Latarnia czarnoxięzka/I/Tom III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1843
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
LATARNIA
CZARNOXIĘZKA
OBRAZY NASZYCH CZASÓW,
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.
TOM III.
WARSZAWA,
Nakładem S. ORGELBRANDA Księgarza,
PRZY ULICY MIODOWÉJ Nr. 496.
1843.


Za pozwoleniem Cenzury Rządowéj.





W DRUKARNI POD FIRMĄ M. CHMIELEWSKIÉGO.





ROZDZIAŁ I.
KONTRAKTA DUBIEŃSKIE.



Ostatnia rozmowa Stasia z Augustem nie pociągnęła za sobą żadnych stanowczych skutków; obu tylko więcéj związała z sobą, przybliżyła do siebie. Odkrył w niéj Staś, że August szczérze był do niego przywiązany i w jego sercu była iskra uczucia, choć starannie ukrywana. Pozorna nieczułość, obojętność jego, pokrywała rozranione serce, była wyrobioną rozumem, sztuczną zasłoną boleści wewnętrznéj, przygasłéj, ale nie wytrawionéj jeszcze. Staś niemogąc usłuchać Augusta, ocenił jego przywiązanie i rady. August zaś widząc że napróżno by było chciéć przekonywać człowieka, którego namiętność zaślepiała na wszystko, postanowił innych chwycić się środków dla uleczenia choroby. Zdało mu się, że śilne roztargnienie, zajęcie nowemi przedmiotami, widok nowych osób, podróż nareście, rozerwą Stasia. Rachował na to, że w nowém towarzystwie, męzkiém, szyderskiém, zimném, wyśmiéwającém uczucie, Staś ostygnie i upamięta się. Zbliżały się kontrakta Dubieńskie i August silnie nastawał na Stasia, aby mu na nie towarzyszył. Może by był nie potrafił wymódz na nim tego, gdyby jednego wieczora Hrabina Julja nie powiedziała, że się także z mężem w Dubnie znajdować będzie. Staś natychmiast postanowił jechać na kontrakta. Odebranie summy od Przebendowskich, któréj połowę August oddawał Stasiowi, było pozornym powodem do téj podróży.
Piérwszych więc dni Stycznia, wysłano do Dubna naprzód Pana Żylskiego Rządzcę, dla najęcia mieszkania, gdyż słuchy chodziły że późniéj trudno o nie być może, potém wyprawiono kuchnię i ludzi, nareście Staś z Augustem zimowym porankiem, w mroźny i piękny dzień Styczniowy, wyjechali z domu.
Hrabia z żoną dopiéro za dni kilka miał być w Dubnie i najął był już na mieszkanie cały dworek na panieńskiéj ulicy, gdyż karnawał także, miał przepędzić w miasteczku, dokąd się panowie okoliczni zebrali w tymże celu.
Kontrakta Dubieńskie, są w całym roku najuroczystszą dla wielu chwilą; na dłużéj, na krócéj, na dzień lub tydzień, każdy wyjeżdża do Dubna. Jednego pędzą interessa, wypłaty, potrzeba pożyczenia piéniędzy, kupienia majątku, sprzedania go, drugich chęć rozerwania się, widzenia z kim, ciekawość, nadzieja wygranéj w karty, pohulania i t. p.
W proporcją liczby osób zbiérających się na kontrakta, mało się na nich robi interessów; ale już w nałóg weszło jechać, stracić trochę piéniędzy, popatrzéć, pogadać, pograć nadewszystko.
Gdyby nie było gry na kontraktach, pewien jestem, daleko mniéj by zjeżdzało się osób. U nas tak lubią grać! Bo gra dla wielu zastępuje cel życia, stanowi główne jego zajęcie, jedyną namiętność. Jedni grają dla zabicia czasu, drudzy dla wygranéj, inni dla przyczepienia się tym sposobem do lepszego towarzystwa. A lepsze towarzystwo gdy idzie o grę, tak postępuje jak koniarz, co dla konia, przypuszcza do siebie jego właściciela. Ono otwiéra drzwi każdemu kto gra — ale tylko póki grają.
Niech się nikt nie uwodzi, panowie grają ze wszystkiémi, bo grać lubią i potrzebują, ale z temi z któremi grają, żyć nie będą. Rachują ich za narzędzia, za zabawki bez konsekwcncij; które gdy się podoba, można oknem wyrzucić, popchnąć nogą i więcéj na nic, nie spójrzeć. —
Po grze dopiéro, na kontraktach, drugie miejsce zajmują interessa. W stosunku liczby osób, mało się ich robi.
Drobna ślachta wiezie piéniądze dla ulokowania ich na procent; czasem wiezie napróżno obligi, dla odebrania swoich piéniędzy, kilku dzierżawców jedzie dla opatrzenia posessij, najmniejsza liczba w projekcie kupna majątku. Zwykle na kontraktach zawiérają się tylko przedugodne punkta, daje zadatek, rozpatrują mniéj więcéj prawdziwe inwentarze, skazki i t. p. Spisanie tranzakcij zostawuje się do 24 Marca w powiatowém mieście.
Mała liczba ścisłych w interessach ludzi odwozi summy, których wypłatę upewniono na kontraktach; ale zwykle wielkich wypłat, pożyczek, interessów tak jest niewiele, że o każdéj z nich mówi się jak o osobliwym wypadku. Zdarza się nawet nieraz, że ci co poprzyjeżdżali w chęci ulokowania większych kapitałów, nabycia znacznego majątku, powracają nazad nic nie zrobiwszy. —
Kontrakta więc przedewszystkiém są zjazdem, dla gry, frymarku koni i zabawy; z nich rozwożą się zarody nieprzyjaźni, nasiona plotek i obmowy, nieukontentowania wzajemne, często najniesprawiedliwsze. Jeśli gdzie to tu dobitnie się maluje podział towarzystwa naszego na dwie klassy — panów i ślachty, klassy nieustannie stykające się z sobą, a nie mogące się pojednać, ani połączyć, a co gorzéj cierpiéć i szanować. — Ślachta dumnie oddziela się od tak zwanych panów, formuje swoje towarzystwo oddzielne, daje swoje wieczory, ma swoje zabawy, rozpowiada co tylko wymyśléć lub dójść potrafi przeciw panom; niekiedy aż do zaczepki widocznéj dochodzi. Czasem znowu głucha na przyjaźny głos pański, odpycha grzeczności, gardzi niémi i wyszukuje w głowie powodów nienawiści, zmyśla dla siebie upokorzenia, aby swobodniéj gniewać się i dąsać mogła.
Co się tyczé panów, ci chcieli by tylko bawić się, bawić się nadewszystko, a niektórzy jeszcze chcieliby także — jako tako dokończyć interessa dokuczliwe. — Co najwięcéj zarzucić by można panom naszym, to złe pojęcie życia i jego celów, zupełne nie zastanawianie się nad sobą, uganianie się za zabawą, przyjemnostkami, obojętność na dobro publiczne, na zużytecznienie życia, przy tylu środkach użyteczności, jakie w ręku mają. Juściż przecie, nie na to was Bóg panami stworzył, abyście tylko lepiéj od nas jedli pili, dłużéj spali, piękniéj się ubiérali, więcéj i piękniéjszych mieli kochanek; powinnibyście sami dla siebie pomyśléć, jakby się społeczności stać użytecznemi, jakby nie marnować życia. Naówczas przebaczonoby wam wiele, może wszystko nawet, darowanoby wiele złego. Dziś, nawet dziwić się nie można nienawiści ślachty naszéj ku panom, często nieusprawiedliwionéj na oko; spójrzawszy na życie ich próżniackie, bez celu, bez związku z innemi klassami, życie dla siebie tylko, tylko sobie i przyjemnościom swoim.
Aristokracja każdego kraju, gdy przestanie brać udział w rządzie, gdy ją okoliczności odsądzą od dawnych prerogatyw i przywilejów, powinna wybrać sobie cel jakiś, starać się działalność swoją zwrócić w inną stronę, inaczéj nigdy jéj nawet nie pojmą, exystencija jéj zostanie niczém nie usprawiedliwioną, co więcéj aristokracja taka nie wyżyje długo. Jakiś czas chérlać będzie życiem nabraném z dawnego, resztką sił przyzbieranych w czasach czynności, ruchu, działalności swojéj; potém obumiérać zacznie, poniży się, zbezcześći, straci szacunek publiczny i exystencją nawet. Nie mówiémy tu o wszystkich w szczególności panach, gdyż wielu a wielu obrali cel swojemu życiu, wzięli się do przemysłu, gospodarstwa, handlu, literatury (!) — większość jednak gorszącym sposobem próżnuje i bawi się tylko, wyobrażając sobie zapewne że życia celem najwyższym, bawić się, śmiać, jeść, pić i spać —
Tego jednak, aby się nazwać człowiekiem za mało.
Lecz wróćmy do kontraktów; nigdzie jak na nich, nie objawia się widoczniéj nieprzyjaźne usposobienie ślachty dla panów i odwrotnie. Ślachta lękając się wiecznie, aby nie była upokorzoną, oddziela się dobrowolnie od wyższych, czasem nawet to i napróżno, domyśla się rzeczy nie byłych. Panowie którzy jakeśmy powiedzieli niémają po większéj części zajęcia, lubią w istocie drwić i wyszydzać i nie tylko ślachtę, ale samych siebie nawet, popełniając wyraźne samobójstwo. Dowcip zdaje się im, najpożądańszym przymiotem, najpiękniéjszą ozdobą; często nie mając na kim spróbować swéj broni, używają jéj na najbliższych, na najdroższych, byleby się z nią popisać. Dowcip ten, dowodzi zupełnego braku uczucia, braku serca, przywiązania, a nawet surowszego pojęcia rzeczy. Nic łatwiéjszego jak wszystko zbyć żartami, śmiéchem, ucinkami, tym sposobém unika się potrzeby zastanowienia głębszego i maskuje się zdanie, którego braknie zupełnie. Jak często dowcip jest tłumaczem wielkiego rozsądku, wyższego wyobrażenia o świecie i ludziach nawet wielkiego uczucia maskującego się tylko; — tak znowu częściéj jeszcze ten sam dowcip, jest zasłoną którą zakrywa zupełną próżnię. Prawdziwie dowcipny człowiek nie wyczerpuje się i nie powtarza nigdy; udający dowcipnisia ledwie dni kilka zajmować potrafi, daléj już przeżuwa znajome rzeczy, nudzi repetycjami oklepanemi. Prawdziwie dowcipny nie pożycza od drugich ucinków, postrzeżeń, konceptów; udający dowcipnisia łapie zewsząd, gdzie co posłyszy i przedaje za swoje. Niewiém dla czego wyobrazili sobie panowie nasi (zapewne w skutek swego ukształcenia francuzkiego) że ich wyłącznym apanage jest dowcip??
Co do mnie wolę w człowieku wielką naukę, wielkie uczucie, jak ten bękarci, niedowarzony dowcip, przypisujący sobie prawo sądzenia o wszystkiém i wszystkich, a wymykający się sądowi drugich o sobie, swoją nikczemnością, swoją naturą niepochwyconą. Dla czego wszyscy wolą dowcipować, niż okazywać ślachetne uczucia, wyższy sposób widzenia rzeczy, naukę?? Bo nic łatwiéjszego nad dowcip, a gdy jeszcze umié się jako tako po francuzku, to dyspensuje od pojmowania rzeczy, od zastanawiania się nad niémi, on trouve son esprit tout fait tylko wziąść i podawać gorąco.
Co za rozmaitość postaci, co za różność powozów ciągnących się na kontrakty. Po drodze spotykasz wózki, wózeczki, sanki, koczobryki, kocze, karéty, aż do wozow na saniach, aż do bryk kupieckich. Niedowierzający saméj drodze, która zwykła psuć się w téj porze roku u nas, rżną się kołami przez śniegi, bliżsi szybują po zatokach i wyślizganym gościńcu różnego kształtu sankami.
Tam ubogi ślachcic, parą chudemi konikami, zaprzężonemi w szleje parciane, wlecze się z obligiem w chustce zawiniętym, odbiérać swoje piéniądze u Jaśnie Wielmożnego, marząc jak ich użyje. Na nim kapota bajowa, czapka barankowa, płaszcz watowany i szlafrok podarty — Staje w ubogiéj stancyjce na przedmieściu.
Wiozący parę tysięcy rubli, jedzie już koczobrykiem, lepszemi końmi, w krakowskich szlejach, z kozaczkiem, tłumoczkiem, faską bigosu, fajką piankową i kapszukiem na guziku surduta zawieszonym. Gdy Jaśnie Wielmożny niéma mu czém oddać, jest podobieństwo że go choć przyjmie za Rządzcę do dóbr których. To się nieraz trafiło. Rzadsze jest puszczenie folwarku do wytrzymania, bo najwygodniéj miéć i piéniądze i folwark w ręku, a stanowiąc Rządzcą jegomości, można się z nim potém pokwitować. I to się trafiało.
Cztéry konie, chomąty krakowskie, furman i kozaczek w liberij szaraczkowéj, to pan brat ślachcic, na jednéj wiosce, albo na części tylko wioski, który jedzie pożyczyć piéniędzy, sprzedać wełnę na owcach, pszenicę nie młóconą jeszcze, lub tylko pograć w karty, pogawędzić, zobaczyć się z przyjaciołmi i powrócić ze sprawunkami dla jéjmości dla przebłagania jéj gniewu.
Pańskie ekwipaże największéj także rozmaitości, od starych ark Noego położonych na sanie, z okrągłemi okienkami i malowaniami na drzwiczkach; aż do nowych wiedeńskich i warszawskich powozów, napatrzysz się wszystkiego. Jdą bryki z kuchniami, furgony, jadą kozacy, ciągnie się służba, kancellarje, plenipotenci, sekretarze. —
W mieście gwar i życie, jakich niéma w ciągu całego roku; żydzi rozbijają się o przyjeżdżających, zapraszając ich do zajezdnych domów, słudzy krzyczą, panowie się śmieją, konie rwą, sanki brzęczą, ubodzy piszcząc proszą jałmużny, budnicy utrzymujący porządek w mieście rozpędzają gromady — Tam zajeżdżają bryki, tu kocze, tu fury ze drwami — A wszędzie pełno, czarno od żydów, spójrz w którą zechcesz stronę, a wzrok twój padnie na izraelitę. Ja niewiem dla czego dotąd opisując żydów, kontentują się wszyscy zawieszeniem pejsów, brody, nałożeniem jurmułki i łapserdaka; zawsze jednakowo, jednostajnie malując tak pełne rozmaitości, charakteru żydowstwo nasze. Są żydzi i żydzi, a jedni do drugich, jak niebo do ziemi niepodobni.
