarżyć, a takić to żyjecie jakoś. Jest na polu, będzie w stodole i na stole — nie pomrzemy z głodu; ot i ja wam coś przyniosę pobiegnę.
I wyszła, a Hryćko pozostał, ale nie z założonemi rękoma koło łóżka; poszedł zaraz w drugą stronę szukać po kątach i wyciągać gdzie co było lepszego, aby uczcić chrzciny, swojego trzeciego.
A choć we wsi było dość pusto, bo kto nie wyszedł w pole na łan pański, to na swój wyruszył, uciekając z chaty, aby go choć o pół dniu Ekonom do jakiéj roboty nie wygnał, wkrótce do Hrypiny zbiegać się zaczęły stare sąsiadki, i młodsze z pola nawet, którym szczególny fawor Ekonoma dozwolił tego. Biegły jedne z życzeniami, drugie z radami, te pożyczały czego brakło, tamte w robocie pomagały wesoło, i zaruszało się w pustéj chacie, ożyło, zakipiało gwarem.
Cóż dopiéro gdy z zachodzącém słońcem, powróciła gromada z pola! Dopiéro to toczył się kto żył do Hryćkowéj chaty. I było tak aż do chrzcin, i dzień jeszcze po chrzcinach bo sute były, a wódki na wódki na nich nie brakowało i popili się kto żyw był, nawet gumienny, łanowy, wójt, pop, diak i starosta cerkiewny.
Otoż jak przyszedł na świat Sawka, który urodziwszy się płakał, płakał przy chrzcie gdy się wszyscy śmieli, płakał ciągle, choć mu się jeszcze uśmiechało wszystko i pełna pierś matki, wróżyć zdawała dostatnie życie.
Mamyż mówić jak się wychował? Jestli wychowanie jakie, wyobrażenie wychowania u naszych wieśniaków — Co umieją, czém są, tém się stają, sami o tém niewiedząc, i bez pracy tych co ich otaczają. Świat im się daje poznać, uderzając ich w oczy całą nagością swoją, potrzeba pracy, konieczność cierpienia, nie słowy, ale rzeczą przychodzi do ich serca —
Zaledwie pierś matki wyschłą porzucił i czołgać się począł, chłopak zdany na ręce mało co starszéj siostry, lub brata, wygrzéwa się w piasku lub błocie przed chatą, razem z kurami domowego śmieciska i starą lochą gospodynią podwórza. — Często krzykiem i płaczem okupuje on kawałek chleba, zimny kartofel, któren zgłodniałemu nie prędko matczyna ręka podaje. Często o krómkę spleśniałą walczyć musi z równie głodnemi psem i kotem, uczy się wzywać litości i niedarować swego. — Wydziéra matce płaczem, zwierzęciu napastnemu siłą. Lecz oto rośnie chłopię na słońcu, na dészczu, na wygrzanéj ziemi, mimo niedostatku, mimo głodu, rozrasta się jak roślina, któréj ziarno ma tyle siły, że jéj z ziemi niepotrzebuje i karmi się potężnie na wydmie piaszczystéj. — Ledwie powstał na nogi, nie może zostać bezużytecznym w chacie; większy już jego kawałek chleba, większa miska strawy, ale tuż praca, tuż obowiązki zaraz. Jeszcze na niepewnych kołysze się nogach, już pasie gęsi na wiejskim wygonie, już pilnuje cieląt, które szukają zielonéj trawy w burzanach dzikiego bzu, za wśią rosnących, już ojcu nosi dwojaczki w pole, już w chacie tysiące posług czynić musi. I nie zapłacze dziecina od znoju i pracy, chyba go psy nastraszą, chyba mu się garnki potłuką i matka obije i ojciec za czuprynę podgoloną wytarga. — Już mały, a potrzebny i rozum mu rośnie z siłami.
Patrzcie co umié Sawka, choć on chłopięciem takiém ledwie, jakie u panów chodzi z niańką na paskach. — W Cerkwi żegna się i czołem bije, gdy wiodą zmarłego z bochenkiem chleba na białéj trumnie, on rzuci garść piasku pod koła wozu, gdy pan przejeżdża, on się do ziemi pokłoni, aż długiemi włosy proch przed nim zamiecie; on wié gdzie wypas wolny, gdzie szkoda, on zna wieś i chaty, on poznał miary, on odróżni swoje bydełko od cudzego, swoje siedmioro owiec od sąsiednich choć i te i te czarne i kudłate, on wié drogę do siół sąsiednich, do lasu, do karczemki na rozdróżu, gdzie ojciec często przesiaduje. — A w głowie chłopca już obrazy świata i wyobrażenia obowiązków ułożyły się porządnie i wybiły dobitnie na wieki. On już dójrzał nieodrosłszy od ziemi, on wszystko wié i niczego nie ciekawy wkrótce, a wszystkiego zazdrośny. A nikt, nikt, nie powiedział mu jeszcze co dobre, co złe; on dobre tłumaczy korzyścią, a złe cierpieniem, posłuszeństwo strachem, miłość potrzebą. O biédne, stokroć biédne dziécię i dziwujecie się potém, że z seciny wyrastających samopas, dziko, jak chwasty pod płotami dzieci, wyrośnie dziesięć ostów i pokrzyw? Dziwcie się raczéj, że same osty i pokrzywy nie rosną.
A jednak kwitną i róże dziko, kwitną i lilje wonne wśród chwastów. Bo Bóg dobry i gdzie nie uczą ludzkie usta, tam uczy we śnie, uczy marzeniem, uczy przeczuciem, Aniół stróż, duch Boży i przychodzą im cnoty do serca, jak nasiona niebieskich kwiatów, nad wody, niewiedziéć z kąd, nie wiedziéć jak! Nieraz prawda, sto razy, na kielichu będzie kropla błota, na liściu plama rdzawa; ale jak się błotem nie umazać, rdzą nie zarazić, rosnąc w błocku na rudawinie. Darujcie im plamy!
Tak rosnął Sawka z drugiemi dziećmi, grzejąc się na progu chaty, póki się nie zerwał na nogi. Jeszcze czasem macierzyńskie oko zajrzało na dziecinę, póki chodzić siły nie miało, ale i wtedy poczęła się praca; i wtedy już nieraz pilnował Sawka schnącéj na słońcu pszenicy, hreczki, prosa, od ciekawych kur i jędycząt. A choć siły niemiał odpędzić natrętnego nawet wróbla, to krzyczał, póki kogo silniéjszego nie wywołał z chaty. A potém gdy począł chodzić, już był ojcu i matce posługą — udźwignął dwojaczki, mógł dzbanek przyniéść z wodą, ognia w garnku pożyczyć od sąsiada.
I zaraz myśléć począł, a piérwsze co się w małéj głowie jego pomieściło, — było: trzeba na chléb pracować.
Z tą myślą rosnął postępując od straży gęsi, do pastuszenia cieląt, wyganiania owieczek, do chwili wielkiéj, chwili wyjścia na człowieka, gdy został poganiaczem u pługa i trzaskał z bicza za kluką bron skarbowych.
Sawka był jednym z najroztropniejszych chłopców we wsi, z oczu jego biła pojętność i ta żądza ciekawa nauczenia się czegoś, stania się użytecznym. Nigdy nie zaleniwiał, nigdy nie zapragnął spoczynku, nigdy się nieodkradł od pracy, zawsze był do niéj gotów, z uśmiéchem, z poskokiem.
W wolne chwile, on dumał na progu chaty o jutrzejszéj robocie, lub budował te młynki na wezbranych strumykach pośród drogi, któreście nieraz może po wsiach widzieli. Kochali téż rodzice najmłodsze dziécię; ale kochali po swojemu, nie po naszemu. Większą kromką chleba, tłuściejszą miską strawy, liczbą kartofel tłumaczyła się ta miłość rodzicielska, która inaczéj objawić się nie mogła. Rzadki był uścisk matki, rzadszy pocałunek ojca, a najrzadszy wzgląd na młode lata, gdy szło o pomoc w pracy. Ale gdy zasypiał, przykryła go matka swoją świtą, ojciec sprawił buty za ostatni grosz i białą uszył sukmanę naszywaną sznurami z kapturem, w któréj Sawce było; jak się czerwonym pasem podpasał, tak wesoło, że się śmiał nieustannie idąc do Cerkwi, w Cerkwi saméj i powróciwszy jeszcze, gdy już chowali białą sukmanę i zdjęli kraśny pas. —
I tak szły mu te szczęśliwe lata młode — już w pracy ciężkiéj na wiek, przecięte tylko niewielą, przyjemnościami. Ale jak było, było mu dobrze i nie skarżył się.
Tak Sawka, dobiegł lat kilkunastu i został chłopakiem liczącym się w chacie, potrzebnym. Już się rodzicom wypłacił, matce za chwilę boleści, ojcu za pas i sukmanę. —
Dotąd wesoły był i raźny, ale niedługo, niedługo; bo téż Bóg nasłał na chatę ciężkie lata. Naprzód zmienił się dawny Ekonom, który jakkolwiek ciężki, dawał się przecie ubłagać włóczebném, kwatérką, czarnymi oczyma dziewcząt i pokłonami panów gospodarzy. Hrabia właściciel wioski, wyjechał nagle, zostawując rządy chciwemu Pełnomocnikowi, któren zaraz pozmieniał podręcznych i nowy uciążliwszy jeszcze niż kiedy, porządek wprowadził. Niedość że nie było karbów, tabelli i pańszczyzny, nie dość że dni kobiéce nie liczyły się za nic, że prządki w dzień szły do Rządcy na folwark, nie dość że trzeba było wychodzić z chaty, gdy szarzało na dzień, czekając nie raz świtu w polu; ale jeszcze potworzono daniny i osypy nowe, któremi przemyślny plenipotent zwiększał swoje dochody.
Padła na całe sioło żałoba i nastały dni okropnego ucisku. Nikt skarżyć się nieśmiał, bo któż nie wié, co skarga podwładnych? Za skargę wyciśniętą nadużyciem, karzą gorzéj niż za nieposłuszeństwo, niż za swawolę i bezprawia — łatwiéj darują złodziejowi, niż temu co się śmié skarżyć, choć Bóg widzi, że nieraz wytrzymać trudno, niepodobna!
Nowy Ekonom, jak zwykle nowi, począł od chłost niemiłosiernych, od zaszczepienia grozy i wpojenia posłuszeństwa. Było czy nie było za co, on bił i bił od rana do wieczora. A gdy który do Rządcy poszedł i poskarżył się, to Rządca poprawił jeszcze po Ekonomie — Pan był daleko, Bóg wysoko, jak mówi proste przysłowie, a rosa oczy wyjadała.
W chacie Sawki nie było mołodycy hożéj coby uśmiéchem wyciśniętym strachem, Ekonoma poskromić mogła, nie było dostatku, którym by się dał ująć; siemja nie wielka, a gnali ich bezustanku. Starszego brata zajęli na pastuszka do owiec i odebrawszy go, choć za to nie odliczali ani pańszczyzny, ani dni letnich, ani kop, ani czynszu, jeszcze go chacie karmić kazali. Drugi brat chodził już za pługiem jako tako na swojém polu, to téż nie postał w chacie dnia jednego. Ojciec raz wraz szedł do pracy, matka podobnie — ledwie się czasem jeden Sawka zostawał u wygasłego ognia, zimną strawę roznosząc na cztéry strony, ojcu, matce i braciom! Ciężkie było życie, a wzdychając podoływali mu jednakże, tylko starszy brat bity co dzień we dworze, popuścił głowę i ręce, pobladł, zachorzał, zakaszlał, zachrypiał, słabnął chodząc za owieczkami — i w jesieni umarł.
Jak umarł, to mu zbili z cztérech opółków trumienkę i przedali pas, żeby dobrodziejowi za pogrzeb zapłacić, i popłakała matka i zadumał się ojciec i zawodzili na pogrzebie wiodąc go na mogiłki, a gdy pochowali, zapili, powzdychali, postawili krzyżyk w głowach, położyli kamień na nogach, posadzili brzozę na piersi, ta i zapomnieli o Parchomie —
— Tak mu było przeznaczono! mówiła Hrypina płacząc — A ojciec powtarzał —
— Pójdziemy i my za nim!
A stara Czyżycha, co się jeszcze włóczyła nałajała ojcu i matce.
— Porzućcie narzekać — Bóg dał, Bóg wziął, a kto jemu życia skrócił, ten odpowie za niego. Wam jeszcze dwóch zostało, nie każdy i tyle ma — nie zakładajcie rąk, otrzyjcie oczy, ta do roboty.
Tak się i stało, w tydzień, przy pracy, przy doskwiérających trudach, musieli biédacy zapomniéć o starszym synu. — A na miejsce najstarszego, wzięto średniego z chaty, choć ojciec trzy razy ze łzami prosił Ekonoma, aby mu go zostawił, choć dziesięć razy matka podchodziła do Ekonomowéj i wyniosła z domu do ostatniéj kury, do ostatniego lnu dziesiątka. Ekonomowa gładziła ją pod brodę, brała podarki, obiecywała instancją do męża, a dla tego chłopaka nie puszczali. Gdy Hrypina ostatni raz z próżnemi rękoma przyszła na folwark, zbyła ją pani Wolska kwaśną miną i na tém się skończyło. Hrypina milcząca, z suchemi oczyma powróciła do chaty. W chacie rady dać sobie nie było można, nie było nie raz komu jedzenia zgotować, gdy gospodarza i gospodynią wójt wypędził, a jeden Sawka pozostał, jeśli i tego nie użyto jeszcze. Hryćko chodził zasępiony, blady i siadywał w progu chaty patrząc w milczeniu na mogilnik, któren widać było na wzgórzu, między brzozy i dębami, najéżony krzyżami i posypany mogiłkami.
A Czyżycha, która się jeszcze włóczyła pocieszała ich po swojemu, wyschłą kiwając, ręką przeciw dworu.
— Było dobre, nastało złe, przejdzie złe, dobre będzie. Nie wiekować tu jemu, nie stanie Ekonoma, a taki chłop chłopem zostanie.
— Ależ matko nie wytrzymamy! mówił Hryćko —
— Ej wytrzymacie i przetrzymacie jego szepleniła stara. Wierzcie mnie, przebyła ja wiele. Byli tu już różni — pamiętają ludzie pijaka Litwina i łotra tego, co to go pan uwolnił, a z chłopa, kapotowym zrobił, co się znęcał nad nami, jakby nie nasz był. Wzięli taki djabli obudwóch a my zostali. —
I szła daléj pocieszać, léczyć, babić, swatać i zawodzić z płaczkami.
Tymczasem miesiące za miesiącami płynęły, a ludziom się nie polepszało; owszem widno było spójrzawszy po wsi, jak w niéj rządy sprawiano.