Spójrzcie na tego ubogiego, zgiętego we dwoje, w szaréj opończy, kapeluszu dziurawym lub wytartéj czapce, wykrzywionych butach, żyda z kramikiem na plecach, roznoszącego kalendarze Berdyczowskie, zapałki chemiczne, zgrzebła, szuwax i t. p. Co za podobieństwo do tego morejny, któren z wyperfumowaną brodą, w trzewikach wernixowanych, z laską o srebrnéj skówce, w kapeluszu kastorowym, rękawiczkach, idzie na kontraktową salę? Między niemi dwóma, jest jeszcze sto typów pośrednich, począwszy od usłużnego na wszystko faktora, aż do hurtownego kupca, uczonego rabbinisty i t. d. Nigdzie lepiéj przypatrzéć się nie można téj pasorzytnéj roślinie wschodu, przyczepionéj na pniu słowiańskim, z którego soki wysysa, jak na kontraktach i jarmarkach. To pole bitwy, zwycięztwa i sławy dla żydów — Od siarniczek aż do starych sréber i brylantów, wszystko oni sprzedają, wszystkiém handlują; pożyczają piéniędzy, kupują produkta jeszcze nie urodzone, rzucają się na wszelki najniepewniéjszy, byle obiecujący wiele zysk.
Kontraktowe roboty, nie obéjdą się także bez żydów, zabraknie komu piéniędzy, chętnie ich pożyczą, drąc przy zdarzonéj okoliczności, potrzeba komu sprzedać, kupią, za pół ceny; aż do zmiany piéniedzy, która jest wyłącznie w ich ręku od niepamiętnych czasów. Teraz na kontraktach posłyszysz często wexlarzy napraszających się z tak zwanemi pecami (półimperiałami) używanemi w grze — są co trzymają umyślnie same pece dla wygody graczów.
Odrysujmy jeszcze kilka postaci kontraktowych. A naprzód tak zwanego kontraktowego ślachcica.
Staréj to daty człowiek, poznasz od razu po stroju — Szara na nim kapota, buty długie, czasem pas na kapocie, czasem go niéma, (niektórzy przebrali się nawet w surduty) czapka kwadratowa, albo okrągła barankowa, w ręku trzcina, na ręku sygnet, na szyi chustka biała z haftowanemi końcami. Wąs siwy, włosy krótko postrzyżone, twarz wygolona cała.
Człowiek ten na własnym lub cudzym folwarku, na wielkorządstwie jakim kluczem zbiéra piéniądze całe życie. Ja zupełnie nie rozumiem w jakim celu? zapewne żeby miał przyjemność pożyczyć je tym, od których nie odbierze ich więcéj, co roku jechać na kontrakty i kłaniać się o procent lub kapitał nadaremnie. A jakież jego zbiory! Nie jest to spekulator, co na jednym pomyśle obfite zbiéra żniwo, co układa plan, rzuca piéniądze, sieje grosze, a zbiéra tysiące. O nie! Zbiór jego mozolny, powolny, pracowity, odbiéra od gęby, żałuje sobie, dzieciom, żonie, skąpi, aby mógł po groszu, po złotówce, po rubelku, uciułać kapitalik, reprezentujący pracę całego życia, niewygody, utrapienia, jakie mu poświęcił. O nie jeden grosz wykłócić się musiał, za nie jednym nabiegać i napracować nim go odzyskał, nie jeden zrosiła łza swoja, łza cudza, nie jeden zardzewiał od potu, który nań padał kroplami — i cóż potém — Te grosze, te złotówki, ruble, oddaje za kawałek papiéru, aby ich nie zobaczyć więcéj.
A jednak jaki ostrożny! Nie odda on swojéj pracy piérwszemu kogo spotka, kto mu się nizko pokłoni, przebiéra, myśli, niepokoi się, biédzi, rozpytuje, chodzi na zwiady, pogląda, śpieguje.
Wielki majątek, wielka poczciwość, nie są dla niego jeszcze dostateczną rękojmią, boi się bankructwa, rozbioru, dowiaduje się w aktach, gada z żydami; sam nareście stara się z fiziognomij, z postawy, z ubioru, z obéjścia się, poznać tego, komu powierza najdroższe swe dziécię. Najmniéjsza wiadomostka przepłasza go, licząc piéniądze jeszcze się waha, jeszcze gotów zdjąć je ze stołu. A jednak! — prawie zawsze pada ofiarą łatwowierności, naiwnego swego głupstwa. Otumani go lada karéta i sześć koni, a lepiéj jeszcze pozór oszczędności, rządności, dostatku.
Dawniéj dla ułowienia kapitalistów, zarzucano na wędce pozory państwa, wystawę, przepych, imie; — dziś tak samo rzucają im odgłos spekulatorstwa skępstwa, wielkich obrotów i t. p.
Kapitaliści łowią się na tę jak na tamtę wędkę. I możeż być inaczéj? Zakłady kredytowe dają im cztéry procenta tylko, spekulacje wielkie niedostępne dla nich, dzierżaw się boją, na kupno niémają wystarczających piéniędzy.
Kapitaliści mający większe summy, łatwiéj znajdują pewne ich umieszczenie, mając do wyboru powierzenie ich drugim, lub użycie samym przez się — drobne sumki stają się naturalnie pastwą czyhających na nie, zrujnowanych magnatów, co większych kapitałów nie mogąc dostać, pożywiają się mniéjszemi.
Drugą postacią kontraktową, jest ów pan wpół zrujnowany, albo nawet zrujnowany całkowicie, któren wyjeżdża do Dubna dla interessów. Jnteressa jego zależą na tém, aby uniknąć wypłaty kapitałów, oczmucić ludzi pozorem dostatku, pokazać że piéniądze są, gdy ich niéma, i jako tako nowemi pożyczkami opędzić procenta naglące, często od lat kilku zaległe. Co to tu przemysłu, dowcipu, przebiegłości potrzeba, aby z niczego cóś stworzyć, aby pokonać opinją publiczną niedowierzających już ludzi, przekonać o zamożności swojéj, wziąść piéniądze udając że się ich wcale niepotrzebuje. Co zabiegów, co sztuki w traktowaniu interessów takich. Zwykle zręczny plenipotent dokazuje tych cudów, on to rozsiéwa wieści o wypłacie kapitałów wszystkim, on prowadzi do próżnéj kassy, on puszcza żydów z nowinami, on braci ślachtę poi, on się przed niémi zaklina na żonę i dzieci, że magnat jest w najlepszém w świecie położeniu finansowém; on traktuje, żartuje, przyswaja, łudzi, pociąga, mozoli się, poci za pana. Pan tym czasem, jak gdyby nigdy nic, gra spokojnie w diabełka, przegrywa, wygrywa, śmieje się, je, pije i w rzadkiéj ostateczności dopiéro traci cząstkę humoru i pewność siebie. Na głowie łyséj (i łyséj nie darmo) plenipotenta, cała waga interessów — Cóż mu za to? Góry złote obietnic, oblig jeden, drugi, dożywocia, uściski, a na starość? — często bardzo kij i torba. To jego co zjé i wypije na stole JW. pana, łagodząc cerberów — kapitalistów.
Przestraszający jest stan interessów większéj części panów. Dziwią się pospolicie że niéma wiary i kapitaliści pożyczać nie chcą? Jak pożyczać mają, po tylu przykładach fatalnych, po tylu rozbiorach na których polokowano ich poprzedników po błotach i piaskach, po tylu przykładach ruiny; widząc z torbami chodzące prawie wdowy, sieroty, starców, co oddawszy ostatni fundusz panom, zostali bez chleba, gdy Jaśnie Wielmożny paraduje jak paradował, huczno żyje jak żył w pałacu swych przodków.
O! ja niewiem jakiém czołem patrzy on na poważne, poczciwe, ślachetne oblicza tych przodków sławnych? jakiém czołem pokazuje się w towarzystwie, z piętném bankructwa, z kamieniem cudzéj krzywdy na sumieniu!! A jednak, patrzajcie — dziesięciu takich przyjmują w najlepszych towarzystwach — bo do salonów niedochodzą przekleństwa z ulicy, z poddasza, z nędznych chat, w których konają odarci, nieszczęśliwi zawiedzeni.
Przestraszający jest stan fortun pańskich a dziś podobno i większéj części ślacheckich. Na oko są to olbrzymie gmachy, których wnętrze puste, mury porysowane, w których wszystko się wali.
Ogromne majątki nic dziś nie dowodzą, chyba ogromnych długów; majętności zupełnie czystych, na których by nie ciężyły bankowe summy, processa, długi prywatne, prawie niéma. Z tego wynika że wszyscy są w fałszywém położeniu względem świata, i reprezentują sobą daleko wyższy stopień dostatku, niżeli mają w istocie. Każdy bowiem żyje, jak gdyby majątek jego był zupełnie czysty i dąży śpiesznym krokiem ku zupełnéj ruinie. I nie tylko pańskie majątki na Wołyniu, ulegają temu, rozciąga się to do ślacheckich —
Nikt nie może wiedziéć dokładnie stanu interessów swojego najbliższego sąsiada.
Ma jedną, ma dwie wioski, jest dostatnim na oko. Ale wéjrzyj w jego bilans bierny i czynny, znajdziesz że prawie nic niéma. Niektórzy trzymają się cudem przy majętnościach, których tylko tytuł dziedzictwa do nich należy. Niemogąc zadość uczynić obowiązkom co dzień daléj brną w długi, póki jedna kropelka, ostatnia, nie przepełni czary i nie zakończy konania. Spójrzmy w stan majątków, na których zwyczajnie ciężą zapisy klasztorne, summy pojezuickie, ordynacki pobór, długi familjne, prywatne, bank, prykaz, niedoimki skarbowe, processa zadawniałe — przestraszyć się potrzeba i zadziwić, jak właściciele utrzymać się przy nich potrafią. Spójrzmyż na właścicieli? alboż na nich znać położenie to?
Bynajmniéj. Oni są swobodni, oni gadają o swoich dobrach, żyją na skalę daleką wyższą, niżby powinni, niżby zdaje się podobna — i tak idą do ruiny z pogodném czołem, powtarzając to nieszczęsne u nas znajome tylko nie opatrzne słowo
— Jakoś to będzie!
Widok naszego kraju; potwierdza to cośmy o stanie jego powiedzieli. Przejażdzka po nim, jest to przejażdzka po ruinach. Na około ruiny, ruiny wszędzie, gdzie spójrzysz upadek, zniszczenie, gruzy. —
Te zamki z których tylko stérczą kominy opalone, których wały porosły tarniną, to grobowce przeszłości, to nigdy już niemogące odżyć ruiny — Te świéższe gruzy pałaców, co wczoraj brżmiały weselem, a dziś brzmią tylko świergotem wróbli i hukaniem sowy, to ruiny nieopatrznych bankrutów; te popodpiérane domostwa, te walące się domy, te odrapane budowle, te niepokończone gmachy, a już mchem porastające — wszystko to ruiny. I domy stojące jeszcze świéże, białe, wesołe, czyste, jak często nazajutrz się walą? I ziemia nawet, rola nasza, w iluż to miéjscach, opuszczona, porosła chwastami, odłogiem rzucona, źle uprawna, zapowiada jutrzejszy upadek panom, co już jéj czém zasiać nié mają? —
Jeśli przejedziesz dwa, trzy w kwitnącym stanie majątki, dzieśięć, dwadzieścia za to spotkasz opuszczonych, zrujnowanych — U nas dobry byt jest wyjątkiem, zwraca oko zamożność, zadziwia porządek i dostatek, stanem normalnym, zniszczenie, upadek. —
Wszystkiemu temu winna nieopatrzność, próżnowanie, życie nad sferę, niepojęcie siebie i swojego położenia. —
Wróćmy do panów.
Wielu ich bardzo, jakeśmy powiedzieli, jedzie na kontrakta, dla wywinięcia się z interessów swoich, nie dla ukończenia ich. Żaden niéma odwagi oczyścić się z cudzego, ograniczyć mniejszém a swobodném, i przestać grać roli pana, aby żyć zamożnym ślachcicem. Wolą ruiny państwa, niż dostatek ślachecki, dostatek uczciwy, bez niepokoju, zgryzot sumienia, utrapień nieustannych.
Trzecią postacią właściwą kontraktom jest Totumfacki. Totumfacki zna wszystkich, wié o wszystkiém, stan majątkowy każdego, jego stosunki, zamiary, plany, i worek. Znajdziesz go wszędzie; gdzie nie posiałeś, wyrośnie. Każdemu pomaga, ułatwia, chodzi za interessami wszystkich, biédzi się i bierze do serca, każdą rzecz. Dla niego niéma nic obcego, nic nowego; wszystko podsłuchał, wszystkiego mu się zwierzono, wszystkiego był świadkiém naocznym. Totumfacki niéma interessów własnych, nie posłyszysz go nigdy mówiącego o sobie; zawsze zajęty ludźmi, zawsze pracujący dla drugich.
On wié o sprzedających się majątkach, ilości dusz w każdym z nich, ilość ziemi na duszę skazkową, dogodnościach, ciężarach, długach, processach — Powié ci po czemu możesz kupić duszę i jakie formalności są do dopełnienia — Opisze najdokładniéj położenie majątku i opowié ci jego historją. — Chcesz li sprzedać? Da ci kupca, jednego, dwóch, cztérech, dziesięciu, do wyboru. Powié, wiele który z nich ma piéniędzy i czy jest w stanie kupić; powié co ci dadzą, i nieukryje przed tobą dyspozycii nawet kupujących. Nikt doskonaléj od niego, niezna wszystkich wilków w interessach. Gdy on ci powié, że jest wilk, nie wdawaj się w interess.
Gdybyż to tylko interessa cudze tak go obchodziły i gdyby o nich tylko miał specjalną wiadomość! On wié o wszystkiém. Kto się wczoraj zgrał w karty i jakie piéniądze przegrał, kto się zapożyczył, kto się pokłócił, kto się zakochał, kto się ma żenić, kto się chce rozwodzić. I tak daléj.
— Zobaczysz rozweselonego idącego przez ulicę jegomości. — Z kąd ta wesołość? Totumfacki powié ci, co go raduje. Zobaczysz strapionego, spytaj go, on wié z czego ten smutek.
Oprócz wielkich swoich zatrudnień, prac ważnych, Totumfacki ma czas zajmować się jeszcze drobnostkami. W jego pularesie tysiąc notatek drobnych sprawunków z Dubna od rękawiczek paryzkich, do puda swiéc łojowych. Potrzebuje kto futra, on kupi futro srébra? podéjmie się wynaleść je, odważyć, wytargować. Słowem, bez niego nic się nie czyni, co się czyni, w każdéj sprawie palca umoczył, a na inne to przynajmniéj dzwonił.
Totumfacki jest charakteru prawego, nikogo nie oszukał, nikogo nigdy nie zawiódł kontentuje się drobnemi zyskami, obiadami które wszędzie zjada, przyjaźnią, którą wolno mu się szczycić. Szczyci się téż osobliwszą przyjaźnią — wszystkich. Niéma nieprzyjaciół. Ma współzawodników tylko. Kto go zna, używa go i zaraz ochrzczony przyjacielem; jest i musi być przyjacielem — Przestając być przyjacielem, przechodzi nie w wroga, tylko w obojętnego. — Współzawodników wielu ma Totumfacki, począwszy od faktora, który nie rad jest robionym przez niego tanio dla drugich sprawunkom, i koso nań spogląda; aż do plenipotentów, w których przywileje, częstokroć wkracza, którym z zapałem heroicznym, w oczy częstokroć dowodzi nieznajomości rzeczy, niewiadomość okoliczności, i okrywa ich wstydem.
Ci go nienawidzą, ale po cichu, nieważyli by się nic powiedziéć na Totumfackiego, sława jego ustalona, opinja nieporuszona; wszyscy by się ujęli — i zakrzyczeli.
Totumfacki nie jest bez funduszów, ani bez znaczenia, niegdyś był Podsędkiem a ma swoich własnych chat dziesięć w Polesiu. Dawniéj jeszcze nim został wybrany Podsędkiem był powiadają Komornikiem. Totumfacki nosi frak granatowy, taratatkę; kapelusz, lub czapkę bobrową z kutasikami, ma zégarek cylinder i repetjer, jeździ koczykiem cztérma końmi. Twarz jego pełna życia, oczki się błyszczą, jaśnieją, biegają, iskrzą, zmrużają, rzucają na wszystkie strony, usta nie zamykają się. Nieustannie zażywa tabakę i częstuje nią, spogląda na zégarek, odbiega, wraca. Wszystkich wita, z każdym ma oczém gadać.
— A! winszuję, mówi do jednego. Przedałci Tarany? hm — Po 55 za dusze?
Wyśmienicie!
— Coż kiedy mi wszystkiego —
— To nic, Totumfacki przerywa — wiém! wiém! ale to pewni ludzie, ewikcja jest! Bądź zdrów.
Natrąca się drugi —
— Skończyłeś interess, winszuję —
— Z kądże wiész, tylko co —
— Otoż to! tylko co — Winszuję, dobrześ zrobił, bardzo dobrze!
Trzeba wiedziéć, że u Totumfackiego, rzeczy skończone są wszystkie bardzo dobre, i gdyby nawet w istocie nie bardzo fortunnie się powiodły, wystawia je zawsze w najlepszém świetle, promieniejące przyszłością, nadziei pełne. — Gdy mu brak do dowodzenia argumentów, dodaje.
— No! to coż chcesz? inaczéj być nie mogło. Ot! chwała Bogu i za to! Czegoż bo wy już chcecie! —
Totumfacki nie przyjmuje honorariów, nie bierze zapłaty, za mniéjsze usługi dość mu pochwały, podziękowania, śniadania, obiadu, za większe bierze prezenta, konia — powóz, tabakierkę złotą, sto korcy żyta i t. p. Totumfacki dla tego tylko dotąd nie zrobił fortuny i nigdy jéj nie zrobi, że gra w karty i pewien zawsze, iż doskonale zna grę, daje się oszukiwać graczom z rzemiosła.
Ponieważeśmy o nich wspomnieli, mówmy o graczach. Jak gdzieindziéj do wód, tak u nas na kontrakta i jarmarki zjeżdżają się gracze z rzemiosła. Jest ich kilka rodzajów.
Naprzód gracz najniższego stopnia, uznany za szulera, głośny imieniem, bezwstydny, bezczelny, obity nie raz, wyłajany codzień prawie, z którym już nikt nie gra, prócz wojskowych i młodych paniczów, chciwych gry. Tego rodzajowi szulera u nas już się nie powodzi; nadto widocznie jest łajdakiém, aby go można wpuścić do uczciwego domu, na jego grzbiecie nadto potłuczono trzcin i krzeseł, na twarzy nadto ma wypiętnowanych palców; wreście skapcaniał, niéma piéniędzy i łata się jak istny bankrut, na nowicjuszach i na ślachcie. Szuler tego rodzaju, ma pozór szulera, postać niezgrabną; gdy stoi widać że nieumié stać i przywykł do siedzenia, tak się chwieje na nogach. Rozmowy nie poprowadzi; i zaraz naprowadza ją na karty, niezgrabnie proponuje grę. Ubranie jego, jeśli ze wszystkiém nie zgrany, przez szczęśliwszego współzawodnika; najmniéjszego smaku nie dowodząc, probuje tylko wiele pretensij. W chustce dwie szpilki brylantowe, na palcach pierścionki, dwa repetjery w kamizelce, a czasem jeszcze kosztowności jakie w kieszeni na zapas.
Jak był głupi, niezgrabny gdyś go widział stojącego na własnych nogach, bez kart w ręku; tak nabiéra powagi, miny, gdy tylko usiędzie i weźmie talją w ręce. Oczy mu zajaśniały, usta się rozwiązały, zagadał, wydowcipniał — o cudo! A w grze jego ile to ucinków, konceptów, anegdotek; ile zaniedbania pozornego, pewności siebie!
Taki szuler naiwny, datujący z XVIII jeszcze wieku, dziś już się prawie nie widuje i możnaby go za biletami pokazywać, tak jest rzadki. Natomiast są gracze dobrego towarzystwa, choć niemniéj od piérwszego z rzemiosła — gracze.
Na czele ich stoi ex-wojskowy, udekorowany legją najczęściéj Pułkownik, który czasem ma tytuł gallicyjskiego grafa, na pokrycie swojéj industryij. Ten pan jeździ koczem, cztérma końmi, ma służących w paradnéj liberij, ubiéra się wytwornie, bywa tylko w najlepszych towarzystwach. Xiążąt i hrabiów, nie zowie inaczéj jak — Mon cousin, mon cher, i mon ami — mówi po francuzku, zna się na kuchni i na winach doskonale, gra grubo i we wszystkie gry, w jakie tylko grają. Przegrywając płaci złemi dukatami, ale płaci, trzeba mu oddać tę sprawiedliwość. — Żeby kręcił w kartach, nikt mu tego niedowiedzie, to tylko pewna że ma niesłychane szczęście i zawsze wygrany — Najwięcéj przebywa i ma upodobanie w domach młodych panów, którym zbawiennych nie skąpi rad i przestróg, znając świat i jego zwyczaje doskonale. On im dobiéra konie, napatruje powozy i wskazuje czasem piękne dziewczęta.
C’est une industrie — comme une autre.
Pan Graf czy Pułkownik, miéwał pojedynki, nie lęka się ich i wyzywa za lada słowo, pojedynki jego kończą się wyléwem szampańskiego i śniadaniem, na którém opowiada, jak u wód w Marienbad zabił temu lat dziesięć, jakieś xiążątko niemieckie, nadzieję państwa ćwierć mili obwodu mającego. Pułkownik w ciągłych jest podróżach, domu własnego niéma, ale wszędzie jak w domu. Ma wyznaczone stacje, wyrachowane kogo kiedy w domu zastanie, z kim wyjedzie do Dubna, do Kijowa, do Jarmoliniec, Czarnego — Ostrowu, Berdyczowa, na wybory i t. p.
Przyjechał, rozpakował się, i już nie gość. Dowiaduje się o kolacją, dysponuje co ma być dla niego, gani wina, radzi potrawy, obmyśla zabawy i składa wista po dukacie punkt z zakładami. Nie wyjedzie, póki wyrachowany termin nie przyjdzie, darmobyś mu przypominał, że piękna do podróży pora. —
Pułkownik niegdyś musiał być niebezpiecznym dla płci pięknéj, przynajmniéj tylą się wychwala zdobyczami, że gdyby połowa ich była prawdą, dość by tego na życie człowiecze. Dzisiaj już pokraśniał nadto, oczki zgasły, wąsy poszpakowaciały i dał sobie pokój. Żyje w dożywotniéj przyjaźni z garderobianami wielkich pań, którym najlepiéj lubi opowiadać, jak Xiężna R... przed dwudziestą laty, uwiodła go i młodości jego i niewinności nadużyła. —
Po Pułkowniku następuje, gracz namiętny, ubogi człowiek, w pół zrujnowany, blady, zużyty, suchotnik, któren nieodstępuje stolika gry nigdy, i zawsze przegrywa tylko. Gdzie tylko grają, jest wszędzie, gra namiętnie, passjonuje się, rzuca, krzyczy, łaje, rachuje karty, niewierzy nikomu, wygrywając wpada w szaloną wesołość. Odsadzony od kart nieumié gadać, niewié co zrobić z sobą i najczęściéj drzemié w kącie. Chodzi w szaraczkowym surducie, strój zaniedbany, broda nie ogolona, niedba o wygody życia.
Otoż jedna z najoryginalniéjszych postaci graczów. Chłopiec to młodziuchny, ledwie mu puszek na brodzie się wysypał — wychowanie jego prawie żadne, głowa pusta, całego dostatku kilku chłopków, dwadzieścia lat, zręczna figurka, ładna twarzyczka i dobrze skrojony frak.
Wybiegłszy piérwszy raz na świat, miał w kieszeni kilka tysięcy złotych; wpadł między panów — graczy. Siadł do gry z niémi. Oni stawiali po sto czerwonych złotych na kartę, postawił jak oni, przypadkiem wygrał, raz, drugi, trzeci, teraz porzuciwszy wszystko gra tylko. — Ubogi chłopiec, żyje jak panowie, ma liberją, powozy, konie, garderobę pańską, porządki wytworne; bywa w najlepszych towarzystwach, ma honor tańcować z Jaśnie Oświéconemi, siadać u jednego z niémi stołu, a teraz przegrywa do nich. Teraz już bowiém przegrywa, ale to go nie zraża, gra dla tego, pożycza a gra i żyje jak żył. Daje obiady co go kosztują, po kilkaset czerwonych złotych. —
Co będzie daléj, co jutro? widać że się nad tém nigdy nie zastanowił, nigdy o tém niepomyślał. Wszyscy do koła śmieją się z niego, ale póki ma pece w kieszeni grają z nim panowie, bawią się. Jm potrzeba zabawki! Biédny chłopiec, straszna przyszłość! a tak wesoło leci w przepaść, jak gdyby szedł po najpewniejsze szczęście!!
Wielu jest jeszcze graczy, którzy mają szczęście być przypuszczeni do stołu pańskiego, do pańskich gier. Jedni korzystają z tego bezwstydnie, drudzy rujnują się, aby mogli powiedziéć — Przegrałem do Xięcia, do Hrabiego, do Prezesa!!
Panowie śmieją się z nich, jak z pudlów co sztuki pokazują, jak z tańcujących pcheł i marjonetek. Potrzebują bawić się, wzywają ich, dopuszczają nawet do pewnego stopnia poufałości z sobą, potém gdy się niémi znudzą, każą zamknąć drzwi przed nosem bez ceremonij, a jadąc ulicą, udają że nie poznali.
Nie będziemy opisywać podrzędnych typów, tyle już razy przez innych, lepiéj odmalowanych, nie są to typy nam właściwe, narodowe, znajdziecie wszędzie podobne.
Nieznam i niepojmuję szulera kapotowego, szulera — polskiego, jest to intrus, owoc przywoźny, przesadzony u nas. — Piérwszy sławny szuler co się u nas w XVIII wieku pokazał, choć nazwiskiem polak, rzeczą i strojem był cudzoziemiec — Cudzoziemski to nałóg gra. Ale jakże się u nas przyjęła doskonale! — jak przypadła do smaku próżniakom! Dziś wszyscy od lokajów począwszy, aż do wielkich panów, nic nie robią, tylko grają. Ale stolicą gry są salony naszych panów; próżnowanie ją tam zasadziło i niém się ona utrzymuje.
Wszystek czas coby się mógł użyć na dobre, wszystkie siły, piéniądze, pożéra ta nieszczęsna namiętność. Jeśli się już bawić chcą, czyżby lepszéj, ślachetniejszéj nieznaleźli zabawki, nad tę, która demoralizuje człowieka; zmusza częstokroć do wdania się w niestosowne towarzystwo i w końcu umysłową sprowadza niedołężność?
Ale to są próżne słowa — głos wołającego na puszczy — dopóki kwiat naszego towarzystwa prowadzić będzie życie bez celu, bez pojęcia dobra powszechnego, bez obowiązków żadnych, życie zabawek i rozrywek, życie dziecięce, dopóty gra, jako najżywsza najsilniéj zajmująca zabawa, a do tego wszystkim dostępna, królować będzie w salonach. Czegóż potrzeba aby grać? Ani dowcipu, ani wychowania, ani nauki, ani uczucia, ani nawet wielkich piéniędzy; piérwszy wzięty z ulicy sługus, któremu dasz dwadzieścia peców, siądzie za stołem i potrafi tak grać jak najjaśniéjsza mitra.
Panowie — gracze są także różnego rodzaju. Jedni mają namiętność gry, i grają nie aby wygrać, nie żeby zyskać, ale żeby grać tylko. Brak zatrudnienia, nałóg, ciągną ich za zielony stolik. Drudzy chcą złota, którego potrzebują i marzą całe życie o ogromnéj wygranéj, popłaceniu długów, urządzeniu interessów, zbogaceniu się z kart. Smutne marzenie! Dobre bogactwo nabyte pracą uczciwą, ale złoto wydarte za zielonym stołem, może ubogiemu, może potrzebniéjszemu, może zrozpaczonemu człowiekowi, możeż być pożądane, miłe?
Wielu i najwięcéj, gra jeszcze bardziéj przez próżnowanie, niż z namiętności do gry. Niémając talentów, nielubiąc zajęcia umysłowego, bez celu w życiu; robi się sobie cel z gry. Gra każda jest to dramat pełen interessu, pełen wzruszeń, a są co lubią wzruszenia — i dla nich biorą karty w ręce. Niepojmuję jak ludzie coby się mogli zająć sztuką, nauką, literaturą, całe dnie, całe lata, całe życie, pędzą nic więcéj nie pragnąc, u zielonego stolika. Piszą podróżni, że nigdzie gra, nie jest gwałtowniéjszą namiętnością, jak w krajach mało cywilizowanych, pół barbarzyńskich, à ce titre, wiémy jakby nas nazwać można.
Ale skończmy z szulerami, smutny to widok, tych zapasów o złoto, w których z wszelkiéj ślachetności wyzuwa się człowiek i traci wyobrażenie wartości piéniędzy, co tak ciężką zdobywają się pracą.