Nie te to już było sioło co przedtém, z białemi chatami, z ryczącém, tłustém bydełkiem, z wesołym ludem, który raźny, ochoczy do pracy, biégł na hulankę niedzielną, do karczmy i białemi świtami, krasnemi pasami, sutemi czapkami, popisywał się w Cerkwi. — Chaty czarne i okopcone stały gdzieniegdzie waląc się i przechylając w tę i ową stronę — bydło chude, wymęczone, słabe, wracało z paszy z wciągniętemi bokami, ludzie smutni chodzili w powszedni dzień i święto w czarnych koszulach, w odartych świtach. Niedziela nie gromadziła ich do Cerkwi, bo się wstydzili pokazać w niéj ze swojém ubóstwem, nie szli téż ze skrzypki i cymbałami do karczmy, bo i pohulać za co nie było; ale gwałcąc dzień święty, musieli nieboracy, gdy im czasu w tygodniu robić co sobie nie zostawiono; biédz na swoje pola i sianożęci. Chudoba wypadła, owce wilcy wychwytali, świnie wystrzelali w szkodzie, drób wyszedł na podarki, ludzie chorzeli i marli — pusto było na siole. A dwór nie zważał na to i Rządzca co był najechał na folwark dwóma jednokościstemi szkapami, czwanił się teraz w koczobryku piątką koni w krakowskich chomontach. Ekonom co się przywlókł na mizernéj kobylinie, wioząc za sobą na wołowéj furmance żonę z blademi dzieciakami i zielony kuferek lekki bo pusty, jeździł teraz nejtyczanką, trzema gniadoszami i palił zalibocki tytuń z piankowéj fajki.
Lecz wróćmy do Sawki. I Sawka stracił wesołość przy pracy nad siły; ale nie skarżył się przed rodzicami, bo widział, że oni temu nie winni i rady nie dadzą, pracował z niémi, stękał z niémi, pomagając im i w robocie i w żalach. Był to już chłopak dorosły, co sam wiódł pług na pole, sam jechał do lasu, nie raz starego ojca wyręczył.
Ojcu téż już chorzało się i głowa posiwiała i niegolona porosła broda i plecy się pochyliły i nogi drżały. Matka także nieboraczka złamała się w pracy ustawicznéj, zestarzała i kaszlała, jak Parchom, a za kaszlem mówić często nie mogła. I nie było już Czyżychy, coby jéj ziela jakiego pić dała, bo starą Czyżychę wywieźli na mogiłki i pochowali, gdzie prosiła, pod starym dębem, zwanym dębem Iwana. A ten Iwan był to sławny niegdy bogacz na wsi, ale dawno temu pomarł, kiedy mu już stary dąb wyrósł nad głową; tylko go jeszcze przecie wspominali, bo był bogaty jak pan i gdyby był chciał to by był wioskę zakupił, tak miał wiele piéniędzy pozakopywanych w ogrodzie, w chacie, w stodole — I znaleźli ich trochę po śmierci, a resztę gdzieś tak ukrył, że nie mogli natrafić. Kopali synowie, kopał dwór, ale napróżno. —
Otoż tam i Czyżychę, koło niego pochowali, bo była jego rodu, z téj saméj chaty, która zubożała nareszcie i upadła tak, że pole pustką zostało i dwór je sobie zasiéwał, zostawiwszy tylko z łaski kawał ogrodu staréj Czyżysze.
Ojcu staremu, przychodziło nieraz na myśl ożenić którego syna; ale starszy przy dworze był u owiec pastuchem, a młodszy choć i lata miał jak trzeba, to ciężko go było ożenić bez pomocy dworu, bo chata podupadła, a na wesele to taki zawsze trzeba i na wódkę i na korowaj i na podarki i dla popa i na wszystko. Wesela nie zbyć wiatrem i słowem. A tu bardzo a bardzo zdałaby się młoda synowa w domu, bo Hrypina, chrypiła i kaszlała coraz to gorzéj i sąsiadki nie raz z litości, strawę przychodziły gotować, bo ona leżąc większą część roku, nie zdążała nawet tego.
Jednego wieczora słyszał Sawko, jak do ojca do chaty, wszedł stary sąsiad Jurko — siedli na ławie pod piecem i zaczęli rozmawiać po cichu.
— A co to będzie z nami? rzekł Jurko, toć to Hryćku kumie, co godzina to nowina, coraz gorzéj a gorzéj — A pókiż tego będzie —
— Sam Pan Bóg wié póki —
— Nu, czas żeby się to skończyło, daléj nas pogubi ze szczętem psia wiara Lach bez sumienia —
— Nie gadajcie tak głośno, znajdzie się co posłucha i do dworu poniesie —
— Bierz diabeł i dwór i donosczyków, ozwał się Jurko, nie długo już panowanie ich się skończy.
— Nu, to jak.
— Nie wiécie co zrobił łysy? (tak zwali Ekonoma.)
— Mało on narobił.
— Wczoraj tak obił Denisa Pilipowego, że się położył i pewnie nie wstanie. Będzie sąd, zjadą z miasta, ta i powiémy co on tu wyrabia —
— Oj! oj i bardzo go nastraszycie, odparł Hryćko — licho go nie weźmie! Wytrzęsie połowę trzosa, co go nabił przez ten czas jak się nad nami znęca, zapłaci i wysiecze na nowo, tych co przeciw niemu poświadczą.
— Nu, niechaj choć zapłaci — rzekł Jurko —
— A jak będzie goły, gorzéj nas będzie darł, odparł Hryćko — Uważaliście że teraz taki zwolniał jak poszył się i śpi dłużéj i na polu nie siedzi jak dawniéj. Niechaj no zholeje, będzie znowu taki diabeł jak był.
Jurko pokiwał głową i zamilkł.
— A kto wié, może my go wysadzim.
Hryćko westchnął.
— Niedoczekanie nasze.
— Poprobujem, rzekł Jurko, niech no cała gromada panom Sądowym zacznie śpiéwać, co tu było, co z nami wyrabiał, jak się znęcał, jak zdziérał; taki oni nie dadzą mu tu rządzić. Wszakże i niedaleko w Hrehorowie, było tak kubek w kubek z Ekonomem i wypędzili go.
— Poczekajcież, niechaj Denis umrze.
— Już ja nikomu śmierci nie życzył, rzekł Jurko, i Denis mnie krewniak, a niechajby umarł, bo by wioskę wybawił i my o nim jak o Dobrodzieju wspominali.
Gdy to mówili, wpadła z płaczem Pilipowa zawodząc.
— Oj dziécież ty moje, oj synkuż ty mój, na to ja ciebie hodowała, na to ja ciebie karmiła, na to ja pielęgnowała, żeby stara po tobie płakała —
— Co wam? spytał Hryćko.
— Oj! zapłakała stara, Denis mój, Denis.
— Zachorzał, ta i wyzdrowieje, rzekł Hryćko —
— Oj! niechorować już jemu, wołała matka, a zdrowemu leżéć w czarnéj ziemi.
— Umarł! krzyknął Jurko chwytając się z ławy.
— Oj biédnaż ja sierota, bez mego gołąbeczka, bez mego sokolika, bez mego Denysa! bez mego syna! Oj! biédnaż ja stara, z kijem mnie i z torbą w świat. Już chata upadła, już my poprzepadali.
— No! no, nie frasujcie się Pilipowa, rzekł Jurko, nie da wam Bóg zginąć, ot dawajcie znać do Popa dobrodzieja, taż to waszego syna pobił Ekonom i on z poboju umarł.
— Cała wieś widziała, szlochając i zawodząc, mówiła stara, bili go do krwi że się z ziemi zbity podniéść nie mógł, i położył się zawlókłszy do chaty, i nie wstał.
— Także i gadajcie matko i idźcie do popa, bo jak go schowają, to przepadnie wasza krzywda —
I w chwili cała się wieś poruszyła, choć to był wieczór, jęli starzy gromadzić się pod karczmę i szeptać po cichu — Zmawiali się jak mieli mówić na śledztwie. Stary Jurko rej wodził między najzawziętszemi nieprzyjaciołmi łysego, nie mógł mu on darować jednego kańczuga, któren spoczął mu na grżbiecie niewiedziéć za co — choć pracował równo z drugiemi.
I Wójt poszedł dać znać do dworu do Ekonoma o śmierci Denisa. A Ekonom przestraszywszy się pobiégł do popa, prosząc aby go pochował. Wprzód jednak dobiegła z płaczem stara Pilipowa i o wszystkiém Xiędzu doniosła. Xiądz odmówił pogrzebu — Napróżno Ekonom prosił, próżno ofiarował podarek, Pop nie dał się pokonać. Łysy szarpiąc resztę włosów, zły jak djabeł wyleciał z plebanij i popędził na folwarek. Na folwarku piekło, hałas, krzyk. Rządzca wali wszystko na Ekonoma i stawi mu się groźno. Niéma rady, potrzeba gromadę przekupić, aby nic nie mówiła na śledztwie. Choć noc, choć słotna pora, bieży łysy pod karczmę. Kwaśno mu się zrobiło, gdy ujrzał pod wsią lud kupami gromadzący się i szepczący po cichu, domyślił się, że na niego się umawiają.
Jak nie swój wszedł do pustéj izby gościnnéj i posłał Wójta po ludzi — Gromada przyszła w ponurém milczeniu — Ekonom nie wiedział jak począć; ale złagodniał jak baranek, nie klął, nie rzucał się, nie piorunował, nie posyłał z diabłami.
— Dzieci moje, rzekł.
— Dobry z ciebie ojciec — szepnęli starzy w dumie —
— Zrobił tu się przypadek —
Milczeli, on potniał i czerwieniał mówiąc.
— Denis Pylipiuk umarł. Nu, umarł to i wieczny mu odpoczynek. Co dziwnego, chorował dwa tygodnie i skończył. A tu szalona ta Pilipowa do mnie się uczepiła, że ja go pobił. A jak ja jego bił? Toż wy wiécie wszyscy, ja go tylko trącił, on dawno był chory, jabym się był bał go ruszyć — A pop zły na mnie, że ja jemu nie pozwalam was obdziérać moje dzieci i mówi że go nie pochowa. — Trzeba śledstwa, będzie śledstwo — A wy moje diteńki powiécie prawdę świętą, chorował, umarł. Ekonom nikogo nie bił, nie zabijał, i jemu nic nie zrobił!
Skończył, wszyscy milczeli ponuro — Nareszcie Jurko wyszedł i pokłoniwszy się chciał cóś gadać — ale Ekonom mu przerwał.
— Nu, teraz wódki dla gromady! Hej! arędarz, daj wódki!
— Bardzo dziękujemy, rzekł Jurko, nie potrzeba nam waszéj wódki i waszéj łaski —
— Co ty chamie?
— Nie gniewajcie się, mówił Jurko — Skończyło się wasze panowanie, a co było i jak było, to powiémy, poświadczym wszyscy i krzyż pocałujem na to — Ot tak — płakali my, zapłaczecie i wy i wasze dzieci.
Ekonom chciał grozą, ale się pomiarkował, że to by jeszcze gorzéj było i znowu w prośby. Ale gromada, którą Jurka przykład ośmielił, głucha była na wszystko, a łysy próżno przepiwszy wódką do nich, gdy żaden usty nietknął nalanego kieliszka, jakby się wszyscy pić zarzekli, nazad uciekł do dworu.
Ale nie w ciemię bity, wyprawił zaraz Ekonomowę z dziećmi do gromady. Tu już inaczéj poczęła Jéjmość, i niezgorzéj, bo zaklinaniem, że tego więcéj nigdy nie będzie, że ona mężowi dawno mówiła, iż bić tak nie trzeba, że ona się wstawiała, prosiła za niémi — Nakoniec zawołała —
— Nie gubcie mnie i dzieci moich, zlitujcie się nad niémi niebożętami — Ja wam przysięgam, że mąż nietknie żadnego — Nie gubcie dzieci.
Aż wyszedł Hryćko i rzekł.
— A jak on nasze dzieci pogubił? A jak mego Parchoma na mogilnik wyprawił pracą i biciem. Mało my was prosili, nie gubcie naszych dzieci? Mało my chodzili do dworu i płakali a nic nie pomogło?
I rozeszła się gromada po wsi, a Ekonomowa z płaczem powróciła na folwark. Co tam była za scena, nie opiszę, cała noc przeszła na wymówkach, narzekaniach, przeklinaniach, bezsenna, straszliwa, jak kara za przestępstwo. Bo wiedział Ekonom, że w najszczęśliwszym przypadku, usunięty zostanie opłaciwszy się dobrze, doktorom, asessorom, i całemu Sądowi, i odarty, miejsca nie znajdzie prędko. Chléb to więc jego i dzieci, uchodził mu z ręki.
A po chatach szepty były i narady, zmawiali się starzy, jak i co mówić mieli, co kto wiedział, teraz wyniósł i wyrzucił i przypomniał, by winnego potępić. —
W świetlicy Pilipiukowéj, na górze, leżał zmarły Denys na środku, a matka zawodziła w kącie siedząc, ojciec stary płakał w progu, siostry ociérając oczy fartuchem gotowały coś przy wpół wygasłym ogniu. Pełna chata starych bab, które wchodzą i wychodzą, a w sieni szepczą z sobą kiwając głowami. Na stole flasza zielona z wódką, i raczą się staruchy, do łez rozczulając.
I Sawka wybiegł z chaty, ścieżką mimo studni i gruszy wdrapał się na górę, wszedł do chaty, stanął w progu; spójrzał na posiniałą twarz Denysa, aż mu się brat przypomniał i łza się potoczyła na rękaw świty. —
— Płakać i weselić się, rzekł w duchu, jeden umarł, a wszystkim lepiéj będzie! tylko żal staréj matki — I nasza tak płakała Parchoma, gdy go wieźli na mogilnik. Sława tobie i dzięki Denysie, bo ty umarłeś, żeby nas wybawić z ucisku, i będą ludzie w sto lat chodzić na twoją mogiłę a ciebie wspominać —!
I wyszedł po cichu, wracając zamyślony do chaty, w któréj tylko stara matka jęczała na łóżku, niemogąc już powstać, tak była osłabła. —
Nazajutrz koło południa, dzwoniły pocztowe kołokolczyki na drodze od miasteczka; ludzie powybiegali; jechali panowie Sądowi (jak ich nazywają pospolicie) z czerwonemi kołniérzami; i naprzód stanęli przed arędarzem dla rozwiedzenia się o słuchach chodzących. Tu ich otoczyło zaraz chłopstwo, ze skargami. Jurko stary przodkował; a gdy go spytał jakiś tam otyły urzędnik, z czego Denys umarł, odpowiedział w brew —
— Z poboju!
Wszyscy za nim drapiąc się trochę w głowy ciszéj lub głośniéj, powtórzyli — Z poboju. I Sawka co tam był przypadkiem dodał półgłosem także:
— Jak mój brat Parchom.
— Oj! Ekonom bo to, Ekonom, kończył Jurko, skórę z nas zdziéra — Od lat dwóch czy trzech jak tu siadł, my do siebie niepodobni. Chudoba wypadła, my zubożeli; a mało to ze zgryzoty, a mało to z głodu popuchłszy wymarło?
Śledstwo zajechało na folwark i tegoż dnia rozpoczęły się badania. Obejrzenie ciała okazało, że pobój świéży mógł się do śmierci przyczynić, chociaż zdało się i być mogło (doktór dał się zapłacić) że zmarły, umarł z nagłego napływu krwi do górnych trzewów i rodzaju apoplexij, mającéj przyczynę w usposobieniu jego, nie w tym przypadku — Tak ni czarno ni biało, osądził niemiec doktor, któren zebrawszy krocie, na urzędzie swym powiatowego lekarza, jeszcze się nie wahał przedawać za kilka rubli — Zeznania gromady, która pokonać się nie dała, ani ofiarami wódki, ani zaklęciami i prośbami Ekonoma, cale inny obrót dały rzeczy. Okazało się z nich, tyle nadużyć w zarządzie majątku, tyle ucisku, tyle bezprawiów, iż natychmiast Rządzcę, który ręce od wszystkiego umywał i walił wszystko na Ekonoma, zmuszono do odmiany podręcznego.