Powiedzieliśmy raz, wyżéj, że u nas wszystko jest naśladowaniem i każdy wyższego od siebie małpować, za święty uważa obowiązek. I z grą toż samo się stało, ślachta od panów nauczyła się wista i diabełka; spokojnego wista, co przykuwa do stolika i robi machiną, i diabełka dziwacznego, w którego gra po dwa złote, jak drudzy po pecu. Tu przy woskowych świécach, tam przy łojówkach, a wszyscy grają. — Ślachecka gra burzliwsza od pańskiéj, tężéj tu się wadzą o rubla, jak tam o sto, co tam tylko myślą, tu w głos wypowiadają zaraz i czynią — otoż cała różnica. Po wielkich panach, nikt namiętniéj nie gra nad drobnych urzędników, kancellistów i adwokatów. —
Ale jeszcze jarmarkowo-kontraktowa postać. Koniarz.
Koniarz żyje w koniach, z końmi i z koni, a ma zawsze złe tylko konie; i tém się tylko różni od kupca który końmi handluje.
Na Berdyczowskim jarmarku, on biega kursa, na wychudłych szkapach, w Dubnie on się zwija po rynku, na pseudo-czerkieskim ogierze. Koniarz passjonowany jest do czerkieskich, kaberdyńskich i tureckich koni, które często kupuje od woziwody, utrzymując, że wszędzie pozna rassę. Konie kosztują go niezmiernie drogo, biega niémi bezustanku, na najdalsze mety, nieoszczędza ich, nie chucha nad niémi — używa ich, choćby pod nim zdechły, co się zresztą często wydarza. Koniarz ma swoje termina techniczne, których z przyciskiem używa mówiąc nietylko o koniach, ale nawet o ludziach. Zna się na powozach, na uprzęży, na furmaństwie; wozi doskonale z kozła, z konia, czwórką i piątką, a choćby i sześcią — Wié o każdym jarmarku na konie, zna po imieniu wszystkich jak on sam passjonowanych koniarzy.
Największém szczęściem, celem, życia koniarza, jego nadzieją nieustanną, zabiegów jego metą, jest — oszukać na koniu. Nie chodzi mu o piéniądze, o zysk, chodzi oto, aby dowiódł zręczności swojéj, swojéj sztuki. Czemuż by niesprobował kraść zręcznie, toby na jedno wyszło? — Koniarz wybiérający się na jarmark, to żołniérz który się sposobi do bitwy. W stajni największy ruch, jednym koniom wydłubują zęby, drugim farbują naprysk, białe nogi, i strzałki, tamte wystrzygają i czyszczą. Koniarz z krótką fajeczką w zębach, w szerokich skórą wyszytych szarawarach, z harapnikiem w ręku, w czapeczce z ogromnym kutasem, pokręcając wąsa, siedzi, patrzy, rozkazuje.
Pod jego okiem robią się wielkie przygotowania i konie wychodzą naprzód.
Potém on siada na najtyczankę zaprzężoną cztérma chudemi ukraińskiemi konikami i — ruszaj!!
Na jarmarku, on cały czas w stajni lub na targowicy. Swoje konie sprzedaje, inne nabywa. Nigdy bowiem długo nie może miéć jednych koni; i co tydzień jeśli nie wszystkie, to jeden lub dwa odmienić się przynajmniéj muszą. Z nowoprzybyłą szkapą, co to prób, co opatrywania, co ujeżdzania, zaprzęgów — Probują ją pod siodło, w dyszel, na przyprzążkę; — w lic — aż jéj wynajdą stosowne miéjsce i górujący przymiot jakiś. Koniarz bowiem niéma i jednego konia bez jakiegoś osobliwszego przymiotu. Ten sławnie kłusuje, tamten czwałuje, ów stępą chodzi przedziwnie, inny lekko nosi i t. d.
Koniarz jednak jakiegośmy tu opisali, jest w Dubnie rzadkiém tylko i przelotném zjawiskiem, miéjsce jego w Berdyczowie, tu stolica.
Dzierżawca, który szuka pomyślnych possesij jest także figurą właściwą kontraktom. Zwykle to poczciwy, opasły, rumiany, średniego wieku człowieczek, którego cały fundusz składa kilka tysięcy rubli, mających się włożyć w dzierżawę, woły i t. d, Znajdziesz go w sali czytającego karteczki poprzybijane po drzwiach, wywiadującego się u plenipotentów o warunki possessij, czytającego inwentarze, rachującego po czemu wypada dzień pańszczyzny — Trudno bo to teraz wyjść na possessij! dawniéj powiadają, bywały jakieś bajeczne possessje, na których robiono krocie bez wielkiego mozołu i ucisku poddanych, teraz wyciągnięte inwentarze, ocenione daremszczyzny i jeśli jeszcze dzierżawcy nałogowi starają się o possessje, to tylko dla tego że jak powiadają, niémają się gdzie podziać z remanentami. Dzierżawcy są to pospolicie ludzie pracowici, bogobojni, prości, szaraczkowi, ludzie w dorobku — Ale są i chciwcy, uciskający ludzi, czyhający na processa. Częściéj jednakże ucisk idzie od dziedzica na poddanych i dzierżawcę samego; dowodem tego częste processa z dzierżaw wynikające, do załatwienia trudne; z których ucieka biédny ślachcic, ze łzami, stratą pieniędzy i czasu.
Ludzie mający na kontraktach interessa, przyjeżdżają na krótko i uciekają z Dubna, ukończywszy je — Ale nierównie więcéj jest przybywających dla zabawy, ci po kilka tygodni mieszkają tutaj. Jch to karéty, wytworne sanki, kocze, widzisz pomykające się od Zamku, ku Zamkowi i w bliskości piękniéjszych domów Dubna, których tak niewiele. Cały prawie rząd kamienic, na lewo ratusza, zajmują ci panowie przybyli dla zabawy, lokując się w niewygodnych karczmach, których brudne izby, przeistaczają się w saloniki, dzięki staraniu gospodyń. — Nagle ożywia się Dubno, urządzają zabawy, — proszone obiady, wieczory tańcujące, maskarady, amatorski teatr, pikniki, szlichtady. Wybrane towarzystwo tylko do tych zabaw należy, reszta patrzy na nie zdaleka, et comme de raison wyśmiéwa, szydzi, zazdrośnie, pogardliwie powiadając —
— Że to są tylko pozory zabaw, nie zabawy.
Naśladowanie bajki o lisie i winogronach.
Gdy się panowie bawią, ślachta nieuczęstnicząca w zabawach; podsłuchuje, czeka, zaczaja się — Niechże kto więcéj niżby należało szampanskiego wypije, niech kto się z kim zwadzi, niech no go popchną, niech się kto zgra, niech się kto nieszczęśliwie zakocha, — natychmiast sto ust powtarza nowinę, sto drugie podwaja ją, sto trzecie nadyma, powiększa, karykaturuje — i o! roskoszy, o! radości, pasie się nią, nasyca, najada! — Bywają prawda powody śmiéchu, powody gadania — ale jakże często zazdrość, gniéw jakiś, niechęć, przetwarzają rzecz najmniejszą, a nawet tworzą cale nową.
W domach pańskich, gdzie się towarzystwo wybrane tylko zbiéra, gdzie wchodzą tylko prezentowani i proszeni, rzadki wypadek, coby dał powód do plotek i śmiéchu; ale na ressurssach i piknikach, za biletami płatnemi, tysiące historij.
Wczoraj panna A — niechciała tańcować z panem B. — Pan B, powiedział jéj niegrzeczność — Niech zna! — Panna A, poskarżyła się matce, matka powiedziała bratu, brat wyzwał na pojedynek — Jakimże sposobem nie było pojedynku.
Pozawczoraj pani Doktorowéj D. — nikt nie wziął do tańca, siedziała cały wieczor jak malowana na kanapie. Hrabia M. — przechodząc mimo, powiedział coś kąsającego — Doktor D — obraził się i wyłajał Hrabiego, Hrabia plunął w oczy Doktorowi i t. d. —
Dzisiaj — Pan X — porzucił na środku sali pannę F, w mazurze — zmuszony został publicznie ją przeprosić —
I tym podobne po każdym wieczorze kursują nowinki; panowie opowiadają je na korzyść swoją, ślachta na swoją. W powieściach panów, winna zawsze ślachta, w powieści ślachty ciężar cały na panach —
Stojący na boku, patrzący na to, śmieje się z tych i z tamtych. Mój Boże, jakiego to potrzeba próżniactwa, jakiego braku zajęcia, żeby się tém bawić, zajmować, żeby całe dnie, całe wieczory kommentować podobne wypadki.
Tym czasem najważniéjsze fakta kontraktowe, są to zawsze prawie kłótnie de lana caprina, zwady, niegrzeczności, kaprysy jakichś panien, co ze ślachtą tańcować nie lubią, lub nadto głośno z niezgrabnie tańcujących się śmieją, kaprysy jakichś panów, co boją się otrzéć o ślachtę i t. p. i t. p. Dodajmy do tego wiadomość o dwóch przedanych majątkach, kilku wziętych dzierżawach, obitych plecach, zgranych wielkich nadziei młodzieńcach, przedanych koniach, pokłóconych małżonkach; a będziemy mieli całego ruchu kontraktowego obraz dokładny. Zapomniałem o cenie mieszkań i kupcach, którzy im więcéj utargowali, tém lepsze były kontrakty —
Jabym sądził, że najlepsze te, o których mówią jak najmniéj.






ROZDZIAŁ II.
JESZCZE KONTRAKTA.



Wystawcie sobie młodego człowieka który się wychował w Polsce, kończył nauki i żył lat kilka za granicą, wjeżdżającego po raz piérwszy do Dubna, w czasie kontraktów. Ten charakterystyczny zjazd musiał go uderzyć i zastanowić; ta rozmaitość strojów odrębnych i nam właściwych, fizjonomij naszych domorosłych, rodzimych, musi zwrócić oczy, ten gwar, hałas, nieporządek, rozśmiészyć. Jak to wszystko jeszcze z przeproszeniem, w półdzikie! A tuż obok klassa, żyjąca po europejsku, klassa europejczyków, i niżéj znowu ludzie zaledwie do człowieka podobni — Przepych, nędza, nieład, zbytek — gwar, szum, hałas, wystawność i nieczystość, razem — Żydzi, chłopi, ślachta, panowie, kupcy, urzędnicy, koniarze, bałaguli, żołniérze, xięża — wszystko się to widzi i spotyka. —
Na tym samym Rynku, którym przejeżdżają kocze i karéty Jaśnie Wielmożnych, stoją fury chłopskie z drzewem, sianem, zbożem, bryki kupieckie i czarna beczka dziegciarza. Lokaj wygalowanowany ociéra się o żyda, żyd o wielkiego pana wlokącego się pieszo na salę kontraktową. Na ulicy co za pomięszane rozmowy —
— Byłeś w Zamku?
— Byłem — będę na obiedzie — a ty?
— Idę do Alexandra na diabełka —
Bien bon jour, cemment ça va t’il —
Nous nous encanaillons mon cher; dans ce maudit Dubna.
Viens, dejeuner chez moi — la Comtesse t’invite.
A quelle heure?
Deux heures précises.
— Siarniczki! kalendarze, Jasny Panie, hubka do fajki! Stambułki, cybuki —
— Idź precz z lichem —
— Powiadam że siedem lat —
— Wrześniak panie, dość w oczy spójrzéć
— At chabety!
— Szkapy zjeżdżone, stare —
— A co ładna?
— Anioł mówię ci —
— Chodź, pokaż —
— Ehe! zapewne! kłaniam się —
— Ani grosza od pięćdziesięciu dukatów dusza — Choćbyśmy rok gadali to na próżno — Słowo honoru —
— Ja niedam nad cztérdzieści ośm — słowo honoru —
— Niech się pan pomiarkuje —
— Ja się pomiarkowałem
— Cztérdzieści dziewięć —
— Niemogę —
— No! to i ja niemogę. Słowo honoru!
— Wié pan co, ostatnie słowo — Słowo honoru — cztérdzieści osiem i pół —
— Niemogę — słowo honoru
— A i kończcież, co o pół dukata się rozchodzić. No-zgoda
— A cóż słowo honoru — Niech tak będzie.
— No — no —
— Ależ to panie, łajdak siódméj próby
— Dziesiątéj próby — panie, chciał mnie! odrwić — Ale poczekaj-no —
— Pójdziecie na kotlety do Dobrzyjałowskiego?
— A no! i butelkę porteru postawisz?
— I ty —
— I ja.
— Takie, tym podobne i daleko rozmaitsze jeszcze rozmowy posłyszysz w Rynku, nim dójdziesz Ratusza, do którego płynie nieustannie fala ludu i odpływa nazad. Po wschodach obstawionych ubogiemi piszczącemi
— Daj panuniu grosz ubogiemu.
— Jaśnie Wielmożny panie, daj na chléb —
— Dziecko moje głodne.
Wchodzisz na salę, któréj pilnuje Szwajcar ubrany paradnie. Nigdy zrozumiéć niemogłem czego ten Szwajcar pilnuje: jeśli porządku — to mógłby pójść spać, bo porządek na sali, jest rzeczą urojoną — jeśli broni wejścia — to pytam się komu?? Może też postawiono go tam dla zamykania drzwi — Jeśli tak zgoda, ale po cóż znowu ten ubiór paradny — Salę otaczają sklepy, napychają żydzi nie żydzi, panowie, ślachta, ubodzy, policjanci, ekonomowie bez miejsca i t. d. Daléj traktjer, muzyka czeska, wystawa składająca się z pięciu szkaradnych obrazów, dwa lustra na przedaż i resztki niedogryzionéj przez myszy bibljoteki. —
Tu znowu obija się o twoje uszy tysiące rozmów, dziwnie spotykających się z sobą.
— Co to ten obraz wystawia?
— To panie, dwóch starców i kobiéta
— Cóż to panie jest?
— Jak panu mówiłem —
— Aha! rozumiem —
— Historja powszechna za 15 groszy.
— Dalibóg tanio! cała historja — choć nie potrzebuję a kupię.
— Kotlety tu podawać! kotlety.
— Aha! mówiłem, nie grać było z nim, nie grać, pięćdziesiąt peców to piéniądze.
— Zapewne że piéniądze.
— Oczy czarne, nosek maleńki, usta jak korale — a figurka —!
— Odsedniona, odparzona, noga wyłamana, stara i bodaj że czy nie ślepa na jedno oko.
— Ale rassowa!
— Aha! rassowa i dla tego ślepa —
— Mam honor rekomendować się —
— Bardzo mi przyjemnie, że mam tę przyjemność —
— To jest, zaszczyt mi to czyni —
— Cygaro tu! cygaro i kawa czarna.
— Skończyłeś?
— Tak jak skończyłem i jutro przedugodne punkta spisujem —
— Ale to niegodnie Panie Dobrodzieju!
— Proszę mi nie przymawiać!
— To nieślachetnie —
— WPan mnie obrażasz!
— To nieuczciwie —
— Ja będę żądał satysfakcij —
— Ja niémiałem intencyi obrazić WM. Pana Dobrodzieja.
— To co innego.
— Jak się masz!! kopę lat niewidziany! kochany koleżko! A cóż wist jak idzie —
— Niedobrze —
— Ooo?? proszę!!
— Osiem złotych groszy dziesięć, a pięć złotych groszy dwanaście, trzynaście złotych, groszy —
— Proszę no Jasnego pana
— A co —?
— Nu, a co będzie?
— Nic nie będzie
— A wełna?
— Ani grosza od dziesięciu —
— A pół dziewięta?
— Co to ty myślisz że ja bankrut?
— Nu — nu — wola Jasnego pana —
— Dasz pół-dziesięta?
Staś wpadłszy w ten odmęt, mimowolnie rozweselić się, zapomniéć zaciekawić, musiał. Tak to wszystko było nowém i niewidzianém dla niego, tak to go bawiło! — Na chwilę nawet zapomniał o Hrabinie, ale tylko na chwilę — Spójrzawszy na paradne ekwipaże pańskie przesuwające się ulicą, wspomniał ją znowu i posłał trzech faktorów razem dowiadywać się do dworku najętego, czy nie przyjechali.
Wszyscy trzéj zadyszani powrócili z wiadomością że niéma nikogo i za dwa dni dopiéro ich się spodziéwają —
— Tymczasem, rzekł August do Stasia, zapomnij o twojéj chorobie, baw się, szukaj roztargnienia — Przebendowscy wypłacili nam te 150,000, oddaję ci twoją część, wypłać coś winien lichwiarzowi pożyczone dla twojego Hrabiego, resztę ulokuj; a część strać mój drogi, bylebyś mi odmłodniał, odżył i trochę zapomniał téj nieszczęsnéj twojéj miłości. Dziś wieczorem, mamy bal u Pułkownikowéj, twojéj znajoméj, zaprasza nas na niego.
Rad nie rad Staś musiał pojechać do Pułkownikowéj, u któréj najlepsze towarzystwo się zebrało. Na Dubno był to bardzo piękny wieczorek, ale to tylko na Dubno. Dworek choć wytwornie przybrany, zawsze tylko dworkiem, ciasno w salonie, podłoga nierówna, świéce topniały na kołniérze od fraków — Pułkownikowa miała stosunki, z których się wyłamać nie mogła — Zaprosić więc musiała, ce qu’il y avait de mieux i kilka, kilkanaście, osób z naszéj ślachty, dumniejszéj swoim ślachectwem, niż panowie swym państwem. Już z góry wielu przepowiadało, że się to bez kozery nieobejdzie. Jakoż piérwszym znakiem do boju, było potrącenie pana Sędziego, przez Hrabiego Alfreda. Sędzia odwrócił się i spytał, co to ma znaczyć.
— To ma znaczyć, żem pana przypadkiem trącił, odpowiedział Alfred, uśmiéchając się —
— I że umyślnie gadasz mi głupstwo rzekł Sędzia — Ale ja tego od nikogo, a tém bardziéj od takiego jak ty — niezniosę.
Alfred zamachnął się — ale go któś z tyłu pochwycił. Wrzawa, Sędzia odgrażając się wyszedł. Alfred odjechał i wszystkim humory pokwaśniały, a Pułkownikowa mało nieomdlała dowiedziawszy się o tém. Rozeszły się wieści o wypadku osobliwsze; mówiono bowiem nie daléj jak w drugim pokoju, że Alfred ukąsił za nos Sędziego, a Sędzia wyrwał włosy Alfredowi — Ślachta nasrożyła się, przybrała postawę bojową, panowie minę drwiącą.
Wszystko to musiało bawić Stasia, który obojętnym pozostał widzem i po zakroju miarkował, że się rzecz cała skończy na hałasie i gadaninie.
Po chwilce zamięszania, która krótko trwała, taniec przerwany na nowo się rozpoczął, mężczyzni usiedli do gry i rozumowana analiza waśni została przy tych tylko paniach, które były skazane na siedzenie na kanapie przez cały wieczór z lornetką w ręku, wachlarzem, a zazdrością w sercu.
Pułkownikowa jako gospodyni domu była w rozpaczy; zaklinała wszystkich kogo spotykała, aby nierozgłaszali tego, niespokojna biegała od jednego do drugiego, uśmiéchała się milutko, prosiła. Z szczególną troskliwością, nadskakiwaniem była mianowicie dla znanych plotkarzy, co to broń Boże, z czyjego domu wyjdą nieukontentowani przyjęciem, jadłem, napojem, miejscem jakie im u stołu dano, mszczą się kąsając nielitościwie. Dla nich biédna gosposia podwajała się, potrajała, truchlała przed niémi. — Jutro! ach jutro, myślała, to dopiéro gadać będą! to zmyślać! A każdy doda — Stało się to na wieczorze u Pułkownikowéj! Ach! na cóż się to u mnie stało —!
Usiadła zmęczona, blada przy Stasiu.
— Ach! gdybyś pan wiedział jak to mnie boli, taki wypadek u mnie —
— Cóż za wypadek? spytał Staś — nic strasznego! kilka słów ostrych i po wszystkiém.
— Będą się bić —
— O! niech pani będzie spokojna — będą pić tylko jutro i Dobrzyjałowski zyska na tém obiad wielki.
— Daj Boże, ale ja się boję — ja się bardzo boję. Je suis si malheureuse!
— Pani? spytał Staś. Tego niepojmuję. Możnaż być swobodniéjszą, szczęśliwszą, więcéj wielbioną i kochaną —
Pułkownikowa spójrzała mu w oczy z niedowierzaniem.
— Kochaną? powtórzyła — i westchnęła. I swobodną! dodała po chwilce.
— Alboż tak nie jest?
— Swoboda kobiéty, która niéma się na kim oprzéć, która jest sama jedna — sama na całym świecie —
— Od pani zależy nie być samą —
— Odemnie? roztargniona wymówiła Pułkownikowa — prawda, mogłabym miéć opiekuna, ale właśnie może takiego, jakiego miéć nie chcę —
— Hrabia Alfred rzekł Staś —
— Pan żartujesz, odezwała się gospodyni domu — on dla mnie nadto dowcipny — Zabił by mnie swojém szyderstwem.
— Ale otóż i on powrócił! zawołał Staś wstając i idąc ku Alfredowi, który w téj chwili z najlepszą miną postępował na środek salonu.
— A! porwała się pułkownikowa i podbiegła
— A cóż? a cóż!
— Nic — odpowiedział Alfred — wszystko skończone — przeprosiliśmy się i koniec —
— Jakżeś pan dobry! załamując ręce odezwała się Pani Grodkowska. A Sędzia —
— Poszedł na wieczór do Sliwińskich.
— I pewnie wszystko skończone?
— Najpewniéj —
— I nie będziecie się bić?
— Zaręczam! odparł Alfred, to by było śmieszném, ja jestem młody, on stary, ma dzieci, żonę, cóżby to był za pojedynek? On się nawet na szpady i na pistolety bić nie umié, a ja na pałasze nie potrafię —
— I nie będą o tém gadać?
Soyez tranquille! rzekł Alfred całując w rękę — Soyez tranquille, nous leurs fermerons la bouche.
Gdy się Alfred ukazał, zaczęto powoli nieznacznie gromadzić się w koło niego, zapytywać — Dowiedzieli się wszyscy że rzecz skończona i jedni do kart, drudzy do tańca pośpieszyli. Wieczór przeszedł wesoło, Pułkownikowa spokojna o trzeciéj z północy spać się układła.
Nazajutrz oprócz rannéj szlichtady, był w sali Ratuszowéj wieczór tańcujący za biletami płatnemi. August wyciągnął nań Stasia.
Wszedłszy na salon, zdziwił się Staś nad jego małością; która tém bardziéj w oczy biła, im liczniéjsi zgromadzili się goście. Z lepszego towarzystwa kobiéty mianowicie zjechały się wszystkie, mężczyzn mało, gdyż znaczniéjsza część pozostała przy kartach; ledwie dwa czy trzy aristokratyczne ułożono kontredanse — gdyż panie z ślachtą napełniającą salę, tańcować nie chciały. Jeden tylko gallicjanin, jakiś młodzik odważnie dziwacznéj maniery zwracał uwagę wszystkich i wzbudzał śmiéchy; nic zresztą nie biło w oczy. Panie siedziały wyprostowane na sofach i lornetowały gallerją: gallerja wskazując sobie palcami, panią S. panią P. i t. d. opowiadała o nich gorszącą kronikę. — Jeden stolik wistowy postawiono przy drzwiach — W towarzystwie żeńskiém, prócz Generałowéj.... i Pułkownikowéj niebyło mięszaniny — same panie. Za to między mężczyznami mięszali się Jaśnie wielmożni, trochę Oświéconych, mnóstwo adwokatów i wiele a wiele prostéj ślachty. Oczy patrzących zwrócone były na sofę, podobną do grzędki pięknych kwiatów, między któremi jak ogromna piwonja, rozwijała się Generałowa —
— Co to za jedna, spytał jakiś młody w żółtych (trzeci raz wziętych) rękawiczkach, dandy Dubieński — jakiegoś Jegomości, wyglądającego na adwokata.
— Hm! Hrabianka! Wesolutka panienka, co się śmieje ze wszystkich, od Boga wyznaczona żona dla Hrabiego Alfreda, bo oboje całe życie dowcipują — Patrz pan — jak się do rozpuku śmieje z nieszczęśliwego gallicjanina!
— Nie tańcuje?
— Zawsze ją noga boli, gdy kto z nas poprosi do tańca. Co się tyczé dowcipu! myślę że trochę ma żółci, która długie w stanie panieńskim trwanie, dodaje — Mści się na świecie, za to że ją świat szanując bardzo, obchodzi do koła. A cóż panie, Hrabianka, nie pójdzie za ślachcica, a gdyby poszła, to by go zjadła we dwa lata na fioki, a Hrabiowie szukają piéniędzy. Może téż nie jednemu wydaje się, że choć jest Hrabstwo, a imienia niéma.
— A ta druga obok!
— To konsyljarzowa — Nieprawda że ładna i ładnie ubrana? Ta suknia uszyta jest z długiéj febry pana Sędziego, czépeczek i szal nie wiedziéć tam już z czego, a peleryna blondynowa z rumatyzmu Grafa P.....
Staś słysząc to roześmiał się —
— A daléj, spytał przybysz nieznający nikogo.
— Hrabina... Poczciwa i dobra pani! ani to dumne, ani się wynosi, ani gardzi ludźmi, pobożna, dobroczynna, spokojna — Nie panoszy się, bo wié, że jéj nikt państwa nie zaprzeczy. Jak była młodszą żyła po ludzku, może czasem nie bez grzéchu, ale zacna pani! Co tam, na to uważać!
Gdy to mówili, panie po jednéj wychodzić zaczęły i wysunęły się wszystkie — zostali tylko mężczyzni i z tańcującego wieczoru, zrobiła się męzka pohulanka — Strzelały korki, przyniesiono stoliki, i zaczęto grać, jeść, pić i na tém się, późno w noc zakończyło kassyno — Ślachta porozchodziła się po kwatérach, do szlafroków, fajek i spokojnego wista.
— Ale to wcale nudne, te twoje kontrakty rzekł Staś wracając z Augustem. Musicie być bardzo głodni, kiedy na taką zabawę umyślnie się zjeżdżacie — Gdzie zajrzéć karty, a karty tylko, komeraże, plotki, dzieciństwa —
— Boś jeszcze się nie oswoił, nie wcielił w nasze towarzystwo, odpowiedział August —
Staś za odpowiedź ziéwnął i wysłał faktora na panieńską ulicę.
Wyglądał go niecierpliwie chodząc po pokoju, gdy drzwi się otworzyły wszedł lokaj Hrabiego i oddał karteczkę.
Staś poskoczył z radości —
— Przyjechali! zawołał.
— Kto?
— A któż? oni! rzekł do Augusta.
— A! Hrabstwo! dawno?
— Dziś wieczorem; jutro rano, rzekł służącemu, będę u państwa.
Stasiowi także zajaśniały kontrakty i zdawały się zaraz weselsze, położył się spać marząc o jutrze, niespokojny o nie. Kilka dni przeżytych bez niéj zdały mu się wiekiem już rozłączenia i jak to zawsze bywa, po kilku tych dniach, lękał się jakiejś odmiany; zapomnienia, Bóg wié czego. O! on jeszcze kochał!






ROZDZIAŁ III.
KTÓRY CHCE SIĘ NAZYWAĆ DRAMATYCZNYM.



W ciasnéj izdebce, na tyle najętego przez Hrabiégo dworku, za stołem zarzuconym papiérami stęplowemi, któren z dwóch stron otaczały dwie próżne prawie beczki, siedział pan Żylkiewicz plenipotent generalny Hrabiego, i czytał jakiś papiér. Była godzina dziesiąta ranna, najniebezpieczniéjsza z godzin; co chwila téż drzwi się otwiérały i wsuwała się nowa postać. Pan Żylkiewicz był to mężczyzna lat cztérdziestu, łysawy, w okularach, dobréj tuszy, fiziognomij pełnéj i mało wyrazistéj, charakterystyczném w niéj tylko było zarośnienie oczów, które prawie niewidoczne się stały. Pan Żylkiewicz czytał i notował na papiérku.
— Panu Stanisławowi N. 40,000 — To nie pilno, jak mówi Graf.
— Panu Ostrożalskiemu 100,000. Procenta zaległe od lat pięciu, musi procentów część ustąpić, a część mu zapłacim.
— Panu Wyżyńskiemu 50,000 Złł. — Chce kapitału koniecznie i oznajmował trzema miesiącami wprzód — Do diabła. Ale jakoś to zrobiemy.
— Pani Zyglińskiéj 80,000 Złł. I ta chce kapitału! Wszyscy bo chcą kapitału! Poco im te kapitały! Hm —
— Małoletnim Piszczałkowskim 120,000 opieka reklamuje, trzeba zapłacić —
— Rachunek drobnych długów, procentów, wynosi blisko 200,000. Ogromnie! Niepojmuję! Rachujmy raz jeszcze, możem się pomylił!