Wielka była radość gromady i cała wieś weseliła się przy pogrzebie Denysa, na którym tylko matka biédna z kilką krewnemi trzymając się trumny zawodziła. Reszta śpiéwała i hulała i hulała w karczmie. Wzięto podpiskę z Pana Ekonoma, iż więcéj nigdzie nie wejdzie w służbę, póki śledstwo nie zostanie skończoném; i gdy lud biédny szalał, on wyjeżdzał już z wioski. Na widok jego wózka, wybiegła zgraja kłaniając mu się nisko, prześpiéwując, szydząc, a cymbalista ze skrzypkami do wrót ostatnich za sioło go przeprowadzali.
Po tym wypadku, czy się Rządzca zląkł, czy się już do sytości napasł, ale i on zwolniał. Przyjął młokosa za Ekonoma, któren latał cały boży dzień i całą noc za mołodycami i dziéwczętami i pokoju im niedawał. Z tego śmieli się tylko obojętni małżonkowie, ojcowie i bracia.
Sawka dorastał i jemu już zaczynało chodzić po głowie o ożenieniu, i przed Cerkwią w Niedzielę i Święta, stawał a przeglądał przechodzące dziewczęta — Czuł że mu lubo było, choć popatrzéć na krasawice. — I wabił je uśmiészkiem i zaczepiał słowami i chwytał nadybawszy sam na sam, po chłopsku całując przemocą.
A we snach marzyło mu się nieraz o jakiéjś dziewczynie, któréj nigdy nie widział, wysokiéj, silnéj, rumianéj, wesołéj, z którą szedł do Cerkwi — I marzyło mu się szumne wesele. —
Aż się powyuczał piosnek, żeby ulżyć sobie i śpiéwał je za pługiem idąc, za radłem, za broną; a w niedzielę odpoczynku, to szukał oczyma téj pięknéj dziewczyny, która mu się raz wraz we śnie marzyła — Było ich wiele pięknych na wsi, ale takiéj nie było. I nie bardzo go piekło w serce, że nie znalazł téj, któréj szukał; za pracą, za niedostatkiem, nie było czasu myśléć bardzo o dziéwczętach. Jednakże coraz a coraz częściéj snuły mu się po głowie i przed oczyma. Co ich dawniéj nie widział prawie, to teraz spotykał wszędzie.
Jednego razu, a był to prażnik we wsi, Sawka z dwóma innemi, nahulawszy się do wieczora w karczmie, do któréj żydek przemyślny, aby oderwać od kanonu, sprowadził niekosztowną muzyczkę; — wyjrzawszy że mrok pada, wyjéżdzał na nocleg. Pozbiérali swoje konie i śpiéwając wesoło, aż się pieśń daleko po rosie rozchodziła, w piękną noc xiężycową wyjeżdzali w las, na dolinę. — A choć im było tęskno swoich porzucać na hulance, jednakże jechali chłopaki, bo konięta głodne, prosiły się na paszę, a nazajutrz trzeba było jechać z transportem do Uściługa, gdyż Hrabia zażądał piéniędzy od p. Rządzcy, a p. Rządzca nie czekając sannéj, odstawiał zboże przedane żydom.
Jak wyjechali chłopcy w pole, a potém ku lasowi, porzuciwszy za sobą, gwarliwą i śpiéwającą a napiłą wioskę, która się jeszcze ruszała jak we dnie; gdy ich dobiegły śpiéwy mołodyc i brzęk cymbałów, żal się hulanki zrobiło — I jeden do drugiego mówili — Niechajby konie za sianem przeszłoroczném tę noc postały. Ale wyjechali, to i jechali daléj w las.
Na zielonéj dolinie, otoczonéj brzozami i dębami, pozsiadali z koni, popętali je, wykrzesali ognia i rozłożyli sobie suszy. Tu, gdy się konie pasą, parobcy gadają i śmieją się a Sawka z niémi.
— Taki bo, co żal to żal prażniku, rzekł jeden.
— Eh, dodał drugi, my tu, a tam moja Maryna z kozakiem dworskim hasa!
— Dałbyś jéj pokój, zaśmiał się Sawka, ona z ciebie drwi, jéj kozaczy sełedec zajechał w głowę, a o tobie ani myśli. Jeszcze kozak psia wiara, gra na teorbanie, ta i śpiéwa, to jak jéj zacznie różne tam swoje pieśni dudlić, dziéwczysko samo nie wié, jak do niego za pieśniami lgnie. Tak to wszystkie dziéwczęta.
— Nu, nu, a taki będzie moja, rzekł piérwszy —
— Tém ci gorzéj, przerwał Sawka, bo ty jemu nie sobie weźmiesz żonę.
— A, no zobaczemy!
I pomilkli. Po chwili ozwał się drugi —
— Oj! tam hulają!
— A tobie żal taki hulanki —
— Jak nie żałować, ta to jeden prażnik w roku —!
I słyszeli, (bo nieopodal to było odewsi) śpiéwy dalekie i wykrzyki pijanych.
— Niewytrzymam, krzyknął zrywając się piérwszy, mnie się zdaje, że ja słyszę kozaczy głos!
— A to wracaj na wieś!
— Tak i będzie — odpowiedział parobek — jednego konia zostawię, a drugiego wezmę i pojadę —
— Właśnie my to twojego będziemy pilnować —
— Dam porcją —
— To co innego.
— A chcesz Sawka drugiéj porcij, rzekł drugi, popilnuj i moich, a ja wrócę także.
— Niechaj tak będzie — a jak mnie wilcy z końmi zjedzą —
— Ej, teraz wilki nie straszne —
I rozśmiawszy się parobcy, na konie i nazad do wsi. Sawka w lesie został sam jeden. Przyrzucił gałęzi na ogień, ukrążał tytuniu do fajki, położył się i dumał sobie — Wiatr szeleszczał w dąbrowie, sowy hukały — kiedy niekiedy rżały konie, trzeszczała susz na ognisku, a wśród nocnego milczenia przerywanego tylko temi głosy lasu i ognia, z daleka słychać było prażnik sielski, jak śpiéwał, jak hukał, jak szumiał.
Dwie drogi szły mimo doliny, na któréj Sawka pozostał, jedna w las, druga do Hryhorowa, trzecia do Biesiadek po za krzakami, między dąbrową a łąką. — I temi dwóma wracający goście z prażniku, przechodzili raz wraz i śpiéwali mu, aż chłopcowi te śpiéwy do serca dojmowały, bo sam jeden noclegował, gdy wszyscy hulali.
Jeszczeż kiedy pijany głos staréj kumy lub opilca dziada, przerwał nocną ciszę nocną, to Sawka podniósłszy tylko głowy, posłuchał i pokiwał nią. Ale kiedy, zaleciała do niego piosenka miłosna, z kaliną, z zuzulą, z tęsknotą za miłym gołąbkiem, ze łzami, z rucianym wiankiem, nucona głosem mołodycy lub dziewczyny, któréj biała chustka migała w oddaleniu, to mu tak serce biło, tak się wyrywało, że by był oddał co miał do ostatniéj świty, aby tam pohulać z niémi, posłuchać śpiewu i popatrzéć w czarne oczy. — Ale daléj, daléj rzadsze były głosy wracających, znać ci co mieli wracać, przeszli, a reszta nocowała we wsi u krewnych, kumów, swatów — lub pod ławą u arendarza. — I Sawka drzémać począł, a ogień gasnąć.
Nagle krzyk go doleciał; krzyk przeraźliwy. Porwał się — ucichło. I znowu bliżéj ten sam krzyk — krzyk kobiéty — Sawka kija wyłamał i na nogi — Stoi, czeka. Trzeci raz, wyraźniejszy, okropniejszy, tuż po za krzakami, dał się słyszéć ten sam głos, bez wyrazów, wołający pomocy.
Sawka wybiegł na drogę.
Xiężyc świécił nad ługami, na których biała para się unosiła — Między ługiem a dąbrową szła drożyna górą; na drożynie postrzegł Sawka, dwa cienie migające i zbliżające się ku niemu. Jeden biały, czarny drugi — Szybko leciała dziewczyna, szybko ją gonił mężczyzna. I poznał Sawka, że to nie był parobek, bo się za nim jak jaskółce ogon, dwie cienkie poły sukni zwijały, i czarnemi, cienkiemi nogami dybał jak żuraw. A dziewczyna w białéj chustce na głowie, z rozpuszczonym na wiatr fartuchem, podniesionemi rękoma, biegła, biegła — I coraz bliżéj był mężczyzna, coraz okropniéj krzyczała kobiéta. Sawka stał w krzaku ukryty; a serce mu biło, silniéj niż na piosenkę i ściskał kij w ręku, że go mało nie zgruchotał. —
Prawie przed samym już Sawką, dognał mężczyzna kobiétę, pochwycił za fartuch silnie i zatrzymał wołając.
— Taki bo nie ujdziesz — latawico!
A dziewczyna wyrywając się krzyczała i wołała to matki, któréj nie było, to ojca, to braci, jak szalona —
— Puszczaj, puszczaj, krzyknęła —
— O! teraz ty moja, zawył mężczyzna —
A Sawce krew pobiegła do głowy i wyleciał z krzaku z pałką, a z tyłu zabiegłszy gruchnął w łeb jegomości, ten w chwili puściwszy kobiétę, zaczął krzyczéć sam pod razami kija, którym go nieżałując ręki obrabiał Sawka. Dziewczyna podbiegła kilka kroków stanęła i patrzała w milczeniu — a dognany nie bronił się, tylko prosił, w ręce całował i płakał.
Sawka go poznał, ale poznawszy Ekonoma do którego miał żal nie jeden, jeszcze lepiéj raz rozpocząwszy okładał. Wkrótce téż Sawkę Ekonom wypraszający się rozpoznał także i jął mu grozić. Ale chłopiec śmiał się — Wreszcie puścił biédaka ochłostanego i kazał mu wracać do wsi. Gdy się to dzieje dziewczyna stoi w milczeniu i patrzy —
— Zkąd ty, pyta jéj Sawka — nie nasza?
— Z Hryhorowa —
— Jak tobie imie —
— Naścia.
— A czego ty sama —
— On mnie od karczmy pognał w pole, a z pola ja uciekła aż tu, a tam matka została się i swoi. Teraz strach do domu powracać i do was, bo on gdzie przydybie na drodze.
— Ja ciebie odprowadzę?
— Bądź łaskaw — A ty z kąd? dodała dziewczyna.
— Tutejszy —
I tak mile w uszach parobka dźwięczał głos dziewczyny, że zabywszy o koniach w dolinie, poszedł z nią aż do wsi. A idąc do wsi przypatrzył się jéj dobrze i naśmiał się wesoło i nażartował. I czy to że noc była, czy że mu się tak przydało, wszystko mu się zdało, że to była ta sama, którą widywał we śnie, choć jéj nigdy nie widział; tylko młodsza, cieńsza — Bo Naścia miała ledwie lat piętnaście, smukła jak brzoza, czarnooka, rumiana, tak była piękna jak jaka pani! I gdybyś jéj twarz włożył na białe ramiona pańskie, nie powstydziłyby się jéj żadne; takie miała czarne oczy, takie usta maleńkie, taki nosek cieniuchny, takie kosy długie i miękkie. —
Już byli blisko wsi, a jeszcze Sawce wracać się niechciało. Aż spotkali rodziców, którzy jéj płacząc szukali, bo była jedynaczka i bardzo ukochana u nich. Z początku ojciec wpadł na nią i na Sawkę, ale gdy ten opowiedział wszystko, a dziewczyna przypomniawszy strach, zawodzić zaczęła, tuląc się do matki, to dziękowali mu serdecznie, że dziecko od złego człowieka wybawił i ojciec prosił Sawkę na miarkę. Ale on odmówił, bał się o konie swoje i zaraz wrócił do nich.
Nieraz się jeszcze obejrzał za piękną Naścią, poskrobał w głowę, myśląc o Ekonomie, nim przybył na dolinę. Na dolinie ogień wygasł, że ledwie kilka węgli zostało. Rozdmuchał go parobek niespokojny, bo koni nie widać było i myślał że je najrzy jak ognia rozpali. Ale próżno dmuchał i dokładał, oświéciła się cała dolina, koni nie widać, niéma —
Nie żarty — Sawka w gąszcz, po śladach, przez łomy — I tam ślady i tu ślady, nie wiedzieć gdzie iść, świéżo nałamane gałęzie, udeptana ziemia i pęta porwane leżą na murawie —
Widocznie byli tu złodzieje —! Ale jak gonić za niémi? za czém? — Sawka rozmyśliwszy się pobiegł do wsi — zastał jeszcze hulankę w karczmie, krzyknął do swoich, pochwytali konie i rozbiegli się na wszystkie strony za zgubą. —






ROZDZIAŁ V.
DALSZY CIĄG POPRZEDZAJĄCEGO.



Cały następujący dzień spędzili w pogonie za złodziejami; napróżno rozpytywali się po drogach, po wsiach, po karczmach, żydów i chłopów, nikt im o koniach nieumiał nic powiedziéć. Widać złodzieje poprowadzili je manowcami lasami do granicy, może za granicę. Dowiedział się Sawka, że nazajutrz jarmark w miasteczku o trzy mile i niewracając do wsi, pognał ze swojemi na jarmark. Pochowali się po karczmach i poglądali na konie, ale napróżno. Nigdzie swoich się niedopatrzyli, ani się o nich dowiedzieli —
Wieczorem już powracać mieli do wsi, kiedy znajomy gospodarz z Hryhorowicz, nadbiégł oznajmując o koniach. Poprowadził je żyd pocztowym traktem — Chłopcy siedli na szkapy i daléj za nim. Dognali go w karczmie i porwali za swoje poznawszy. Żyd rwąc pejsy na głowie, przysięgał i brał na świadki wracających z nim z jarmarku, że kupił te konie u nieznajomego chłopa; nic to niepomogło. Chciano jeszcze wiązać żyda, i rudowłosy niedopominając się już zabranych koni, umknął, że go znaléść nie było można. Niechodziło już naszym o złodzieja, odzyskawszy swoje, nie tracąc więc czasu, popędzili nazad do wsi i dobrze już zmiérzchło, kiedy do niéj wrócili, bo Sawka wstępował do Hrehorowicz do Naścinéj chaty, opowiadać swoją biédę i wypił z ojcem kieliszek.
Zaledwie Sawka na próg chaty stąpił, Sotnik przyszedł wołać go do dworu. —
— Oj będzie biéda, rzekł sobie w duchu, i zaczął szeptać z ojcem. Ojciec pokiwał głową niespokojny.
— I niebyłeś na tłoce — dodał — ale staw się tylko śmiało, a nic nie uważaj. Powiédz żeś jeździł za końmi, co były pokradzione.