Rachował znowu —
— Nie! Ciężka sprawa! Co tu począć — piéniędzy dostać ani sposobu — Hm! Ciężkie kontrakty, i jeszcze pan Graf powié, że ja nieumiém dawać sobie rady w interessach — Dajże rady, bądź mądry! —
Blisko 600,000 wypłacić by potrzeba, na to jest ze 40,000 w kassie, przedamy wełnę, będzie ze 2,000 rubli — pożyczym ze 6 tysięcy (jeśli dadzą) — At, wszystkiego ledwie się dobijem 100,000 — Jeszcze Hrabia koniecznie potrzebuje 20,000 dla siebie — Tego roku nie wybrniemy! Gdy to mówił, wtoczył się otyły żyd, w sobolowéj czapce i z lekka mu się pokłonił. Pan Żylkiewicz wstał i powitał grzecznie.
— No! a cóż tam słychać!
— U mnie nic! a u państwa —
— At, zachciałeś, odpowiedział plenipotent, jako tako —
— A będą moje piéniądze?
— Jakie piéniądze?
— Moje 6,000 rubli.
— A! No proszę! zupełniem był zapomniał zawołał Żylkiewicz przetrząsając papiéry. To tobie termin na kontrakty?
— Jutro —
— Jutro!! Hm! Aha! tak! A, to zobaczemy!
— Czy ja mogę szczérze mówić? spytał żyd oglądając się.
— Mów, mów panie Szloma i siadaj proszę, rzekł plenipotent.
— Żyd usiadł i sapnął.
— Bardzo źle gadają na pana Grafa, odezwał się cicho.
— Zwyczajnie, człowiek ma nieprzyjaciół!
— Nu! nu, co to ze mną taić — mówił żyd daléj, powiadają co on nikiemu nie zapłaci. Ja panu będę wdzięczen, niechaj pan mnie powié prawdę —
— Pan Żylkiewicz strzelił oczyma i odchrząknął.
— Wié, Jasny Pan co, niech mnie pan zapłaci, a ja ustąpię dla Jasnego pana cokolwiek —
— A wieleż spytał cicho Żylkiewicz —
— Nu! sześćdziesiąt rubli —
— Co to ty myślisz — że ja —
— Żyd przerwał wstając — Niech się pan nie gniéwa — tysiąc złotych —
— Ale ja o tém i słuchać niechcę —
— Cały procent. —
— Hm? cały, pan wié, mnie trzysta rubli procentu za te dwa miesiące należy —
— Cicho! aspan, pan Graf idzie — Jdź waćpan, idź, albo — gdyby cię zastał — Ale nie, ruszaj — przyjdziesz jutro —
— Żyd wyruszył jednemi drzwiami, gdy Graf wtoczył się drugiemi z fajką w zębach, w szlafroku —
— A co Żylesiu, jak tam interessa? spytał siadając w krzesełku — A jakie tu niewygodne krzesełka!
— Żylkiewicz milczał, patrzał w papiéry i zdawał się mocno zajęty.
— No, a co Żylesiu?
— A co, panie Grafie ma być — bardzo źle —
— O?? Tak jak przeszłego roku?
— Gorzéj?
— To nie może być.
— Niech JW. Graf posłucha.
— Ale daj mnie pokój z temi rachunkami, to nie moja rzecz, powiédz co zrobisz.
— Ja głowę straciłem zupełnie i gotów jestem wyrzec się wszystkiego. Mamy płacić blizko 600,000, a na to niewiém czy sto zbierzemy, prócz tego procenta od innych summ, których nieodbiérają, to niéma co i myśléć z tego wybrnąć —
— Jakto? Żylesiu — A układy?
— Nikt i słuchać niechce —
— No — to nie płacić —
— To majątek zabiorą —
— A! facecje Żylesiu, nie śmieliby!
— Ośmielą się niezawodnie —
— To nie może być —
— Słowem honoru ręczę Grafowi — tu niéma rady, jak przedać znaczniéjszą część majątków, a przynajmniéj klucz Ukraiński — I tak potrąciwszy z niego dług bankowy, nie wystarczy na interessa —
— Ale mój Żylesiu — to ty ślicznie moje interessa prowadzisz jak widzę — Doprowadziłeś mnie do tego — Zmiłuj się — to —
— Alboż to ja doprowadziłem do tego — Pan Graf ciągle nowe długi zaciągał, nikomu nie płacił, słuchać mnie nie chciał. Cóż ja miałem robić?
— Na to ty Żylesiu plenipotentem —
— Cóż ja zrobię bez piéniędzy —
— Ale już mi tego nie gadaj — odparł Hrabia — Za cóż ja ci płacę? żebyś mi interessa robił, cóż ty robisz —
— Opędzam się jak koń co go bąki obsiądą, ale w końcu ja otwarcie mówię, niéma rady jak wyprzedać się — Zostanie JW. Grafowi klucz wołyński jeden z długiem bankowym, i na tym żyć można —
— Co bo to Aspan takie rzeczy mnie gadasz! A to niesłychana! Coż to ja bankrut czy co! myślisz że mi wmówisz tak łatwo — WPanu się w głowie pomięszało; żebym ja się wyprzedawał!
— Jnaczéj być niemoże —
— A od czegóż WPan jesteś plenipotentem, malowanym czy co! Daj mi WPan radę?
— Jedyna rada wyprzedać się, oczyścić i —
— Ale co to, to, takie puste rzeczy mi gadasz — to są facecje — Mój kochanku, kto ma jak ja takie trzy klucze — nie może być w ostateczności —
— Ale porachuj pan co za długi?
— Co za długi! jakie długi, WPan bo roisz sobie jakieś długi, to intratami zapłacić można! —
— Ale JW. Graf przeżywa intraty!
— Oto to lubię! Jeszcze mi takie rzeczy gada. A mało ja tobie piéniędzy na interessa daję? hę! Czy to ja mam żyć wiatrem?
— Żylkiewicz zamilkł.
— JW. Graf posłucha spisu długów do wypłaty tych kontraktów? I wziął papiér w ręce.
— Ale dajże mi pokój — Cóż to, pomoże co jak ja przeczytam twój ten spis! WPan dawaj radę! Układaj się, WPan działaj —
— Bez piéniędzy —
— Ale co bo mi gadasz nieustannie bez piéniędzy, juściż piéniądze są —
— To na procenta nie wystarczy.
— Wełna —
— I z wełną —
— Już na mój honor Żylesiu, tak przesadzasz.
— Ale niechże się Graf przekona —
— Co bo mi léziesz z tym papiérem, ja chcę rady, piéniędzy, nie papiéru twojego! Żylkiewicz ruszył ramionami.
— Mówiłem, jedyna rada, wyprzedać się, a innéj nie daję, bo byś JW. Graf pewnie nie przyjął.
— No, no, a powiédz no inną? —
— JW. Graf niezechcesz cudzéj krzywdy —
— O! po cóż to się w te morały wdajesz, tu o interessach mowa —
— Byłby sposób, ale ludzie by krzyczeli —
— No, no? a jaki —
— Nie śmiem go podać —
— Odważ no się Żylesiu —
— JW. Grafini może nas wyrwać z kłopotu —
— Kto? Grafini, a to jak? spytał Hrabia powstając szybko —
— Moglibyśmy okazać zapisy dawniéjsze mogłaby nas o nie pozwać, moglibyśmy przegrać, dłużnicy by spadli i nic byśmy im nie zapłacili —
— A gdzież te zapisy — spytał Graf.
— Mogłyby się znaléść, rzekł po cichu Żylkiewicz —
— Ale gdzież?
— Żylkiewicz się poskrobał — po łysinie —
— Można by zrobić takie zapisy —
— A no to dobrze — rzekł Graf —
— A dłużnicy spadną, będzie krzyk, płacz — lament, będą gadać —
— Hm! rzekł Hrabia — Już bo mnie tak dokuczyli! Zapewne, że to dobry sposób —
— Ale krzywda tylu ludzi —
— A! co bo WPan morały mi prawisz —
— Jednakże —
— Dokuczyli mi do żywego — Juściż wolę zostać przy piéniędzach i majątku.
— Ale na to potrzeba zezwolenia, podpisu Hrabinéj —
— To Hrabina da — Ja w tém — A może ty masz inszy sposób Żylesiu?
— Szczerze panie Grafie, niéma ratunku ten jeden — Tonący brzytwy się chwyta.
— A! ja sobie tą brzytwą palców nie pokaléczę! Otóż to Żylesiu to pokazałeś, że masz głowę — Nie płać że nikomu i przyślij mi 20,000.
— Niemożna JW. Grafie, Żyd Szloma dopominał się o 6,000 rubli —
— A cóż to on lepszego od innych, żeby jemu płacić?
— Jemu koniecznie potrzeba, ma formalny oblig, żyd zacięty i może być źle — =
— Wiész co Żylesiu — przyszło mi na myśl, daj mu wełnę w 3,000 rubli, a na 3,000 kontrakt na wódkę.
— Niemożna JW. Grafie — oblig ostro napisany, chwyci remanenta —
— Kto? ten żyd, ten.
— Ale JW. Grafie, na honor, nie można. Z naszą ślachtą sprawa, to jak sobie chcę, a z żydem to niepodobna.
— No, to płać sobie z resztą Żylesiu, ale ja o tém wiedziéć nic chcę, a 20,000 taki przysyłaj —
— Kiedy w kasie niéma piéniędzy —
— To pożycz —
— Już teraz nikt nie pożyczy —
— O! a to dla czego —?
— Jeśli podniesie Hrabina process —?
— No to cóż — To tym dawniéjszym nie oddamy, a na nowym podpisze się Hrabina —
— Wiarę stracim!
— E! facecje Żylesiu! Alboż to ja co temu winien!
— Juścić wszyscy będą wiedzieli, że to rzeczy podrobione — łatwo się domyśléć —
— A wiész Żylesiu, to źle, kiedy nie można będzie więcéj pożyczać —
— Jedno z dwojga panie Grafie.
— To, to źle rzekł Graf potrząsając głową.
— Niech teraz pan Graf, pomówi z Grafinią o tém i uzyska zezwolenie — Bo, to prędko działać potrzeba. Potém jak process przeprowadzim, choćbyśmy go mieli przegrać, kredytorowie się nastraszą i wejdziemy w układy —
— A po cóż w układy?
— Trzebaż im przecie co dać?
— A kiedy można nic nie dać?
— Nadto by było krzyku!
— Gdzie? pod oknami?
Żylkiewicz się uśmiéchnął. Dość panie Grafie, że gdziekolwiek krzyczéć będą.
— Abym ja tylko nie słyszał — odparł Graf. I wstał z krzesełka, wydmuchnął fajkę, a trzymając już za klamkę, odezwał się jeszcze.
— A te 20,000 Żylesiu.
— Dalibóg, panie Grafie, niemożna.
— A jutro?
— To wszystko jedno —
— Ej! jaki bo ty nudny! no to 16,000.
— Ale kiedy niéma.
— Już rób co chcesz, taki ja lepszy od tego Szlamy żyda, któremu chcesz koniecznie płacić — musisz mi dać dwa tysiące karbowanych — Ani słucham racij i przysyłam po nie —
To mówiąc Graf pocisnął klamkę i wyszedł, prosto do pokoju żony —
Ona siedziała nad xiążką, oparta sama jedna, zamyślona. Świéże łzy widać było na powiekach.
Bien bon jour.
Podniosła oczy — Bon jour — prenez place.
Usiadł w krzesełku i westchnął.
— Cóś źle się kontrakty zaczęły, moja Juljo, bardzo źle — Wszyscy tacy niegrzeczni, chcą piéniędzy — nalegają, naciskają — a tu niéma.
— Ale Żylkiewicz jakoś temu da radę —
— Otóż to że Żylkiewicz, taki niezgrabny — wszystko mówi, posprzedawać majątki —
— Jakto? wszystkie —? I Hrabina gorzéj jeszcze pobladła —
— Tak jak wszystkie — Zostałby się nam Mogiłówski klucz, obciążony tym, jak go nazywają — bankowym długiem.
— Czy to być może! załamując ręce — zawołała Hrabina.
— Otóż i ja mówię, rzekł Graf, że to być niemoże niepowinno! Żebym ja się wyprzedawał jak jaki bankrut!
Hrabina zakryła twarz rękoma i zapłakała — Boże, cóż poczniemy —
— A zaraz bo to bierzesz po kobiécemu, Juljo — tu trzeba radzić. I powiém ci, ten Żylkiewicz, żeby nie ja, nigdy by nie dał rady — Ale ja skoncypowałem — enfin —
— Cóż? spytała niespokojnie Julja — możesz być na to rada?
— Wyborna — Zostaniemy przy piéniądzach, przy majątkach i długów się pozbędziem.
— A któż za nas zapłaci?
— Jakto, kto? — nikt —
— A więc —
— A więc, dłużnicy pójdą z kwitkiem.
— Jakto tybyś mógł zawołała przerażona Hrabina; ale Hrabia niepojął trwogi jéj i pomięszania i odpowiedział zimno, nawet wesoło —
— Mogę, mogę — tylko na to potrzeba twojego podpisu, a wszystko będzie dobrze — Dziś Żylkiewicz, spisze co potrzeba i — ty podpiszesz —
— Ja!! zrywając się zakrzyczała Julja — ja! ja! jabym to miała zrobić! Człowieku!
— A któż? spytał Hrabia — Juścić ty! Bo inaczéj nie można! Ty się tylko podpiszesz — nic więcéj —
— I ty mi to radzisz?
— Albo cóż? — bardzo dobra rada.
— I ci ludzie za swoje zaufanie, za swoją wiarę w nas, będą pokutować, będą żebrać — I ta wdowa i te dzieci, i ci wszyscy.
— Wszyscy, co do jednego, rzekł Hrabia. Ale bo ty to bierzesz romansowo, a to interess po prostu i inszego sposobu niéma.
— Więc zginąć, sprzedać wszystko pójść z kijem, z torbą samym.
— Hm! przeciągnął długo Hrabia z niechęcią; ale bo ty odchodzisz od przytomności, exaltujesz się — Tu potrzeba chłodnéj krwi i rachuby —
Hrabina czerwona i blada co chwila, niespokojna, postąpiła ku niemu —
— Hrabio! mógłżeś to nawet pomyśléć, przypuścić — Skrzywdzić tylu nieszczęśliwych, odebrać im może ostatni kawałek chleba, z chłodną krwią z rozwagą! Powiédz! — Ty chyba niepojmujesz tego co robisz! To nie ty, pomyślałeś, to ci jakiś niegodziwiec doradził.
— Ale to śliczny pomysł, rzekł Hrabia — Miarkuj! majątki czyste, my spokojni, dłużnicy spokojni, pięknie, gładko, sza, tylko ta różnica, że majątki pójdą na twoje imie.