Poszedł Sawka z Sotnikiem do dworu, a raczéj na folwark, gdzie go niespokojny Ekonom czekał. Poznał on był Sawkę w nocy i czuł jeszcze na grzbiecie razy jego kija, przysięgał mścić się bez litości. Nie wytrzymał nawet do białego dnia i kazał sprowadzić Sawkę jak tylko powróci. Posłuszny Sotnik spełnił rozkaz natychmiast. Ekonom blady chodził po izbie gdy mu znać dano, że przyprowadzono Sawkę, porwał za kańczuk wiszący nad stołem i wybiegł do sieni.
— Stróża, stróża, zawołał, trzymać tego łotra, ja go nauczę hulać po prażniku i niechodzić, kiedy zakazują na pańszczyznę. Ja go nauczę łotra!
Sawka skłonił się nisko.
— Weźcie go, weźcie go, krzyczał Ekonom.
— A za cóż? spytał Sawka.
— Jeszcze ty mnie będziesz pytał — łotrze — krzyczał rozżarty, albo to niewiész, że cię nie było na pańszczyznie.
— Bo jeździłem za pokradzionemi końmi —
— Dam ja tobie pokradzione konie — weźcie go —
— Posłuchajcie, odezwał się Sawka, postępując śmiało ku niemu — A znacie wy co się stało z Denysem, Pylipiukiem i z Ekonomem, co go pobił? Kiedy nie wiécie, popytajcie ludzi — Klnę się na Boga i Matkę Bożą, bodajem tak ojca zdrowego zobaczył, jak mnie tkniecie ręką, umrę z poboju, i będzie to z wami, co było z tamtym —
— Ekonom się zastanowił, ludzie pokiwali głowami, poglądając na siebie, Sotnik aż się w głowę podrapał.
Wtém na krzyk głośny Sawki nadszedł przechadzający się po dziedzińcu pan Kommissarz, a rozpytawszy się o co szło, kazał puścić Sawkę, który go za to w rękę pocałował.
— Jeszcze z tobą nie koniec! rzekł Ekonom wchodząc do izby, nie daruję ja ci swego, kiedy żyw będę.
I nie darmo się odgrażał; nikogo tak nie pilnował, nikomu tak niedokuczył jak Sawce. Sawka milczał i ciérpiał, a pilnował się tylko, aby się nie dać złapać na winie.
Zeszło tak pół roku. Jednego wieczora zimowego, rozeszła się nagle po wsi pogłoska, że rekrutów brać mają — Sawka ledwie mu o tém poszepnęli, gotował się uciekać, pewny był że to go nie minie jeśli się da schwytać. Jak tylko kozak dworski pana Rządzcy oznajmił na wsi, że słyszał o tém u stołu, kto żył młody a pokaźny we wsi, popędził w las; pochowali się po cudzych wioskach, na strychach, w stodołach. Sawka wziąwszy sakwy, pożegnawszy ojca i chorą leżącą w łóżku matkę, także w drogę ruszał; ledwie próg przestąpił, posłyszał za sobą głos Ekonoma, Sotnika i dziesiątników, przeżegnawszy się więc przypadł pod płotem, a gdy jedni otaczali chatę, drudzy szli wewnątrz, podczérgnął się w ogród, z ogrodu w pole, polem zbiégł do lasu. Szczęściem czerniało pole i stopniał śniég od dészczu niepostrzeżono go, jak uciekał. Niebawiąc, Sawka lasem popędził do Hryhorowa, wprost do Naścinéj chaty. Noc była kiedy do niéj zapukał, wszystko spało, tylko czujny kogut piał na poddaszu i podworotnik burczał na przysbie w kłębek zwinięty. Głos ze wnątrz spytał w krótce — kto? I przezedrzwi stary jął rozpytywać Sawkę.
— Nie wiem czy pamiętacie, ja to, com wam dziéwkę ocalił na prażniku — przyszedłem was prosić o pomoc. U nas rekrutów biorą, Ekonom na mnie ma ząb, żem go w ówczas obił, szukają mnie wszędzie, dajcie się gdzie przytulić.
Stary drzwi otworzył i skrobał się w głowę nakładając świtę.
— Kiedy u was biorą, to i u nas brać będą, trzeba o tém po wsi oznajmić — A taki i wam dać rady — Ot postójcie no tu tylko babę obudzę, a was zaprowadzę do kłuni co pod lasem, tam przesiedzicie strach w sianie; a my wam jeść dostarczym.
To mówiąc stary powlókł się do chaty, obudził żonę, wziął pas, nadział bóty, pochwycił czapkę i wkrótce manowcami przeprowadził Sawkę do swojéj stodoły.
Sawce dobrze było, ale nudno bez roboty siedziéć i kryć się jak złemu człowiekowi; a wyleść nie mógł, bo go wszędzie szukali i do Hryhorowicz już dwa razy na zwiady przysyłali Sotnika napróżno. — Ekonom bowiem nie przestając na tém, obiecał nagrodę temu, kto Sawkę dostawi, a zawsze się znajdzie pochlebnik i chciwiec, łasy nagrody i łaski. Biegali więc zausznicy ekonomscy dzień i noc za Sawką, że się z stodoły wychylić nie mógł. Całą pociechą było mu, że czasami widywał Naścię, do któréj od razu serce jego przylgnęło. Ona mu jeść ukradkiem przynosiła i siadłszy we wrotach stodoły, rozmawiała z biédnym o swoich i o jego biédach. On patrzał na nią i pożérał oczyma — a tak jéj było kraśno, w białéj sukmance, czerwonym pasie, z rozpuszczonemi kosami. I kiedy na niego spójrzała, to mu się zdało że okiem szła do głębi duszy i patrzyła na jego myśli.
Tak w kilka dni spoufalili się z sobą. Czasem on z nią siadał we wrotach i obejmował ją w pół i całował, choć się broniła i kraśniała i obiecywał jéj przysłać swaty, jak tylko burza minie i do chaty powróci.
— Gdzie tam, gdzie tam, mówiła mu na to po cichu dziewczyna, wy tak sobie ze mnie szydzicie, a jak powrócicie do swoich, to łatwo wam będzie zapomniéć o Naści.
— Oj! nie zapomnę, mówił Sawka, póki życia stanie, prędzéj by o ojcu rodzonym zapomniał, niż o tobie gołąbko moja. Prędzéj by zapomniał o sobie —
A dziewczyna chowała oczy, to odpychała Sawkę, to uciekała od niego.
I Sawce coraz mniéj nudno było w stodole, bo Naścia coraz częściéj przychodziła do niego. Potrafiła ona przed matką i ojcem ukryć swoje wycieczki, a czasem taki i oni ją wysyłali — A kiedy brat młodszy iść miał z chlebem dla Sawki, to wyprosiła Naścia u niego, że gdzieindziéj poszedł i sama biegła.
Tak minęły kilka tygodni, nareszcie i rekrutów ze wsi do miasta powieźli i czas było powracać do domu. Ojciec kilka razy nakazywał już przez ludzi, aby Sawka powracał, że niéma się czego obawiać. A Sawce już było ciężko pomyśléć, że Naści nie zobaczy i ona taki teraz jak się zgadało o rozstaniu wyraźnie smutniała i mówiła —
— Oj, taki wy o mnie zapomnicie — czy to ja jedna na świecie! A ja młoda tutaj, napróżno za wami patrzéć będę; napróżno waszych swatów wyglądać —
Sawka klął się i bożył, że aby tylko do domu powrócił, uprosi ojca, i przyszle swaty. Jemu tylko było w głowie, czy stary Naścin pozwoli —
— A co o to, to głowy nie łamcie, rzekła dziewczyna, ja w tém, że was przyjmą —
I jednego wieczora, wybrał się Sawka nazad do wsi, bo mówili że pewnie już wszystkich rekrutów zdano. Smutno mu było tę pustą porzucać stodołę, ale cóż robić — Obejrzał się, westchnął i ruszył żwawo ku wsi.
Stary siedział przed chatą i patrzał jak dzieci bawiły się w śniéżki na ulicy. Widziałeś kiedy nasze chłopskie dzieci, boso w koszulkach, w pół-świtkach, bez czapek, z rozpuszczonemi włosy, czerwone, zdrowe, kraśne, hulające po śniegu? One zdaje się urodziły się w śniegu, tak im w nim ciepło, wygodnie, dobrze. A starym miło na sercu patrzać na dzieci, przypominają sobie lata młode, kiedy nad niémi ołowianém jarzmem nie ciężyła konieczność pracy bezustannéj, lata młode jedyne w życiu człowieka, a najswobodniejsze w życiu wieśniaka. Potém on zaprzężony do pługa, wlecze się przez życie, i prócz kilku chwil szału, niéma spoczynku, wytchnienia — Nawet w tych chwilach pamięć na jutro, strach kary, zatruwają mu szczęście kupione bezrozumem. Na starość, zgrzybiałą starość dopiéro, wraca do dziecinnego spokoju, siwy starzec z białą brodą. Ale bezsilny jeszcze niańczy dzieci, jeszcze pilnuje chaty, jeszcze się wlecze za trzódą i nawykły do pracy obéjść się bez niéj nie może, a nielitościwi pędzą go do niéj, póki się nie położy na ławie pod piecem pod którym się urodził, aby niewstać z niéj więcéj. I te chwile starości, sąż to chwile odpoczynku? spokoju? O nie! dzieci niemają litości, bo ich życie litować się nie nauczyło, nie znają uszanowania, bo strachem rządzeni, nie pojmują tego uczucia — biédny starzec posługuje swym dzieciom, a często obléwa łzami kawałek chleba, któren mu z wymówką podają. — O! bo naszemu chłopkowi po kilku latach swawoli dziecinnéj, ciężkie życie, ciężkie życie i nie dziwcie się gdy widzicie, jak się spokojnie kładnie na śmierć, jak zimno żegna swoich, jak obojętnie mówi —
— Już mnie dziś umrzéć!
Nie dziwcie, śmierć im wesoła, śmierć im, to spoczynek pod brzozą na zielonym smętarzu, spoczynek za którym wzdychają, bo go nie mieli chwili w życiu całém.
Sawka zbliżył się do starego ojca Naści i jak uczciwość kazała, zdjął czapkę i zbliżył się sięgając po rękę, aby ją ucałować.
— Bóg wam zapłać, za chléb wasz i za pomoc waszą, rzekł — dziękuję wam za wszystko, bo czas iść do swoich. Nie zapominajcie o Sawce, jak wam będzie czego potrzeba — Sawka dla was na wszystko gotów —
— Niéma za co dziękować — odpowiedział stary, niechaj was Bóg prowadzi, daj Boże w dobrém zdrowiu się zobaczyć — A nie zapominajcie téż o nas — kiedy wam będzie droga przez Hrehorów, nawiédźcie naszą chatę, a przynieście nam dobre wieści od naszych kumów, od Fedora, od Uścimi, od Wuwdi, od starego Hryćka Bondaruka.
Tak mówił stary, gdy Naścia wyszła z chaty i postrzegłszy Sawkę, skinęła na niego. Sawka jéj się pokłonił, stary na nich spójrzał —
— Oj cóś się oni bardzo znają — rzekł do siebie —
A Sawka już kłaniając się odszedł był daleko i śpiesznie dążył do swoich. Jak zobaczył schodząc z góry wioskę i rozpoznał chatę swoją, ogród, starą gruszę na ogrodzie i cerkiew z zielonym dachem, to mu serce silnie zabiło i czegoś ścisnęło, aż mimowolnie westchnął. — Niewiedziéć dla czego nastraszył się dymu, który czarnemi kłębami walił z komina, nastraszył ludzi którzy biegali po wsi i w bliskości chaty gromadzili się. Po chwili dójrzał bliżéj podszedłszy rozwiniętych cerkiewnych chorągwi w ulicy i poznał postępujący pogrzebowy pochód ku mogiłkom. Pospieszył. U wisznic wychodzących na łan skarbowy spotkał bractwo z krzyżem, świécami, chorągwiami, popa w czarnéj kapie i wóz, któren dwie pary wołów ciągnęły. Sawka rzucił się ku trumnie; — poznał ojcowskie woły, ujrzał ojca płaczącego za wozem. Poczepiane za koła, za drabiny wozu, za trumnę, krewne, stare kobiéty, tuląc twarze w fartuchy zawodziły smutnym płaczem.
Sawka trafił na pogrzeb matki; płacząc poszedł za trumną na smętarz.
O! biédnemu wieśniakowi nawet dołu głębokiego nie wykopią — ziemia zmarzła poskrobana niegłęboko, gotowa była na przyjęcie trumny, zbitéj z osikowych opółków — Pop pobłogosławił, kobiéty raz jeszcze zapłakały, zaryczały zawołały na zmarłą i wszystko się skończyło, bo ledwie z powrotem, pić zaczęto i smutek zaléwać. Późno w noc Sawka rad nie rad częstował w chacie, w któréj teraz pozostali tylko on i ojciec, ojciec złamany pracą, smutny i powtarzający co chwila —
— I na mnie już koléj przyszła, niedługo i mnie te woły powiozą.
Nazajutrz Sawka zapomniawszy o nieubłaganéj zemście Ekonoma, poszedł do niego z podarkiem; — ale jakże się zadziwił, gdy nowego zastał, tamtego odprawił pan Rządzca w jego niebytności.
Lżej się zrobiło na sercu Sawce, gdy się o tém dowiedział, wrócił i z podarkiem razem nazad do chaty, a tegoż dnia poprosił ojca, aby swaty wysłać do Naści.
— My tu dwóch, niewiele co zrobiemy, powiedział, bez gospodyni jak bez ręki, ni komu chleba upiec, ni kaszę uwarzyć, ni bydełka dopatrzyć — Wszystko marnie pójdzie. Trzeba się mnie żenić ojcze.
— A napatrz synu — odpowiedział ojciec.
— Jest już i napatrzona i pokochana, rzekł Sawka nieśmiało, Naścia Prokopowa z Hrehorowicz —
— Ale oni jéj za ciebie nie wydadzą —
— Wydadzą ojcze — Ja ich poznałem, ja się u nich przez ten czas chowałem, ona mnie polubiła —
— A no trzeba do dworu z tém i niechaj pan do tamtego pana napisze; kiedy jeszcze pozwolą.
Poszli tedy do dworu, ale Pan Rządzca, który sam chciał jak najprędzéj Sawkę ożenić, aby chata nie upadała; gdy mu powiedzieli, że chcą brać dziewkę z Hrehorowa, bardzo głową pokręcił.
— Niewiem czy co z tego będzie, rzekł — a poprobujcie, ja napiszę za wami.
Nazajutrz jak świt, Sawka był w Hrehorowickim dworze, po drodze nawet dla pośpiechu, nie zaszedł do Prokopowéj chaty i nie ustąpił od proga, aż kozak dworski z listem go puścił do pana.
Hrehorów należał do zadłużonego szlachcica, niejakiego pana Sulmirzyckiego, który cały majątek paląc fajkę i siedząc pod piecem, niewiedziéć po jakiemu stracił — Pan Sulmirzycki nic nie wiedział co się w koło niego, w jego wiosce, z jego interessami działo, czytał kurjera litewskiego, palił zalibocki tytuń, ciągnął kabałę i dozwalał rządzić się jéjmości z dobranym towarzyszem jéj, panem Antośkowiczem, niegdy pisarzem pocztowym, a teraz przyjacielem domu państwa Sulmirzyckich.