— Moje imie wmieszać do tego! moje imie! zawołała Hrabina — Ty żartujesz, ty szydzisz ze mnie Edwardzie — To są żarty, okropne żarty, porzuć je.
Ma parole d’honneur — prawda.
— Ale myślałżeś nad tém?
— Myślałem i zdaje mi się nic temu zarzucić: bo co Żylkiewicz powiada żeby się układać z kredytorami, kiedy można się wcale nie układać, na to się nie godzę.
— Więc ten nawet sumienniéjszy od ciebie — zawołała Hrabina.
— Tu nie o sumienie chodzi, ale o interess, rzekł Hrabia żywo i trochę już zniecierpliwiony. Jedno z dwojga, Juljo, jedno z dwojga, albo się wyrzéc majątku, znaczenia, położenia w świecie, stósunków do których się przywykło, wygód życia, co się stały potrzebami, wszystkich przyjemności — zawiązać ubóstwem los naszéj córce, skompromitować się w oczach naszych współbraci — albo, albo —
— O! to okropnie! to okropnie! zawołała Julja rzucając się w krzesło i płakać zaczęła — Jesteśmyż już tak ubodzy? tak przyciśnieni, tak nieszczęśliwi!
— Ja sam tego niepojmuję, szepnął Hrabia, ale Żylkiewicz się przysięga że tak jest. Ja sam tego niepojmuję —
— Sromota, hańba! mówiła Hrabina.
— Wystaw sobie, ciągnął daléj, Hrabia, jeśli się wyprzedać przyjdzie, co to za konsekwencje — Trzeba dom zamknąć, zrzéc się wystawy, żyć skromnie i prawie ubogo, córki niepokazywać i powiedziéć sobie, że jéj nie wydamy, słowem zabić się za życia. — Wszyscy nas opuszczą, porzucą, zaprą się nas — Miarkuj Juljo.
Ona ciągle płakała, kryjąc twarz w ręku, niekiedy głębokie westchnienie wyrwało się z jéj piersi — Hrabia był pewien że ją przekonał, o potrzebie uczynienia stanowczego kroku.
— A tak, ciągnął daléj, wszystko się ułoży, uspokoi i będzie lepiéj niż było. Będziemy zupełnie spokojni — O co chodzi, o jeden podpis — ludzie będą gadali, to przestaną — Czy to my piérwsi? a nasz kuzyn Hrabia — Z, co pokollokował kredytorów na piasku i błocie, wziął potém sukcessią po bracie i żył i żyje dobrze, i nikt mu słowa nie powié! Wszyscy u niego bywają, szanują go, kochają!
— A łzy tych biédnych — szepnęła Hrabina, a krzywda ludzka — a sumienie!
— To bo wszystko romanse, Hrabino — mówił zacny małżonek, a to interes. Ja kiedy czytam co podobnego w xiążce, to się rozczulam; ale to chodzi o nas o dziecko.
— Biédne dziecko!
— No, otóż to, jeśli nie dla nas, to dla dziecka, Hrabino —
— Nie! nie! nie! zawołała powstając Julja z godnością, z powagą — nie — i stokroć nie — Niech na naszém, niech na jego sumieniu nic nie ciąży! lepiéj ubóstwo niż sromota, niż zgryzoty.
— A wiész co to ubóstwo? rzekł Hrabia, wiész co to nędza, co to niedostatek? Tyś ich nigdy nie skosztowała, ty ich nie znasz. Wiész ty co to ręczna praca, co to odarta suknia, co to wejrzenie ludzkie, piekące w serce, gdy padnie na ciebie zubożałą — zgniecioną, poniżoną —
— Ubóstwo nie poniża.
— Dobrze to mówić — śmiejąc się rzekł Hrabia — Ty myślisz że ty wytrzymasz ubóstwo, niedostatek? Ty pojmujesz je zapewne, tak jak to pięknie opisują w romansach, niedostatek sielankowy, ubóstwo malowane! Ty spędziłaś całe życie w przepychu, w bogactwie — i nie masz wyobrażenia co cię czeka. W chwili uniesienia na wszystko się podejmujesz — ale gdy przyjdzie —
— Wszystko zniosę, zniosę! zawołała Julja.
— Nawet widok dziecka, bez losu — bez przyszłości?
— O! to najsroższe — rzekła po cichu, ależ nam cóś zostanie —
— Żylkiewicz powiada, że tak jak nic —
— Dla czegóż to na nas spadło jak piorun?
— Już co tego to prawdziwie nierozumiem rzekł Hrabia, ale to, temi interesami to tak zawsze wlecze się to, wlecze, a potém traf i — urwało. No bądź moje serce rozumna, tu chodzi tylko o dwa słowa podpisu i rzecz skończona, my wszystko bierzemy na siebie. Ja ci ręczę. Julciu, że się wszystko ułoży, a tam z resztą i kredytorom dać cóś będzie można. Jakoś to będzie. Decyduj się więc moja droga, bo czas upływa, naciskają i potrzeba działać, niéma sposobu.
— Nie rachuj więc na mnie, śmiało odpowiedziała Hrabina — ja tego nie zrobię — Jak zniosę i czy zniosę ubóstwo, niewiem, niepojmuję — niepatrzę — Wiem że niezniosę podłości, zgryzot sumienia, cudzéj krzywdy. Jeśli moje zezwolenie na to potrzebne — ja go nie dam, ja się oprę, ja niechcę — ja się wszystkiego wyrzékam.
— Ho! i serjo tak? namyśliłaś się —
— Stanowczo, Edwardzie — bądźmy ubodzy, upadnijmy ale poczciwi —
— Ech! co bo to ty, w tę poczciwość tak wierzysz!
Julja odstąpiła od niego krokiem i spójrzała mu w oczy, niedowierzając uszom.
— A z resztą, rzekł Hrabia, daję ci czas do namyślenia papiéry dopiéro jutro będą gotowe — Uprzedzam cię że musisz dać podpis —
— Jakto muszę? jest że siła, co by mnie do tego zmusić mogła? I spójrzała na Hrabiego, który dmuchając obojętnie w cybuk, wychodził za drzwi —
Została sama i rzuciła się w krzesło bez sił, obłąkana prawie — myśli poplątały się, zdawało jéj się, że marzy tylko i sen jakiś okropny ją dręczy; — nie wierzyła tak strasznéj rzeczywistości, pojąć jéj nie mogła — Napróżno szukała w głowie swéj rady, środka, sposobu, twarz jéj płoniła się serce biło, ręce konwulsyjnie załamane splotły się. Piérwszy raz może w życiu, w tak rozpaczliwym była położeniu —
— O to! kara Boża za moje grzéchy, zawołała, raz piérwszy także pomyślawszy od dawna o Bogu i o sobie — to ciężka kara. O! rodzice moi, na coście mnie okuli w te kajdany, na coście mnie oddali w to jarzmo — lepiéj by mi było ubogą żyć, nieznaną i nieznać tego świata, tego zepsucia.
Niéma nadziei! żadnéj nadziei, mówiła do siebie — albo wszystko stracone, w oczach świata poniżenie, upadek, albo zgryzoty sumienia, krzywda ludzka. Jeden Bóg podźwignąć nas może.
Nigdy Hrabina nie była pobożną, rzadko bardzo i to z nałogu, dla oka, usty się tylko modliła, teraz gdy uczuła tak silnie ściskające się serce, gdy obaczyła że niéma ratunku i pociechy, tylko w jednym Bogu — padła na kolana u krzesła złożyła ręce, zapłakała i niewiedząc co mówi, modlić się zaczęła, aby Bóg odwrócił ten kiélich goryczy —
I pociecha spłynęła na nią z nieba, tak jak spływa na wszystkich, co ucieczki szukają w modlitwie i ufność w Bogu. Łzy puściły się z oczu — ubóstwo zdało jéj się znośném, ubóstwo ślachetne, co mogło swobodnie podniéść niezmazane czoło i spójrzéć w oczy ludziom, ubóstwo bez zgryzot sumienia, bez krzywdy ludzi, ciche, spokojne, ubóstwo — Cóż stracim, pomyślała — w duchu, odrywając się od tego świata? Alboż z nim byliśmy szczęśliwi? alboż ten szał nazwać się może szczęściem? Stracim przyjaciół, co tego imienia nie warci, stosunki ciężkie i fałszu pełne, będziemy spokojni — I to dziécię niech lepiéj zostanie ubogiém, będzie szczęśliwsza, będzie poczciwsza może — O mój Boże! mój Boże! dodała zakrywając oczy rękoma — Ratuj nas i wspiéraj, dodaj nam siły i wyrwij nas z tego! Nawróć go! On niewinien, on niewié, niepojmuje co czyni —!
I modliła się tak, nie modlitwą z xiążki, nie paciérzem wyuczonym, ale sercem zbolałém i duszą pełną strapienia, a modlitwę grzésznéj Bóg przyjął zapewne.
Ale Szatan nie spał — przyszedł i poszepnął jéj do ucha.
— On ciebie opuści! on cię porzuci, on tobą wzgardzi —
I znowu łzy puściły się strumieniem, zapłomieniała się twarz, zachwiała odwaga — Hrabina przestała się modlić —
— A! tego jednego bym nie zniosła, od tego bym umarła. A przecie to prędzéj późniéj przyjść musi. On mnie opuści! nie to być nie może — nigdy! Ja tego niedoczekam, ja umrę — wprzódy. Boże! daj mi wprzód śmierć, niż tego doczekać. Ja nim tylko żyję, to piérwsze, to ostatnie szczęście życia mojego — Ale mógłżeby on mnie porzucić, mną wzgardzić, to być nie może — to niepodobna, nigdy. On mnie kocha — on będzie miał litość nademną —
Właśnie w duszy tych słów domawiała, gdy szelest w przedpokoju, oznajmił nadchodzącego. Julja z zaognioną twarzą porwała się, jakby się wstydziła żeby ją kto na modlitwie nie zastał, podniosła się, usiadła, serce biło niespokojnie — ona go przeczuła —
W téj chwili Staś z uśmiéchem wesołym na ustach, swobodny, szczęśliwy, że ją zobaczy, wszedł do pokoju. Ale jakże się zdziwił i zatrworzył spójrzawszy na nią. — Niepotrzeba było oka kochanka, aby dostrzegło wielkiéj boleści, na twarzy Julij — rozpacz wyryta była w oczach, na ustach, na czole, w postawie bo ręce ciągle załamane, głowę miała bezsilnie spuszczoną — Na chwilę Staś pomyślał, — Ją dręczą zgryzoty, ona się swoją miłością katuje — ja jestem powodem tego — I serce mu się bolesnie ścisnęło. Ale drugi raz spójrzawszy rozpoznał innego rodzaju cierpienie, gwałtowne uderzenie jakby piorunu cięcie, dotknęło ją widocznie. Waliła się pod ciężarem upadłym na nią w téj chwili, boleść ta jeszcze była nieprzetrawiona, jeszcze się nieobróciła w krew, w myśl; jeszcze otaczała ją tylko do koła i wisiała nad nią. Niebyło to odrętwienie po długiém cierpieniu, ani wolna męka — widać raz gwałtowny, niespodziany, świéży.
— Co się stało! zawołał Staś, widzę cię tak zmienioną, tak straszliwie zmienioną, mów, na Boga — co się stało —
Julja podniosła oczy —
— Nic, odrzekła — nic — Jesteśmy zrujnowani, ubodzy — upadliśmy —
— Jakto! cóż się stało? powtórzył Staś
— Ta burza na nas gotowała się dawno, odpowiedziała Julja — dziś wypad, piorun. Mój mąż —
— Może są sposoby, ratunek —
— Żadnego — żadnego, zawołała Hrabina, zginęliśmy — powiédz Stanisławie, ty mnie dla tego nie opuścisz —
— Dla tego! ja! rzekł Staś, mogłażeś nawet pomyśléć —
— Ach! powiédz, powtórz mi to — To moja jedyna pociecha, ty nas nieopuścisz —
— O Juljo, możnaż się pytać! nigdy, nigdy! Czyliż mnie nie znasz jeszcze.
Hrabina płakała, Stanisław przeszedł się po pokoju.
— Juljo tyś kobiéta, ty nie znasz interesów, twój mąż nie zajmuje się niémi, może jest jaki ratunek — Ja mam około 80,000 tysięcy do rozporządzenia, ja wam je oddaje — Zechcecie więcéj, mogę dostać więcéj, mów pozwól zaklinam cię.
— A! na Boga, na matkę, zaklinam cię, nie czyń tego, nie myśl nawet, gwałtownie rzucając się zawołała Hrabina. To nam nic pomódz niemoże, a mnie serce zakrwawi — Od ciebie nic nieprzyjmę prócz twojego serca — te jedne mi zachowaj Stasiu! Na Boga nie czyń tego, nie czyń tego —
I rzuciła mu się do nóg prawie —
— Wiész może, ale nie pojmujesz jakem już wówczas cierpiała — Toby mnie zabiło — Niedość żem ci wydarła twoją przyszłość może, związała cię moją smutną miłością bez nadziei, bez jutra, trzebaż abym cię jeszcze.
— Zaklinam cię — nie mów Juljo — przestań, ja okropnie ciérpię — Uspokój się powiédz mi.
— A! gdybym ci się choć wszystkiego zwierzyć mogła — ale i tego uczynić niemogę. Okropna rzecz, tybyś wzdrygnął, gdybyś usłyszał, ty tak ślachetny, tak dobry tak litościwy — Niepojmujesz Stanisławie, z kim los mnie związał na wieki! Ten człowiek. —
— Hrabia — cóż on zrobił, spytał Staś powiédz —
— Ty niepowtórzysz nikomu, ja się potrzebuję użalić, poskarżyć — To okropne. On śmiał mnie, mnie proponować, spólnictwo jakiegoś szkaradnego kroku, on chce niegodném oszukaństwem, skrzywdzić wszystkich i zostać przy majątku który już nie iest jego własnością — Pojmujesz to —?
Staś się wzdrygnął.
— Tyś go niezrozumiała może —
— O! aż nadto! odpowiedziała Hrabina. Tak jest. Ten człowiek niéma sumienia, nie pojmuje co czyni —
— Cóżeś uczyniła?
— Możeż że pytać? z dumą zawołała Julja.