Jéjmość korzystała ze swobody i rządziła się jak szara gęś — mylę się — gdyby raz szara czy biała gęś objęła rządy majątku, zapewne by lepiéj obowiązki swoje zrozumiała i spełniała je. Pani Sulmirzycka ani o dzieciach, ani o interessach nie myślała, ani się zastanowiła nad jutrem; stroiła tylko, poiła i karmiła pana Antośkowicza i siebie, jeździła z nim do wód Odesskich, na Kaukaz, nie wiem już gdzie i traciła fortunkę. Pan Sulmirzycki tym czasem siedział pod piecem, fajkę palił, jadł pierniki, zgadywał zagadki i kładł kabałę. Gdy się trafiło że kto do niego przyszedł z interessem, odsyłał albo do Jéjmości, albo do P. Antośkowicza mówiąc —
— To do mnie nie należy.
W chwili gdy się to, co opisujem, dzieje, pani Sulmirzycka była w rozpaczliwém położeniu. Piéniędzy na zapusty brakło, ostatni gaik dębowy przedano Ostrogskim kupcom na ten cel, ale jeszcze kupiec nie wypłacił piéniędzy, już je dłużnicy rozerwali zaaresztowawszy. Wielki kłopot, wielkie narady z kąd piéniędzy dostać i zupełny brak sposobów nabycia ich.
Gdy Sawka przyszedł z listem, poprowadzono go wprost do pani Sulmirzyckiéj.
— A czego to chcesz mój kochanku? spytała.
— Przyszedłem tu do Boga i do państwa.
— A zkąd bo nie tutejszy —
— Z sąsiedniéj wioski pana Grafa —
— A czegóż chcesz —
Sawka podrapał się w głowę.
— Pan Rządzca tu pisze.
Jéjmość rzuciła okiem na list.
— O! ho! ho! nic z tego nie będzie, zawołała, wasz pan Rządzca raz wraz mi robi nieprzyjemności, bydło grabi, świnie strzela — Niedawno niechciał dać dziéwki za mojego chłopa, ja nie pozwolę —
Sawka rzucił się do nóg i począł całować.
— Niechaj pani będzie łaskawa, niechaj się pani zmiłuje — my się lubim z Naścią, niechaj pani nieszczęśliwych nie robi. Ja się utopię. —
— Słyszeliście! zawołała pani Sulmirzycka ze śmiéchem — a to osobliwość! Prosty chłop i rzeczy takie gada! Cha! cha! Słyszałeś panie Antośkowicz —
Pan Antośkowicz śmiał się sobie nakładając fajkę i poglądając z podełba na Sawkę —
— Romansowy kawaler, odezwał się — ruszaj sobie z Bogiem i powiédz Rządzcy, że z tego nic nie będzie.
Sawka jeszcze raz upadł im do nóg, ale to nic nie pomogło, kazano mu iść za drzwi. Tylko co smutny próg przestąpił, wychyliła się za nim sama pani i zawołała.
— Albo wiész co, jak mi zapłacisz, to pozwolę —
Sawka stanął. — Ja biédny, cóż ja dam, choćbym wszystko dał, to nie będzie tego wiele —
— Dasz pięćdziesiąt rubli, Naścia twoja.
— Jak żyję tyle piéniędzy nie widziałem, odpowiedział Sawka.
— A no to powiédz Rządzcy swemu, niechaj darmo nie pisze i nie prosi, bo z tego nic nie będzie.
I zatrzasnęła drzwi i poszła.
Skłopotany i nieprzytomny prawie od wielkiego żalu Sawka, poszedł zwolna ze dworu ku wsi. Chciał choć raz jeszcze Naścię zobaczyć i powiedziéć jéj o swojém nieszczęściu.
Spotkał ją, jak wracała od studni z wiadrami na ramionach, i spuściwszy głowę ku ziemi, wybiérała suchszą drogę. Stanął przeciw niéj i pozdrowił.
— Pomagaj wam Bóg!
— A to wy Sawko! zawołała stawiając szybko wiadra na ziemi i poprawiając włosów.
— A co dobrego niesiecie?
— Och! żebyż dobrego!
— Nu! a co u was słychać —!
— Matka moja umarła!
— Umarła!! i dziewczyna spuściła oczy, założyła ręce, pokiwała głową —
— Dawno?
— Jużem jéj nie zastał.
— Ale matce pokój tam; a nam biéda. Chciałem do was posłać swaty, prosiłem się u Rządzcy, on pozwolił żenić się i dał list do waszego państwa — Ale wasze państwo —
— Cóż ci odpowiedzieli — ? żywo zawołała Naścia — co?
— Co! smutnie rzekł Sawka, wypędzili mnie za drzwi —
— I mówili —
— I mówili, że ciebie do naszéj wsi nie dadzą —
— A to czemu?
— Któż ich zrozumié —
— Potém wyszła wasza pani do mnie i powiedziała mi, abym jéj kunicy pięćdziesiąt karbowanych zapłacił. O Bóg widzi, dał bym ci je chętnie, ale z kąd wziąść; gdybyśmy do ostatniéj chudoby wszystko sprzedali, tyle nie zbierzemy.
Naścia zamyśliła się, westchnęła, powoli zarzuciła koromysło na plecy, pobrała wiadra i powiedziała — Chodźcie no ze mną do chaty, pogadamy z ojcem.
I poszli — Zastali właśnie Prokopa nad obiadem, na który Sawkę poprosił, ale Sawka odmówił, jemu nie obiad był na myśli.
— Powiédzcie ojcu o wszystkiém — szepnęła Naścia.
Długo się przybiérał, nim potrafił nasz parobczak, opowiedziéć Prokopowi ranną swoją bytność we dworze i dziwne przyjęcie prośby.
Stary wysłuchał cierpliwie, pokiwał głową.
— Już ja to wiedział, rzekł kładnąc czapkę na uszy, że wyście się polubili — Wyście myśleli, że stary to i głuchy i ślepy — a stary widzi choć ślepy i głuchy; starego nie oszukać. Jużbym to ja Sawce Naści nie odmówił, bo znam ojca i poczciwa chata i nic na was ludzie nie mówią, a co począć z panami — Posiedźcie no tu a poobiadajcie, a ja zaraz powrócę, bo mnie wołali do Ekonoma. Pogadamy jeszcze —
Prokop wziął kija z kąta i przeżegnawszy się wyszedł z chaty. Dobra godzina upłynęła, nim powrócił; a po chodzie i po mowie poznała córka, że ojcu ciężko było na duszy —
Rzucił się powróciwszy na ławę, podparł kułakami, nie rzekł słowa a dumał głęboko. Naścia i Sawka odezwać się nie śmieli, ani przerwać milczenia.
— Jedno dziecko, wymówił Prokop po chwili przytłumionym głosem — a co żałować jednemu dziecku? Pójdzie za nieluba ta i życie jéj zmarnieje, zeschnie, ta i uschnie przed czasem. Niech się dzieje wola Boża, a nam przez to nie zginąć. Słuchaj Sawka — rzekł wstając z ławy — Idź do dwora, proś, płacz, klękaj, nie żałuj niczego, a kiedy nic nie pomoże, naści grosz com go całe życie zbiérał, juści nie dla kogo, tylko dla Naści go dać — A niechaj jéj będzie dobrze u was —
I stary zapłakał, a Sawka rzucił mu się do nóg. Naścia z drugiéj strony pochwyciła go za rękę i zapłakała, zaryhotała.
Już Sawka był za drzwiami i pędem leciał do dworu. Zaledwie go wpuszczono do pani. Mamyż opisywać tę scenę targu? O! nie — ona tego nie warta. Dość że Sawka powrócił z pismem pani, dozwalającém na wydanie Naści — List ten kosztował trzydzieści srébrnych, uzbiéranych w pocie czoła — ostatnich, zaklętych — a stary nigdy nie wspominał, że je dał, i nigdy ich nie pożałował.
Popowi Hrehorowskiemu trzeba było także wedle zwyczaju opłacić kunicę, trzeba było kupić wódki, sprawić wesele, zapłacić ślub, nająć skrzypki i cymbalistę. Ostatni grosz na to wyszedł z obydwóch chat, co się na wesele składały. Nareście odprawiło się z rana o ósméj, jednéj niedzieli wesele Sawki z Naścią w Cerkwi wiejskiéj. Trzy dni hulała na niém cała wieś i sproszeni z Hryhorowa ludzie, po trzech dniach, rozpoczęło się życie pracy, kłopotów, niedostatku —
Po trzech dniach szału, cały wiek wytrzeźwienia. Na czwarty dzień poszedł młócić pan młody, poszła prząść na folwark Naścia, staremu kazali zaprządz woły i odwieść Cyrulika do miasteczka. Ledwie wieczorem zobaczyli się mąż z żoną — a mogliż swobodnie przemówić do siebie?? Jéj trzeba było gotować wieczerzę, przysposobić chléb na jutro, jemu iść na stróże do Cerkwi, bo Starosta krzyż do niego przyniósł.
Ledwie chwilę posiedziawszy na ławie wstał Sawka, pocałował żonę w czoło i odszedł; a wkrótce potém usłyszała siedząc przy okienku dzwonek cerkiewny zwiastujący nadejście warty. Sawka tam na mrozie, w nocy, na smętarzu, opodal od niéj, stać miał do białego rana.
Takie to były piérwsze, takie były i dalsze miesiące i lata pożycia. Gdzie im nacieszyć się sobą, gdzie im rozmiłować się w sobie, alboż jest wolna chwila dla chłopka? Cały rok dla niego, rokiem pracy, która jak koło się toczy, zmienia, odnawia, a nigdy nie ustaje. Ledwie kilka chwil uroczystych w roku, chwil, które wieśniak winien swojéj wiary przepisom, zajaśnieją mu spokojem jak gwiazdy, co przepłyną przez chmurne niebo i znikną.
Wiosna, wiosna — obudził się skowronek, ciągną żórawie, nadleciał przyjaciel bocian, wiérzby puszczają, puszą się łozy, pęka brzezina, zielenieje trawa nad brzegami strumieni — czyż chłopek spójrzy na wiosnę!! O nie — nie — jemu czas z pługiem na pański łan, potém z radłem, potém z nawozem, potém z piaskiem i cegłą do fabryki, potém z broną, i znowu z pługiem i z kosą —
I już rozwinęło się wszystko, już zielenieje świat, już falują zboża, już kłosuje pszenica, już przekwitły kaliny, bieleją hreczki, już słowik nie śpiéwa, gorące lato się zbliża — żyto żółknie, jarzyna w kłosach, łąki wonieją — Czyż on ma czas spójrzeć na piękny świat boży i poradować się nim i podziękować Bogu, co go cudami otoczył?? O nie — nie — jemu znowu iść za pługiem, za radłem, z kosą na łąkę. —
Nadchodzi jesień, zboża dojrzały, pochyliły się; głodny ledwie dożył téj pory pożyczaném ziarnem, ledwie dohorował swojego żyta, żywiąc się kartoflami, zielonym liściem buraka; blady, głodny, nakarmiony niezdrowym pokarmem, pogląda na swój sznurek, na którym żyto pozłociało. Ale kiedy je zżąć — Dziś tłoka, jutro pańszczyzna, pozajutro odrobek i pędzą i pędzą, że chyba po xiężycu, półkopek na chléb zeżnie dla siebie. A nazajutrz ujrzeli pan i ekonom i obili go, że marnuje zboże — on co niemiał w chacie chleba od kilku tygodni, lub pomięszanym z plewą, z owsem, z korą, żywił się, smarując suchą kromkę nadzieją tych kilku snopków. Zwiózł je zaledwie do stodoły i kiedyż? gdy połamane, wpół wysypane, na polu prawie przepadło — a za jego wozem, bieży pan o poduszne, żyd o dług, głód o chléb wołając —
I zima przyszła, a niéma spoczynku, zimą stérty pańskie młócić potrzeba, a zboże daleko odstawiać i w zimie rzadki dzień swobodny. W tym dniu potrzeba myśléć o sobie, przywiéść drew do pieca, wymłócić zboże, postarać się o lichą odzież dla żony i dzieci.
Dziwicie się naszemu wieśniakowi, że czasem zepsuty, popełni występek; dziwujcie się raczéj jego cnocie. Maż on oświécenie, maż czas zastanowienia się nad sobą, maż obmyślony chléb na jutro? Ciężka, ciężka jego dola. A kto jéj ulżyć się nie stara, ten wiele winien przed Bogiem i przed ludźmi. Za zbrodnie wielu poddanych, karać by panów potrzeba i Bóg sprawiedliwy, wymierzy każdemu wedle zasług jego. —
Życie Sawki, było jak życie każdego wieśniaka, ciągiem pracy nieskończonéj, i niewielu dni wesołych. Piérwszego roku jeszcze znosiło się biédę młodością — Daje ona siły, jakich nie da doświadczenie, daje siły nadziei; człowiek ciérpi i powtarza — Będzie lepiéj — I nie widzi lepszego, a mówi w sercu ciągle — Bóg dobry będzie lepiéj —
Tak mówił i Sawka, gdy na przednówku niedostatek zajrzał do chaty i zapożyczyć się było potrzeba u arendarza, aby chleba nie zabrakło. Z jesieni pięknie się na polu pokazało, ale nasze jesienne zielone ruńce, nie zawsze wychodzą zielono z wiosny — Raz je mokry śnieg wyparzy, to znów wiatry marcowe wysmalą, to chłody wiosenne zniszczą, to susza wypali — Póki zboże na polu, nie liczyć na nie, ani się niém cieszyć — to trawa —
Tak i z każdém szczęściem w przyszłości.
Sawka postrzegł prędko po swojém weselu, że biorąc piękną żonę, wziął biédę do domu. Naścia wprawdzie była dotąd poczciwa i kochała go, ale biédnéj kobiécie jéj stanu, poczciwą nawet być trudno. Któż niéma prawa zaczepić ją, zelżyć słowy, uściskiem, wejrzeniem, śmiéchem, kto niéma prawa odepchnąć męża, ile razy staje na zawadzie miłostkom? kto niéma prawa sponiewiérać małżonka w oczach żony, żonę w oczach męża? Każdy swobodniejszy od nich, każdy się biédnéj kobiécie wyższym czémś od jéj współtowarzysza wydaje; a za krok na drogę występku, wszakże płacą względami, ulgą w pracy, piéniędzmi, wszakże jest zachęta do występku, pobłażanie dla niego, a razy a prześladowanie, a przemoc nawet dla upornéj cnoty? — Biédnéj kobiécie trudno być nawet cnotliwą. Nie śmiéjcie się z zepsucia w niższych klassach, wy je sami robicie rzucając ziarno, z którego wyrasta, wy je sami podsycacie —
A potém — spytajcie występnych, czy pojmują co czynią?? spytajcie drugich czy nie odpłakali piérwszych złych kroków, czy do nich nie byli zmuszeni. Zdadzą się wam Chrystusowe słowa — Nie rzucajcie na nich kamienia —
Koło Naści, co żyło kręcić się zaczęło i zalecać. Co było we dworze próżniackiéj, popsutéj gawiedzi, płynęło do chaty Sawki, młody Ekonom widocznie ją protegował, syn Rządzcy młodzieniec świéżo odziany w futerał Uniwersytecki, napadał na nią, jak na dzikie zwiérze. Niepodobna się było zalotnikom opędzić — Sawka dumał smutny nad sobą i nad nią —
A Naścia —? ona z początku wszystkich razem wiele ich było, odpychała, odpędzała, łajała, ona gniewne im tylko czoło i posępne pokazywała oczy. Ale powoli, powoli, to co ją obrażało i niecierpliwiło z początku, poczęło pochlebiać na końcu — I do jednego ukradkiem uśmiéchnęła się uciekając od niego i drugiemu odpowiedziała na żarty, żartem, trzeciemu oddała pokłon z okienka. A potém wybrała myślą jednego i była na niego łaskawą, słowy, uśmiéchem — Witała go rumieńcem, żegnała westchnieniem. Ona jeszcze kochała Sawkę, ale już myśl swobody, rozkoszy, bujała nad jéj głową. I trudno było oprzéć się występkowi, co ku niéj białe, pełne złota, wyciągał dłonie, co ją śpiéwając nęcił ku sobie, i trudno było oprzéć się przykładowi rówieśniczek, aż nakoniec kiedyś powiedziała sobie Naścia.
— Nie już to ja lepsza od nich? Wszak ta, tamta i trzecia i dziesiąta, mają kochanków we dworze, a czy im z tém źle — Albom to ja lepsza od nich??
I odtąd zamyśliła się, zadumała, pozazdrościła drugim, a sama poczęła stroić się gdy wychodziła z domu, uciskać czerwonym pasem, dobiérać korali i przeglądać w wiadrze wody.
— O żadna mnie na zagasi, mówiła w sobie, taki bo albom ładna, albo niémam oczów. I pan by się takiéj nie powstydził żonki!
Sawka widział wszystko, domyślał się wszystkiego, a milczał — serce mu się krajało, gdy ją gachy na tańcu w karczmie otaczali, gdy ją przeprowadzali do domostwa; palił się gniewem, gdy ją prać chusty do dworu a jego gdzie daleko w pole wysyłano — a milczał, wiedział że słowa nie pomogą, zazdrość nie pomoże i gdy sama się nie upilnuje, nikt jéj nie ustrzeże — Patrzał tylko, czy niepostrzeże znaku występku, aby spuścić głowę i stracić nadzieję — patrzał, ale nic jeszcze nie widział.
Naścia jakkolwiek zalotna, dotąd była mu wierną. Źle tylko, że nie lękała się dumać o złém i nieraz podparłszy się na dłoni, tonęła w jakichś dumach, patrząc w jedną stronę, źle że coraz poufaléj była z gachami i oddawała żart za żart, uśmiéch za uśmiéch, wejrzenie za wejrzenie. I codzień mniéj pracowita, to siadała na ulicy przed chatą, to wybiegała między ludzi. A gdy przyszło iść do dworu to się przybiérała, to się stroiła, że końca temu nie było.
A Sawka wszystko widział i milczał.
Aż raz powiedział słówko żonie — Naścia się zachmurzyła.
— Patrzajcie, jeszczem mu zła —! zawołała — Niewarteś dobréj żony Sawka, kiedy mnie posądzasz, drudzy mają gorsze podobno, a milczą. Czego ty chcesz odemnie? Albo to ja z dobréj woli idę do dworu? albo ja za niemi gonie, jak ta, jak tamta, albo to kto na mnie co powié.
I Sawka milczał, wziął kosę ze ściany, chléb do sakwy, poszedł na łąkę. A Naścia pobiegła do dworu.
Od téj chwili coraz to częściéj tam bywała i postrzegł Sawka chustkę krasną na głowie, zapytał z kąd miała? —
— Ojciec przysłał gościńca —
I zobaczył korale na szyi, i znowu spytał z kąd korale?
— Od ojca — odpowiedziała, a mówiąc zarumieniła się jak mak i odwróciła.
Sawka domyślił się wszystkiego i o więcéj nie pytał.
Zawrzało mu jednak w sercu, zakipiało i chciał przynajmniéj wiedziéć; komu wstyd był winien. Łamał głowę napróżno, bo tylu się kręciło koło czarnéjbrewy, że ani było się domyśléć, ani odgadnąć. A ona dla wszystkich jednaka; jeden uśmiéch, wejrzenie i hardość, jedna na pozór pogarda.
Sawka stał się smutny, zamyślony i powoli dom mu zbrzydł, odpadła ochota do pracy; sąsiedzi coraz częściéj wodzić zaczęli na wódkę. Co się miał pójść utopić raz na zawsze, to się topił co dnia w karczmie. I na pozór stał się obojętny, ukrywał swą zazdrość, utaił gniew, znowu całował żonę, nazywał ją swoją gołąbką, udawał że jéj wierzy. —
Naścia myślała, że on nic nie wié i nie widzi, jak inni; albo że o nią niedba jak wielu, o żony. I już myślą gnała swobodnie po szerokim świecie występku, już roiła sobie spokój, wesele, dostatek w chacie. Biédna! Ona nic nie widziała, tak jéj migał świat piękniejszy przed oczyma.
Stary ojciec leżał na tém samém łożu, na którém skonała matka, leżał już dawno i wyglądał śmierci — Sawkę popędzili z pszenicą do Buga. O południu ledwie nasypane były worki i szereg furmanek wyruszył. Sawka obejrzał się na chatę, w któréj samą jedną zostawił żonę i ciężko westchnął. Stary ojciec leżał bezwładny, kto wié czy ona go dopilnuje, a on jéj pewnie nie. Zdrowszy, stary byłby spójrzał na Naścię i niedozwolił jéj bałamucić się, korzystając z niebytności męża, chory wyjrzéć nawet za nią nie mógł. Nigdy nie było Sawce tak ciężko rzucać domu, ojca i żony. Zaledwie ujechali do lasku, namyślił się i powiedział sobie, dobrze by nie jechać. U lasku spotkał młodego Dmytra, który wracał z furą drew do wsi.
— Słuchaj Dmytro, rzekł, jedź z moją chudobą do Buga, a ja tobie za to będę przez ten czas młócić.
— I kwartę wódki postawisz? spytał Dmytr.
— Zgoda, postawię — rzekł Sawka.
— Zgoda.
Dmytro stanął przy pszenicy, a Sawka powoli powrócił do wsi. Ale nie pokazał się w swojéj chacie, odwiózłszy drwa i złożywszy je na podwórku Dmytrowéj chaty, która stała w końcu sioła; poszedł do jego stodoły młócić i młócił do wieczora późnego — Już dobrze pociemniało, kiedy z bijącém sercem (i im serce bić umié!) powlókł się ku swojéj chacie.
Spójrzał — nie było światła w okienku i coś tylko bielało przed chatą — Szedł niespostrzeżony daléj. Zbliżywszy się poznał Naścię, która oparta o słup wrót podwórzowych, rozmawiała z kimś wesoło.
Milcząc, tajemnie, podkradł się do nich Sawka, aż cichą usłyszał rozmowę.
— Twego męża nie ma w domu —
— Niéma, odpowiedziała Naścia — pojechał z Bogiem.
— Można dziś przyjść do ciebie —
Naścia nic nie odpowiedziała —
— Zostaw drzwi otwarte —
Naścia milczała i kręciła koniec fartucha w ręku —
— Jak piérwsze kury zapieją, przyjdę do ciebie.
— Stary ojciec, szepnęła Naścia, śpi w komorze.
— On dawno już nie wstaje, odpowiedział głos drugi — i nic słyszéć nie będzie —
— Przyjdźcie, przyjdźcie — cicho szepnęła kobiéta — pamiętajcie —
Mężczyzna się oddalił — Sawka poznał w nim syna Rządzcy, któren już środkiem ulicy szybko biégł ku dworowi.
— Poczekaj paniczu — rzekł w duchu — będą tu tobie gody i tobie poczciwa żono, coś tylko wyglądała, żeby mnie w domu nie było. To mówiąc przysiadł się pod węgłem, wyłamał kija, i bezprzytomny, z okiem w lepioném w miejsce, w którém stracił z oczu uchodzącego gacha; siedział czekając piania kura.
Parę tych godzin, wydały mu się rokiem, potniał, marzł, zgrzytał zębami, zrywał się kilka razy i przysiadał znowu. Sto razy chciał leciéć i zbić Naścię, sto razy wstrzymał się, aby swą zemstę uczynić pełniejszą.
— Pozabijam, mówił w duchu — pozabijam ich oboje, a sam ucieknę.
Tak doczekał piania kura. Noc na wsi była głucha, milczenie uroczyste, wszystko spało, po jednemu pogasły światła w okienkach, ustały śpiéwy prządek na wieczornikach i dzwonek cerkiewny oznajmił przyjście warty. Czasami tylko spokojność, milczenie, przerywał szczek psów i dalekie wołanie stróżów przy dworze.
Na ulicy posłyszał Sawka stąpanie ostróżne, któś się skradał ku chacie — drzwi skrzypnęły — i cicho —
— Mam was w ręku, zawołał i podbiégł za wchodzącym — Już był w sieniach, a pociemku łatwo mu wkraść się do chaty. Przez pół otwarte drzwi się wcisnął i gdy Naścia podbiegła pytając
— Kto tu? kładąc palec na ustach, gdy młody chłopiec rzucił się ku niéj i z nią razem w głąb izby, Sawka już dłużéj wytrzymać niemogąc, zatrzasnął drzwi silnie i podparł je kołkiem.
— Ojcze! ojcze, zawołał głośno — chodźcie no chodźcie, zobaczcie jakiego ptaszka ułowiła synowa!
Krzyk dał się słyszéć w izbie — i młody poskoczył do okna —
— Nie wymkniecie mi się, nie bójcie! — zawołał Sawka, nie wyleziecie oknem paniczu.
To mówiąc rzucił się na niego z kijem i pochwyciwszy za barki, powalił na ziemię. Naścia skoczyła ku drzwiom, ale drugą ręką stojący na przesmyku Sawka porwał ją za włosy i powalił. Nogą przytłoczył chłopca, a ramieniem otoczył żonę i wołał na ojca.
— Ojcze! chodźcie! ojcze — zobaczcie — A głos mu się trząsł i wrzał w piersiach. Drzwi komory otwarły się, stary ojciec ukazał się na progu, on niepojmował co się stało.
— Kto tu? co to? wołał.
— To ja — krzyczał Sawka, to ja — a to Naścia i jeszcze któś trzeci, com go tu złapał przy niéj. Pomóżcie mi go związać, pomóżcie ostatkiem sił, związać złodzieja i tego szatana!
Stary ojciec zrozumiał wszystko i zwlókł się do syna —
— Trzymajcie Naścię, rzekł Sawka, ja młodemu dam rady. I ściągnąwszy z siebie pas jął go nim krępować. Chłopiec omdlały z przestrachu, ani się bronił, ani się wyrywał, kobiéta zachodziła się z płaczu.
— Rób co chcesz ze mną, wołała do męża — bij, zabij, ja twoja — nie męcz jego. To pańskie dziecko, biéda na twoją głowę, puść go, puść go!
— Puścić, mruczał Sawka, o! niedoczekanie jego — niechaj posiedzi tu złodziéj — wszak po to przyszedł tutaj —
I skoczył po rózgi — Tyle mego co się zemszczę, wołał — a potém — Szeroki świat boży — pójdę gdzie oczy poniosą —
Straszna była zemsta Sawki — pół życia tylko zostało w nieszczęśliwym chłopcu, a Naścia zbita okropnie, leżała we krwi nurzając się na podłodze. Wrąc jeszcze gniewem nienasyconym, zemstą Sawka całował ręce ojca.
— Bądźcie zdrowi ojcze, bądźcie zdrowi, granica niedaleko, jutro będę daleko, bądźcie zdrowi, niéma mnie tu czego czekać —
I wyrwał się z chaty Sawka i nocą pobiégł w las, a lasami, manowcami, przedarł się przez granicę. Nazajutrz biały dzień już go zastał w obcym kraju — Spójrzał za siebie i nie pożałował swoich. Kogo miał żałować, po kim płakać? Chyba po starym ojcu; ale i temu nie długo męczyć się na świecie, nie długo biédować —
W nadgranicznych siołach halickich, pełno jest wychodźców z Wołynia — Jednych wypędza złe obejście się panów, nędza, nadzieja lepszego bytu; drugich postrach rekruta. Wszyscy oni osiadają na pograniczu, jak gdyby chcieli jeszcze oddychać powietrzem, które im wiatr od ojczyzny przyniesie; jak gdyby myśleli powracać kiedyś znów na swoje śmieciska. Między wygnańcami temi zajął miejsce Sawka. Długo, bardzo długo niemógł się oswoić z obcą stroną, nie mógł pokonać żalu za swemi, a mianowicie za ojcem, długo chciał powracać do wsi; ale wreszcie ostygł i począwszy pracować, poprawiwszy los sobie pozostał na miejscu. Dowiadywał się na jarmarkach, u wołyńców, co się tam działo u nich i raz od kołodzieja swojaka dowiedział się, że ojciec umarł, żona w połogu z dziecięciem umarła, chata stała pustkami. Żal mu się zrobiło i Naści nawet niewiernéj.
O! gdyby powrócić! rzekł w duchu, gdyby można powrócić.
— Powróćcie, mówił kołodziéj, nic wam nie będzie. Pan Rządzca nowy, kilka lat upłynęło, zapomnieli o wszystkiém. Chata wasza opustoszała, grunt zasiéwa na pintynę arędarz, pan rad będzie nawet jak powrócisz —
I Sawka ośmielił się wrócić — Oddano mu grunt jego dziadów, przyjął parobka, kupił chudobę, ożenił się raz drugi. Ale nie z krasawicą jak Naścia, z ubogą dziéwką wsi swojéj, pracowitą bo ubogą, a poczciwą może dla tego że brzydką. Bóg dał Sawce dwóch synów, poszczęścił na gospodarstwie; wiodło mu się na pasiece, na bydle, rodziło w polu, i spokój był w chacie — spokój, taki jaki w niéj być może, — dostatek, jaki się u nich dostatkiem nazywa, dostatek co roku graniczący z głodem, a niedochodzący głodu.
Gdy Sawka długą swoją historją kończył, świtać już zaczynało, dészcz ustał, wyjaśniło się; przewodnik był zgodzony i Staś wyjeżdżał z karczmy senny, drzémiący, z głową pełną dziwnych przygód wieśniaczego życia. O ósméj rannéj stanął przed domem wuja.






ROZDZIAŁ VI.
SZCZĘŚLIWY STAŚ — BIÉDNY STAŚ.



Wkilka dni potém, Staś pędził znowu w odwiédziny. Dokąd? Czyż trudno zgadnąć —? do Hrabinéj. Wiedział że była sama w domu, bo Hrabia z Alfredem wyjechali w sąsiedztwo na dni kilka; sama Julja, nieznacznie, jakby przypadkiem, znać mu o tém dała. —
Szczęśliwy swoją miłością, która jakiś interes życiu jego dotąd próżnemu i nie zajętemu dała, leciał z głową pełną marzeń do Hrabinéj. Od ostatniéj z nią rozmowy na przechadzce, przerwanéj gałązką ostu, którą przyniosła Miss Fanny; nie widział się Staś z Julją.
Zastał ją samą jedną w salonie, nad xiążką francuzką, bladą, smutną, z czerwonemi oczyma. Na jéj twarzy znać było ślady cierpienia, wewnętrznego męczeństwa. Powstała, uśmiéchnęła mu się, prosiła aby usiadł.
— Cóżeś pan robił, gdzieś był od tego czasu, spytała — zapewne odwiédziłeś Pułkownikowę? W tém zapytaniu znać było prawie zazdrość, a przynajmniéj niespokojność widoczną —
— Nie byłem nigdzie, odpowiedział Staś, nawet niegrzeczny nie podziękowałem Pułkownikowéj za przysłane mi piano Streichera, po którém biegam od dwóch dni, jak dziecko, co się nową zabawką nasycić nie może.
Hrabina się boleśnie uśmiéchnęła —
— Prawda, że to bardzo niegrzecznie z pańskiéj strony, nie podziękować nawet Pułkownikowéj. Elle vous fait, si visiblement des avances. I boleśnie skrzywiła usta. Biédna! i biédne my wszystkie. Prawdziwie, dawniéj się z niéj śmiałam, a teraz żałuję —
— W czémże tak godna litości? spytał Staś.
— Miarkuj pan, całe życie, nieznaléść serca do swojego serca, duszy do swéj duszy — Zawsze wyglądać i spodziéwać się, prosić prawie o miłość — i niedoczekać się jéj nigdy i widziéć ubiegające rok po roku, dzień po dniu, godzina po godzinie, lata drogie młodości i miłości, widziéć zbliżającą się starość, nielitościwą starość — O! to bardzo smutno, to bardzo smutno! Ja jéj teraz żałuję — Ale i ja! dodała po cichu, i jam tak godna litości; tak prawie jak ona, i moje życie —
— O! nie skarż się pani, przerwał Staś, masz jednego przynajmniéj co cię kocha miłością piérwszą i ostatnią —
— Tak, piérwszą dla niego, ostatnią dla mnie —
— Piérwszą i ostatnią dla niego —
Hrabina westchnęła.
— Pan sam sobie wierzysz, powiedziała — chcę myśléć, że się sam oszukujesz i niechciałbyś uwodzić biédnéj, bardzo biédnéj kobiéty. Na co by ci się przydało? To pewna, że się sam uwodzisz — Spójrz na siebie i na mnie i powiédz mi, możeż trwać miłość nasza.
— Do śmierci! rzekł Staś —
— Jak dla mnie to i to nie długo — smutnie odpowiedziała Hrabina. Mnie już i do niéj niedaleko może.
Staś porwał się z krzesełka.
— A! pani, zawołał — przedemną przynajmniéj nie mów tego — to nadto boli — Widzę, znałaś innych ludzi, inne przywiązania na waszym świecie, nie podobne mojemu, przywiązania zalotników, co się zaprzęgali do twego wozu przez próżność, aby się pochełpić tobą — Moja miłość inna wcale, ona dla serca i w sercu jest tylko — Z tamtemi można było mówić, jak mówisz ze mną, mnie to serce zakrwawia.
— Biédny chłopiec! szepnęła Hrabina. Miałżebyś kochać mnie doprawdy, kochać szczérze, kochać tą rzadką miłością, któréj się dwa razy nie spotyka w życiu — O! dla czegóż przyszedłeś tak późno? Teraz jam złamana życiem, jam zimna, jam pełna niewiary, ja się boję jutra jak śmierci, ja wstaję każdego rana wyglądając nie szczęścia ale coraz cięższego życia — Ja nieodpowiém twojéj miłości — Wyschło to serce — trocha żaru tli w niém jeszcze, ale prędko i to wygaśnie — i życie wygaśnie, dodała po cichu.
Staś miał łzy w oczach, tak żal mu było téj biédnéj kobiéty, która szczérze przed nim płakała nad sobą.
— Powiédz mi, mówiła daléj — tyś słyszał zapewne o mnie, tobie ludzie mówili o mojém życiu przeszłém, ty się mną brzydzić musisz, ty wiész żem miała co nazywają kochanków.
— Ja nic nie wiém, nic wiedziéć nie chcę — rzekł Staś, niechcę przeszłości, na co mi twoja przeszłość Juljo — daj mi twoje dzisiaj tylko —
— A dzisiaj wiąże się z przeszłością łańcuchem nierozerwanym, odpowiedziała Hrabina — trzeba abyś wiedział kogo kochasz, trzeba ażebyś znał to serce — Może poznawszy go nie zechcesz — ale na cóż mam cię oszukiwać — Nie młode, świéże, żywe serce, ale resztkę serca wypalonego więcéj cierpieniem i niedolą, niż szczęściem — możesz wziąść odemnie — Ja nie byłam nigdy, jednéj chwili szczęśliwą. Nikt nie wié, co łzy wylałam po cichu nad moją dolą — Nie potrzeba mi było sięgać wyżéj, gdybym została ubogą, byłabym szczęśliwszą — Spokój naszego życia, dostatki nasze, zgodne pożycie, wszystko to kłamane, wszystko to tynk tylko co pokrywa bladość, strupieszczenie, niedolę, cierpienie. Ten dom, te majątki, to bogactwo otaczające nas — wszystko to nie nasze, odłużone, obciążone, kupione upokorzeniem, bezwstydem, ofiarą swojéj godności, ofiarą sumienia. Spokojność nasza kłamana — a za nią co trosków, co niedostatku, co się burzy ukrywa. Wszystko to serce przeciérpiéć musiało i myślisz że wyszło z tego czyste, namiętne, pełne wiary i miłości. O! nie, dla serca co przeżyło życiem takiém, życiem fałszu, malowaném, życiem kłamstwa ciągłego, — niéma wiary w nic, niéma dla niczego miłości. Nasze życie to ciągła walka z ubóstwem pokrytém pozorami dostatków — Mój mąż nie pojmuje tego, on nawykł do burzy, do kłamstwa, on w tym żywiole jak w swojém, jego nie obchodzi ani opinja ludzi, ani znaczenie czynności, on o nic nie dba prócz siebie.
Przyszłość nawet jedynego dziécięcia, dla niego obojętna. Pożyczać, pożyczać, utrzymywać się w pozorach państwa, nie czynić z siebie żadnéj ofiary, nie zniżyć się w oczach swych współbraci: oto cel jego cały. O resztę niedba. Związana z takim człowiekiem, w którego sercu jest tylko trocha źle zrozumianéj dumy, który nierozumié sumienia, mogłażem być szczęśliwą? I dziwnaż że szukałam szczęścia za granicami moich obowiązków? O! każdy mi przebaczy, kto pojmie com wyciérpiała. Prawda, jam winna, bom nieraz wyciągała ręce ku ludziom, pragnąc choć chwili, choćby kradzionego szczęścia. Bóg mnie srodze ukarał — wszyscy i wszystko zawiodło — Wszędzie spotykałam tylko kłamane uczucie, którém mi płacono za moje prawdziwe. Moje życie poświęcone było na zawody, na strapienia, na męki — O! gdybym choć miała wiarę, gdybym choć płakać mogła, choć żałować! —
Julja opuściła ręce, głowę, oczy i zamilkła, Staś zbliżył się do niéj, pochwycił białą jéj rękę i całował ją z zapałem.
— O! na mnie się nie zawiedziesz, rzekł ze wzruszeniem, ja niechcę dodawać ci zgryzot, niechcę pomnażać liczby twych zawodów, ja cię chcę z życiem pogodzić, z miłością, z tobą — Wierz mi, ja jestem szczéry otwarty, ja się brzydzę fałszem, we mnie się jeszcze krew burzy na kłamstwo. Ja bym niepotrafił skłamać miłości, możesz mi wierzyć, ja cię kocham Juljo, kocham, jak nigdy nikt ciebie nie kochał. — Nagrodzą się twoje cierpienia, będziesz szczęśliwsza.
— Szczęśliwsza! powtórzyła Hrabina z niewiarą — o nie! dość by mi było być spokojniejszą tylko, ja w szczęście już nie wierzę od dawna. Ja ufam tobie, że mówisz prawdę, że kochasz, ale któż ręczy za jutro? — Mogęż się chwycić miłości którą mi podajesz, abym zawieszona na niéj, spadła potém w przepaść? Ja bym chciała ci wierzyć, ja bym chciała cię kochać, — ja się boję — Jak ten podróżny, co chciałby popłynąć za morze, a siąść na okręt się lęka, aby nie utonął. —
Staś zamilkł, smutno mu się zrobiło i żal go ogarnął, żal nad tą kobiétą, tak nieufną we wszystko, nawet w dwudziestoletnie serce, pełne namiętności i poświęceń.
— Patrz — odezwała się Hrabina, do czego nas doprowadziło jedno tylko wylanie się, do łez, do smutku — Z tego wnoś czém by nasza miłość była — smutném pasmem obawy ciągłéj, narzekań, niewiary — Czémże bym ci zapłaciła za twoje przywiązanie —? przelaniem w twoją duszę mojego smutku — Ty byś mi dał szczęście, ja ciebie zaraziłabym smutkiem na wieki — wierz mi, porzuć mnie, uciekaj póki czas jeszcze i nie wiąż się do nieszczęśliwéj kobiéty, do trupa.
— Już nie czas, rzekł Staś, już nie czas cię porzucić — Ja ciebie kocham Juljo a z młodego serca wyrwać namiętność nie łatwo; nie podobna, chyba z życiem. Stało się, ja nie narzékam — Boisz się ofiar z mojéj strony, one mnie uszczęśliwią. Ja pragnę ofiar, ja ich potrzebuję — Nie jest to miłość, co za szczęściem goni a nic nie czyni z siebie — Moja inszą jest; im więcéj uciérpię dla ciebie, tém będę szczęśliwszy. —
To mówiąc Staś przyciskał do ust rękę Julij, namiętnie ją pocałunkami okrywał i uczuł na czole swojém dotknięcie jéj ust gorących —
Któż opisze tę piérwszą chwilę szału i szczęścia, pomięszanego z zgryzotą, z bojaźnią, z niepewnością, ze drżeniem; ten rozkoszny wieczór co im ubiégł tak prędko, że gdy pożegnać się potrzeba, nie wierzyli godzinie, nie wierzyli sobie, nie wiedzieli jak przeżyli ten czas, tak długi kiedy indziéj, teraz tak krótki? —
Późnym wieczorem odjechał Staś do domu, odjechał szczęśliwy, pełen myśli o poświęceniach dla Julij, pełen zamiarów nadziwniéjszych dla ustalenia jéj szczęścia. Chciał jéj oddać wszystko co miał, chciał zapewnić jéj spokojność, chciał ją i jéj męża podnieść w oczach ludzi na opinij, celem swojego życia uczynić reabilitacją Hrabinéj — Taka to jest miłość młoda, miłość szlachetna, co jeszcze nie umié nic rachować i wszystko poświęca, oddaje, za jedno wejrzenie, za jedno ściśnienie ręki, jedno — kocham ciebie. Miłość taka niestety, trwa bardzo krótko i jedna tylko, jest w życiu człowieka, a wielu ludzi nie zna i nie pojmuje jéj wcale. Ci są od młodości starzy —
Ale jakże Staś się odmienił! Nie jeden August postrzegł w nim tę zmianę, nie widziéć jéj niepodobna było. Z pół-dziecka wesołego, trzpiotowatego, nie myślącego tylko jakby i czém się zabawić; stał się nagle mężczyzną myślącym, poważnym, energij pełnym. Wrzątek życia co wprzód lał mu się przez usta i oczy, kipiał na powiérzchni, teraz w sercu ukryty opadł i duszą tylko targał. Szczęśliwy, nie potrzebował świata, niedbał o ludzi, zapomniał o sobie, o tém jakim się wyda; cały był wewnątrz swojego szczęścia.
Nie wątpił o miłości Julij, ona z dniem każdym widoczniejszą była dla niego, choć dla świata pokrywali ją szatą wesołéj obojętności. Przy ludziach Hrabina Stasia prawie za dziecko miała, jak z dzieckiem żartowała tylko, przy ludziach on był tylko trzpiotem wesołym, jednym z tych motylków co nie kompromitując nikogo, latają gdzie róża wykwitnie; dziś są jutro ich niéma. Ale gdy byli sami, nagradzali sobie ciężkie chwile udawania, przymusu przy ludziach; wówczas wylewała się cała ich miłość, w słowach gorących, w rozmowie płomienistéj. Staś rozdziérał przed nią swoją duszę i serce, aby pokazać jakim był w istocie; karmił ją jak pelikan starożytnych, dzieci; krwią swych piersi — I jéj miłość nie ustępowała młodzieńczéj jego namiętności.
Stasia serce wrzało raz piérwszy wybuchającym płomieniem, z całą gwałtownością lat dwudziestu; ona kochała jak kochają raz ostatni, pochwyciła go i cisnęła do serca, jak tonący chwyta belkę rozbitego okrętu. Wiedziała, że gdy jéj wyrwie się ta miłość, już nie wróci to uczucie do zbolałego serca, już nie zaświta gwiazda nad jéj głową. Dotąd zalotna, próżna; teraz stała się dla niego namiętną, szlachetną, marzyła o poświęceniach, brzydziła się swoją przeszłością, która ją w oczach własnych niegodną płomiennéj miłości piérwszéj Stasia czyniła. Powolnym wpływem pełnego szlachetności młodzieńca, Hrabina odzyskiwała uczucie osobistéj godności, uczucie (zatarte w niéj ciągłém zbliżeniem do Hrabiego) — uczucie sprawiedliwości i sumienia. — Teraz ona wiedziała przynajmniéj, że przeszłość jéj była nietylko zawodem, ale występkiem; że ta ostatnia nawet miłość co ją szczęśliwą czyniła, była grzéchem, była kradzioném dobrem cudzém; teraz czuła, że źle czyniła przywięzując do siebie Stanisława, i topiąc przyszłość jego może całą, w kilku chwilach występnéj rozkoszy. Teraz Hrabina dopiéro z wyższego stanowiska pojęła życie, ludzi, świat, miłość samą. —
Spytacie się może, dla czego, nie wyrwała się z objęć występnéj miłości, czemu nie poświęciła się dla tego kogo kochała. Pomyślcie, pomyślcie, co to jest wyrwać się ostatniéj miłości, ostatniemu szczęściu, ostatniéj w życiu choć występnéj pociesze. Na to potrzeba chrześciańskiego bohatérstwa, abnegacij, poświęcenia, które tylko daje, życie i wychowanie chrześciańskie, jakiego nie miała Hrabina. Już pojęcie swego położenia, uczucie swojéj sromoty, zgryzota sumienia odzywająca się niekiedy, były w téj kobiécie, postępem wielkim ku cnocie. Nie łatwo było z obojętnéj, zepsutéj, zalotnéj, od razu stać się dobrowolną ofiarą dla drugiéj choć ukochanéj istoty — nie łatwo było wywléc się z staréj swéj natury. A wreszcie sama miłość Stasia, pełna ognia, błagająca litości, oblegająca ją nieustannie, nie stawiłaż zapory, nie utrzymywałaż jéj na téj drodze?
W romansach tylko nagle, bez przygotowania, bez przyczyny, ludzie całe życie występni, stać się mogą nagle wzorem poświęceń i cnoty — my piszem powieść z prawdziwego życia, a nie romans.
Taki był bieg miłości Stasia i Julij — Po częstych odwiedzinach w domu Hrabiów, po stosunkach jakie się zawiązały między młodym przybyszem a niémi, ludzie dochodzili łatwo prawdy, i choć Staś swojém postępowaniem nie tylko nie obwiniał, ale wymawiał i oczyszczał Hrabinę, zaczęto jednak głośno gadać o kochanku pani Julij. Hrabia jeden nie widział nic, czy niechciał nic widziéć; on piérwszy wyciągał rękę ku Stasiowi, zwał go przyjacielem domu, przypuścił go do swéj poufałości, nie wahał się nawet odkryć mu swego położenia finansowego, co było podobno u niego dowodem najwyższego zaufania. Hrabia bowiem chętnie pożyczał u szlachty, u żydów, chętnie nie oddawał i nie dbał o opinią niższych od siebie. Z równemi zawsze sobie był panem — dla tych był regularnym w wypłatach, grał wielkiego pana, zawsze i niczém nie dawał im poznać, swojego prawdziwego położenia. Bezwstydny z szlachtą co mu się upominała o piéniądze; swym braciom panom wypłacał co był winien najregularniéj; to téż w kole pańskiém za potwarze miano głosy przeciw rzetelności Hrabiego świadczące. Stasiowi jednak odkrył się raz z potrzebą piéniędzy i przykrém swém położeniem.
Je suis dans des mauvais draps, rzekł, koniecznie by mi potrzeba dwóch tysięcy dukatów, a niémam z kąd ich dostać.
Staś nic nie odpowiedział, ale w parę tygodni zebrawszy co mógł na prędce, przywiózł Hrabiemu żądaną summę. Hrabia przyjął ją jak od przyjaciela, uściskał Stasia serdecznie, dziękował niewymownie i tegoż wieczora przy Hrabinie opowiedział w głos o przysłudze jaką mu wyświadczył.
Hrabina zbladła, zagryzła usta i nic nie powiedziała. Ale po chwilce, gdy się Hrabia oddalił, przywołała Stasia.
— Zrobiłeś szaleństwo, rzekła mu głosem pełnym wzruszenia — nas nie wyratujesz a siebie zgubisz. Bardzom ci wdzięczna za ten nowy dowód przywiązania, ale wolałabym stokroć, abyś mnie się był o to poradził. Ja bym ci tego niedozwoliła uczynić. C’est une folie heroïque; która się na nic nie zdała.
Staś spuścił głowę, jakby był winien, nie śmiał wyrzec słowa.
— Wiérz mi, dodała po chwilce, ja umiem czuć coś zrobił dla nas, tego by nikt nie uczyniłby na świecie. To maluje ciebie, twoje młode serce, które by się rozdarło dla tych których kocha — Ale jak ja niewarta jestem miłości twójéj, tak on niewart poświęcenia. Stasiu daj mi słowo, że więcéj nie uczynisz tego, ja bym się gniéwała — Ja nie chcę ci być winną nic więcéj nad serce twoje; będę się gniewała na ciebie —; bo to mnie upokarza, to mnie poniża.
— Przyjąć pomoc od przyjaciela? spytał Staś nieśmiało.
— Gdybyś mi nie był niczém więcéj jak krewnym, przyjacielem — ja bym ci podziękowała. Ale ty wiész czém jesteś dla mnie, ty wiész żem ja występna, nie płać mi występku, bo mnie upokarzasz, bo mnie tém zabijesz.
Te ostatnie słowa wymówiła Julja z głębokiém wzruszeniem, Staś był pomięszany i zamilkł.
— To com uczynił, rzekł po chwilce — nie jest i nie może się nazwać przysługą, ani pomocą — jest to drobnostka, któréj liczyć nie można, o któréj mówić nie warto. Daruj mi tę chęć przysłużenia się wam i zapomnij o tém.
Po chwilowéj burzy tak niespodzianéj dla Stasia, nastąpiło wylanie się Hrabinéj, wynurzyła się cała jéj wdzięczność. Ona nie rada była temu co uczynił, ale cieszyła się tém, jako nowym dowodem jego przywiązania, przywiązania, które tak bardzo utracić się lękała. Jéj serce jeśli można, przywiązało się dwakroć jeszcze silniéj do niego; do jéj miłości przyłączyło się cóś wdzięczności, która temu uczuciu nie szkodzi, wzmacnia je owszem i czulszém czyni. Ze strony Stasia, zwiększyło się także przywiązanie, jak się zwiększa względem tych, dla których uczyniliśmy cokolwiek. Kochamy ich podwójnie za to, że nam dozwolili, uczynić dobrze, że dali zręczność do pokazania głębi naszéj duszy. Jeśli dobrodziéjstwo, uczynność, przysługa, wiążą tego komu są wyświadczone, przywiązują także dobroczyńcę.
Jakkolwiek Staś władający tém co miał sam, mógł rozporządzić swojém mieniem bez wiedzy niczyjéj i jakkolwiek potajemnie zebrał i oddał piéniądze Hrabiemu, dowiedział się o tém August i przestraszył tym krokiem.
Dla niego odkrywało to cale inne, niż były w istocie wypadki. Dorozumiał się z tego nie istniejących rzeczy, wytłumaczył sobie najfałszywiéj miłość Hrabinéj, przyjaźń Hrabiego, położenie Stasia. Patrząc na rzecz z najgorszéj strony, wiedząc o przeszłości Julij, ujrzą w tém dowód najwyższego, bezwstydnego zepsucia.
— Oni go uwikłali w swoje sidła, pomyślał, oni go zrujnują, oni nie będą mieli nad nim litości — on zginie — Ta kobiéta opanowała go łatwo i zrobi z młodym co zechce — Zepsuta, zalotna, bezwstydna, nie waha się wysysać z niego nie tylko miłość, życie, ale nawet majątek, rzuci go potém precz, jak łupinę owocu. Potrzeba na to radzić i myśléć zawcześnie, ja mu niedozwolę zginąć tak marnie w moich oczach ofiarą serca, zginąć jak zginęła jego matka —
Za piérwszém widzeniem ze Stasiem, August wezwał go do pomówienia na osobności. Z surowém wejrzeniem, smutną twarzą, spytał go co zrobił z piéniędzmi —
Staś naprzód chciał się zapiérać.
— Stasiu, rzekł August, to napróżno, ja wiém o wszystkiém — mów mi prawdę — Niémam prawa słuchać cię liczby z twoich dochodów, ale mam obowiązek upamiętać cię, przestrzédz — Jesteś na złéj drodze i całe może swoje życie, całą przyszłość kompromitujesz —
— Wujaszku, odparł Staś rumieniąc się — Nie widzę wcale tego, o czém mówisz. Niech tak będzie, przyznaję, pożyczyłem piéniądze Hrabiemu, potrzebował ich, mnie to wielkiéj różnicy nie robi. Lecz kiedy raz o tém wiész, wiédzże i o tém, na co ci przysięgam na imie ukochanéj matki, że ona o tém nie wiedziała, że ona tego nie żądała, że dowiedziawszy się nawet, tak mi to, jak ty wymawiała —
August się uśmiéchnął szydersko.
— Mój Stasiu, wybornie znasz ludzi jak widzę — Alboż to wszystko nie jest tylko doskonale odegraną komedją?
— Na Boga nie mów tego wuju, zawołał Staś, nie mów nic na tego Anioła, ty go znasz tylko jak wszyscy, ty go sądzisz z stanowiska niewiary, pogardy — Nie mów tego — to Anioł! Nie posądzaj jéj — ty jéj nieznasz. —
August się zmarszczył.
— Jesteś chory i niedajesz się uleczyć, dobrze ci z twoją chorobą, niechcesz na nią oczów otworzyć — Przecież to ostatnie, powinno by ci być przestrogą, nawet bez komentarza z mojéj strony.
— Myślisz więc że mnie o tę przysługę, kto kolwiek bądź prosił, że jéj kto wymagał, że mi dano do zrozumienia, abym to uczynił? spytał żywo.
— Tak bym sądził.
— Ale ja to uczyniłem z własnego popędu i woli. Hrabia się nawet opiérał i przyjąć niechciał, a Hrabina dowiedziawszy sie płakała —
— Jeśli tak jest tém gorzéj, odparł August. Do czego cię to wszystko doprowadzi, spytał, co za koniec temu wszystkiemu? kochasz kobiétę starszą znacznie od siebie, która by prawie twoją matką być mogła — Przypuszczam, że ona szczérze cię kocha — Jakaż twoja przyszłość? co daléj? jaki koniec —? powiédz mi sam, na czém to się skończy?
— Wujaszku, odparł Staś, nie pytaj mnie o to, nigdy nie rachuję na jutro, nie układam planów na dal, teraz mniéj niż kiedykolwiek. I lepiéj że, powiédz mi z planami, z nadziejami, z wymarzoną przyszłością? To tylko droga do zawodów —
— Najzupełniéj zwarjował! rzekł August załamując ręce. Więc się wyrzekłeś wszystkiego i skończyłeś życie, na brudnéj, występnéj miłości bez jutra, bez trwałości, bez przyszłości. Skończyłeś więc życie? powtórzył, nic że więcéj nie pragniesz, tylko gnuśniéć tak daléj, bez pracy, zajęcia, bez celu, nie użyteczny nikomu —?
Staś spuścił głowę.
— Trochę wcześniéj, trochę późniéj wujaszku — zawsze się tak kończy. Użytecznym gdybym chciał, nie potrafię być podobno. Nie jestem genjuszem, niémam szczególnych zdolności — Będę szczęśliwy i dosyć.
— Będziesz szczęśliwy? spytał August. Ale na czemże budujesz swoje szczęście? Dziś lub jutro, twoje stosunki z Hrabiną wykryją się, dziś lub jutro przerwać się muszą. Występnych związków taki jest koniec zawsze; żal po nich tylko, zgryzoty i zgorszenie zostaną. Cóż to za szczęście, o które co chwila drżéć musisz i lękać się, z którem kryć się, którego się wstydzić potrzeba —
— A o któreż szczęście nie lękamy się? spytał Staś — obojętnie.
— To okropna! to okropna! zawołał August, tyś ślepy, ty doszedłeś do tego stopnia szału, że cię nic uleczyć nie może, że żadnego nie przyjmujesz lekarstwa. Opamiętaj się Stasiu — to szaleństwo — Będąc młodym, można zbłądzić, można zbłądzić będąc człowiekiem, ale uwikłać się tak w błędzie, aby niewidziéć prawdy, nie znać swojego położenia, nie rozeznawać co złe a co dobre — to szaleństwo!
— Niech to będzie szaleństwo odpowiedział Staś, mnie z niém dobrze, jam w niém szczęśliwy.
August zamilkł, chodził po pokoju i dumał; Staś wziął spokojnie cygaro, zapalił i usiadł w krześle.
— Nie myśl, zaczął znów po chwili dumania August, abym ci się narzucał z radami, abym chciał cie gwałtem, siłą, odciągnąć od tħj nieszczęsnéj namiętności — moje przywiązanie ku tobie, pamięć na twoją matkę, którą tak kochałem, wkładają na mnie obowiązek otworzenia ci oczów. Nie przyjmujesz rad moich, uwag, i przestrogi, rób co chcesz; moje serce czuje, że to się źle zakończy. W każdym razie rachuj na mnie, gdy będziesz potrzebował pomocy, pociechy, serca, wiérz że choć ci się dziś przeciwię, kocham ciebie, nie słowy, ale rzeczą. Daj Boże, aby ci wprędce, ta jedna bezsilna moja miłość, za cały przytułek i pociechę nie została.
Nigdy jeszcze tak wzruszonym Augusta nie widział Staś — głos jego drżał, oczy wilżyły się, ręce trzęsły. Ujrzawszy to, poskoczył i rzucił mu się na szyję.
— Mój drogi wuju, mój kochany wujaszku, przebacz mi, zawołał — Ty wiész choć nie doznałeś może tego, że namiętność jest ślepa, że wyrwać ją z serca czas jeden może. Nic miéj mi za złe uporu! przysięgam ci, ty jéj nie znasz, albo raczéj, nikt jéj nie zna. Ona może inszą była, inszą jest teraz — Ja wiém, ja pojmuję co moja miłość ma występnego, dziwacznego, jak krucha, jak niepewna — ja wszystko wiém, ale ja się od niéj oderwać nie mogę — Pomyśléć nawet rozdzielić się — odjechać, porzucić jéj, niepodobna mi. Ona by umarła — a ja za nią.
August litościwie się uśmiéchnął.
— Poczciwy mój Stasiu, nie sądź z siebie o ludziach, tacy tylko jak ty, te rzadkie istoty zbudowane z miłości saméj i uczucia, umiérają gdy im niestanie kochania. Ale takich mało; to są meteory rzadko przebiegające po nad naszym światem. Gdybyś ty miał odwagę ją opuścić, oderwać się od niéj, ona by nieumarła, a ty byś był szczęśliwy. Ty byś znalazł inną —
— Inną! zakrzyknął Staś — nigdy —! nigdy! Dla mnie z tą miłością wszystko się skończy — Wiérz mi wuju, ja ją szczérze, ja ją całém sercem kocham.
— Temu od razu wierzyłem, odpowiedział wuj — Pojmuję nawet jéj przywiązanie, ale jak chcesz abym szacował kobiétę, co niedoświadczonego, młodego chłopca jak ty, wciąga w miłość bez przyszłości, co mu wydziéra jego nadzieje, jego szczęście, aby się sama napasła. Gdyby cię ona prawdziwie kochała, odepchnęła by cię od siebie, w początku.
— Myślisz wuju, żem sto razy nie słyszał od niéj, co dziś słyszę od ciebie?
— O! i temu wierzę, powiedziała ci to sama, abyś nie powiedział w sobie tego, aby cię uprzedziła, aby się okazała otwartą i odegrała poświęcenie —
— Wuju — nie kończ na Boga — zawołał Staś chwytając go za rękę. To okropna jak ty malujesz ludzi!
— Stasiu, ja ich poznałem — rzekł August westchnąwszy.
— I kochałeś kiedy?
— Myślisz żem zawsze był, jak dziś jestem zimny, obojętny, i zawsze jak żółw w swéj skorupie, siedziałem cały wewnątrz siebie? O! nie, Stasiu — i ja próbowałem życia, i mnie się nie udało życie — nie chcę go więcéj próbować, bo wiém tajemnicę jego u ludzi —
— Biédny wujaszku, tyś ciérpiał także! rzekł Staś, tyś był nieszczęśliwym!
— Kto wié, czy jeszcze nim nie jestem — cicho odpowiedział August — Ale dajmy temu pokój, mówmy o tobie —
— O! nie mówmy o mnie, proszę — zawołał Staś — proszę cię, nie mówmy o mnie — Dosyć tego i nadto — Nie zaglądajmy w przyszłość, nie zgadujmy jéj — Niech nam będzie dosyć dzisiaj, gdyśmy dziś szczęśliwi —
August spójrzał w oczy Stasiowi, założył ręce i z politowaniem poruszył głową —
— Daj ci Boże nie prędkie przebudzenie! —

KONIEC TOMU DRUGIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.