— O! tyś prawdziwy Anioł, rzekł Staś całując jéj ręce — nie lękaj się niczego wszystkiemu zapobiédz można — Ta myśl nie wyszła od Hrabiego — on by jéj nie stworzył sam. Wy macie złych doradców, trzeba ich odmienić. Oddalcie Żylkiewicza, który was okrada, ja wam dam innego człowieka; wybrniecie z interessów —
— Daj mi słowo, że myśléć nawet nie będziesz pomagać nam więcéj. To by mnie zabiło. Jam zrezygnowana na ubóstwo na nędze, na wszystko, ja zniose je, ale nie przeniosłabym żebyś ty —
— Dziwna jesteś mój aniele — rzekł Staś — Nic wam więcéj niechce dać prócz człowieka, który z interessów wyprowadzi. Voyons savez vous, vos affaires?
— Nic niewiem.
— Każ prosić Hrabiego —
Julja posłuszna, zadzwoniła —
— Prosić Pana.
Po chwilce Hrabia ubrany wytwornie, z wypogodzoném czołem, śmiejącemi się usty, jak gdyby nic nie zaszło, wtoczył się nucąc piosnkę do pokoju.
A! c’est vous, bon jour — Jakże ci się podobało Dubno —
— Dość! odpowiedział zimno Staś —
A Julja dodała —
— Rozmów się o interessach ze Stasiem —
— O jakich interessach! rzekł Hrabia. A! to o te 2,000 czerwonych-złotych —! Jutro albo pozajutro zapłacę —
— Ale on wié już wszystko —
— Cóż takiego? spytał Hrabia.
— On wié, w jakiém jesteśmy położeniu —
Hrabia ostro spójrzał na żonę i skrzywił się — potém naprawił uśmiéchem.
— A! tak trochę jesteśmy ambarasowani! Julje — un mot.
Wziął ją na stronę — on ma piéniądze dość znaczne, tachez qu’il nous les donne Ty masz wpływ na niego, powinnaś to wyrobić.
Julja cofnęła się przerażona i głośno odpowiedziała —
— Mówmy otwarcie, Pan Stanisław wié o wszystkiém, ofiaruje ci pomoc swoją.
— Kochany Staś, a wiele tam masz? rzekł ściskając Hrabia.
— On niéma piéniędzy, szybko przerwała Hrabina on ci daje człowieka na miéjsce Żylkiewicza, który przy oszczędności z interessów nas wyprowadzi.
— Przy oszczędności! a! to niesztuka rzekł śmiejąc się Hrabia.
— Żylkiewicz kradnie i oszukuje was dodał Staś, on to przywiódł do takiéj ostateczności, ażeby znowu zyskać na niéj —
— A to każdy kradnie — rzekł Hrabia.
— Nie każdy, zawołał Staś — Daję wam człowieka pewnego — Dziś jeszcze odbierzesz Żylkiewiczowi wszystko. Niech zda papiéry, piéniądze, rachunki, a ja za mojego odpowiadam, w dziesięć lat jesteś czysty — Hrabio — Ja jestem tego pewny —
— I tak długo czekać! rzekł Hrabia — No to ja już wolę Żylkiewicza.
Staś ruszył ramionami, a Julja spójrzała na niego jak gdyby mówiła.
— Patrzaj co to za człowiek! —
— Ot lepiéj tak, Stasiu, rzekł Hrabia śmiejąc się. Daj mi piéniędzy —
Hrabina rzuciła się na krzesełku —
Ulokowałam je już — cicho odpowiedział Staś. Ona odetchnęła.
— A co się tyczé rady — kończył Hrabia to my już sobie sami, damy radę. Bo, powiém ci szczérze, ja tego gałgana Żylkiewicza lubię — Ja wiem, że on mnie kradnie. Ale to każdy kradnie — Ale on mnie zna, ja jego znam, on w moją słabość trafia — Ty byś mi pewnie dał jakiego pedanta —
— Bardzo poczciwego i zdatnego człowieka.
— A to nic gorszego jak z takiemi miéć do czynienia, bo to zaraz dumne, opryskliwe, zarozumiałe, punktualne. Miałem jednego poczciwego człowieka, który mało mnie nie umorzył swoim nudziarstwem — Ale ja tu gadam, a mnie ze śniadaniem Alfred czeka — A ty nie idziesz? hę? Zostajesz z Hrabiną? Dziękuję — No! to do zobaczenia —
Hrabia nałożył kapelusz i wyszedł.
— Ale ja widzę, że to nie jest tak zdesperowane jak mówisz — odezwał się Staś, On zupełnie spokojny!
— O! on zawsze spokojny — szepnęła Julja i zapłakała gorzko — Niéma ratunku, niéma sposobu — On gotów z Żylkiewiczem mnie podpisać, jeśli ja sama nie zechcę.
— Na to się nie odważą —
— O! odważyć się mogą, wiedzą że własnemu mężowi, nie zadam fałszerstwa.
— A to by było okropnie zakrzyczał Staś porywając kapelusz, temu potrzeba zapobiédz.
— Na to niéma sposobu — niéma ratunku załamując ręce, i płacząc, wołała Hrabina — Bóg chyba wyratuje. I padła na kolana bezsilna.
— Na Boga — Juljo, uspokój się — my wszystko ukończym — ja to zrobię, albo go zabiję! zawołał zapalając się Staś i chciał wychodzić.
W téj chwili pocztarski dzwonek, dał się słyszéć przed domem i lokaj wszedł oznajmując.
— Sztafeta do JW. Grafini z Żytomiérza.






ROZDZIAŁ IV.
DALSZY CIĄG POPRZEDZAJĄCEGO.



Cóż to być może? to chyba nowe jakie nieszczęście? cicho spytała Hrabina. Do mnie z Żytomiérza! — Panie Stanisławie, bądź tak łaskaw, dodała, zobacz co to jest — Ja w téj chwili nie mogę —
Staś pobiegł — Ona klękła i modliła się, w całém swoim życiu nigdy tak gorąco niewestchnęła do Boga, raz to może piérwszy uciekała się do niego i ufać zaczynała, że ją wspomoże.
— Jam niegodna, ja wiém żem twojéj niewarta litości, ale ulituj się Panie, wołała — ulituj się — Spójrz na mnie — nie jestżem tą chwilą dość ukarana za całe moje życie —
Staś wszedł, ale z wypogodzoną twarzą, jasném obliczem zwiastującém wesołą nowinę.
— Modliłaś się, rzekł podchodząc z otwartym listem w ręku — Bóg cię wysłuchał. — Patrz jak skuteczne twe modły Juljo.
— Ach, cóż się stało —
— Sukcessja —
— Na mnie? zawołała Julja.
— Na ciebie, po stryjecznym twoim bracie, jesteś teraz w stanie podnieść interessa męża, i możesz być panią wszystkiego — Nieustępuj od tego, ażeby oddalił plenipotenta, popłać długi i weź je na siebie. Kredytorowie ułożyć się mogą — Wszystko ocalone.
— Ale to chyba sen! zawołała Hrabina przeciérając oczy. Jednego dnia, jednéj godziny, tyle wzruszenia, tyle wypadków — Ja niepojmuję, w głowie mi się zawraca —
— Ach! dzięki Bogu, że się tak stało — kilka godzin późniéj, a kto wié, co by z tego wyniknąć mogło — Juljo —? Podziękuj Bogu — podziękuj —
Julja posłuszna uklękła i zaczęła się modlić, ale się usty modlić nie mogła — tak była szczęśliwa, tak niewymownie szczęśliwa! — W największém strapieniu człowiek ma jeszcze dość przytomności na modły, szczęście odejmuje mu wszystkie władze, tak bardzo do niego nie przywykł, tak ono go wzrusza głęboko, tak jeszcze rozkołysane serce lęka się zawodu i utraty tego, w co zaledwie wierzyć może. Po chwilce powstała.
— Panie Stanisławie, rzekła przysyłaj mi tego pana, któregoś chciał nam dać na miejsce Żylkiewicza. Ja mu powierzę interessa.
— Najlepiéj zrobisz — odrzekł Staś — on ci nic niedoradzi czego byś się powstydzić mogła, spuść się na niego — niezawiedzie cię. Teraz zostawuję, cię — potrzebujesz spoczynku, po tylu wzruszeniach, wieczorem zobaczemy się znowu.
I ucałował ją w rękę, a ona go w czoło, a z objęcia puścić go długo nie chciała —
— Tyś jeden mnie kochał, czemuż, lepiéj ci się za to wywdzięczyć nie mogę — Niezapominaj —
Staś odjechał do domu, ale złamany i zbity sceną, któréj był świadkiem, wzruszeniami jakich doświadczył — August napróżno chciał się go dopytywać, ledwie na nim kilka słów wymógł i to mało znaczących — Posłał po Prądnickiego którego przeznaczał na plenipotenta Hrabinie, i z listem wyprawił go do niéj; sam nająwszy sanki, wyjechał za miasto traktem Warkowickim, aby się namyślić nad nią, nad sobą i uspokoić nieco.
Hrabia po śniadaniu, w pół pijany, z cygarem w ustach, cały ziejący winem, głupszy niż kiedykolwiek zajechał przed dom, około godziny trzeciéj i wprost wszedł do pokoju Julij. Ona siedziała spokojna w oknie, przed nią otwarta xiążka, któréj nie czytała, na twarzy anielskie uspokojenie, jakaś szczęśliwość, rzadko kiedy piętnujące się na licu człowieka. Jakkolwiek podpiły Hrabia, postrzegł zmianę w obliczu żony, zostawił ją we łzach, w konwulsyjnéj rozpaczy, w trwodze, znajdował jaśniejącą pokojem.
— Hę! hę! odezwał się — a co —? kazałaś Stasiowi dać te piéniądze? co? Widzę po twarzy żeś spokojna? Albo możeś się zdecydowała? I w istocie! masz rozum Julciu, bo to romanse wszystko, te uczucia, uczucia, ślachetnosci etc. etc. To romanse! Przedewszystkiém interessa!
— Ale przed interessami sumienie — Hrabio — odparła dumnie Julja.
— A no, to dajże radę, rzekł Hrabia, ze swojém sumieniem — A kiedy niéma rady —
— Oddalisz Żylkiewicza, a ja wszystko biorę na siebię!
— Naposiedli się widzę, na tego gałgana Żylkiewicza, dla tego że ja go lubię. Ale co ty chcesz, to dobry wcale człowiek.
— Który ci śmiał dziś rano, doradzać taki krok!
— A co! pokazał że ma głowę! hę?
— Pokazał kim jest. Oddalisz go Hrabio, a ja wszystko biorę na siebie, oddasz mi swoje interessa —
— Komu?
— Mnie —
— Co bo żartujesz — A tyż z niémi co robić będziesz: To trudniejsze od Liszta fantazij do wygrania —
Wtéj chwili nadesłany przez Stasia wszedł Pan Prądnicki.
Był to już nie młody, siwiejący człowiek, słusznego wzrostu, ślachetnéj fiziognomij; wyniosłe jego czoło okazywało myślącą głowę, piękne rysy twarzy, charakter prawy, a cera świéża i młoda jak u dziécięcia, życie skromne i spokojne.
— Oto list Pana Stanisława.
Hrabina prosiła go siedziéć, powiedziała mu po cichu słów kilka i prosiła do swego pokoju.
— Ja zaraz powracam — odezwała się do Hrabiego. Hrabia dopalając cygaro, drzémał na kanapie rozparty.
Wszedł Żylkiewicz.
— A co JW. Grafie, będzie co z tego.
— Hę? A! zobaczemy! Ale co ty zrobił Żylesiu wszystkim, że ciebie tak nie lubią —
— Mnie? i cofnął się plenipotent obejrzawszy do koła — Mnie? A toż kto?
— A, i Hrabina i ten, ten — a! wiész — mój przyjaciel — ten, co to 20,000.
— Pan Stanisław! rzekł zdumiony Żylkiewicz — spuszczając nosa i szukając co by powiedziéć —
— A i Xiąże — D. — mnie przestrzegał, że ty kradniesz jakoby? dodał Hrabia.
— Żylkiewicz ręce załamał — Kto! ja? ja! JW. Grafie! mnie sił i słów brakuje, żeby odpowiedziéć na te kalumnije! To zgroza! Otóż to za dziesięć lat pracy — za moje zgryzoty, — pot czoła i znój — (zaczął popłakiwać).
— O! jaki ty to czuły Żylesiu — rzekł Hrabia — A to głupstwo wszystko — Czy ty myślisz, że ja dawno sam niewiém że ty kradniesz —
— JW. Grafie — zawołał Żylkiewicz czerwieniąc się, jąkając, krztusząc, piszcząc i niewiedząc co począć.
— E! cicho bo Żylesiu! każdy z was kradnie, ale musiałeś przebrać miarkę, kiedy na ciebie wszyscy krzyczą. Trzeba żebyś tam zdał papiéry, rachunki i piéniądze, bo to oni tam jakąś radę dadzą tym interessom, moja żona z Panem Stanisławem
— Ten pan, pan wié co to jest ta jego przyjazń dla JW. Grafa? zawołał Żylkiewicz — pan wié!
— Cicho byś był Żylesiu — ja wszystko wiém, wszak ja wiedziałem że kradniesz, a nicem ci nie mówił —? Więc zdasz papiéry i rachunki, komu tam powiedzą.
— Bardzo dobrze, bardzo dobrze! ja sam tego chcę! Po takiéj potwarzy — ja tu pozostać niemogę. Pan Graf rób co chcesz; ja go ostrzegam, to kajdany się na niego kują. Oni chcą wziąść wszystko w swoje ręce, a panu nic nie zostawić. Ja dla JW. Grafa nagotowałem już te 3,000 rubli —
— Już nagotowałeś? w papiérach?
— W biletach! Oto są, rzekł podając kopertę Żylkiewicz —
— Chwała Bogu — zawołał Hrabia chowając do kieszeni — A teraz bądź zdrów Żylesiu — i —
— JW. Graf każesz mi pozostać —?
— A! zobaczemy! ot zaraz — moja żona nadejdzie, pomówiemy. Ja cię taki lubię Żylesiu, choć ja wiém że ty trochę kradniesz — A z żydem skończyłeś —?
— Dopiéro jutro termin —
— A a! —
Weszła Hrabina z Panem Prądnickim —
— Pan Żylkiewicz, zda papiéry rachunki i kassę panu Prądnickiemu, rzekła stanowczo. — i to, natychmiast.
Żylkiewicz spójrzał na Hrabiego, który się szydersko uśmiéchał, mówiąc po cichu.
— Jak mi się udało chwycić jeszcze te 3,000 rubli — A mają wszyscy chwytać, niechże i ja skorzystam.
— Taka jest wola Hrabiego, dodała Julja.
— Taka jest wola Hrabiego — powtórzył sam Hrabia — Aha!
Żylkiewicz osłupiał.
— Proszę JW. Grafa, o te 3,000 rubli, którem mu oddał w téj chwili, — potrzebne do rachunku, bąknął cicho —
— Mogą się rachować w mojéj kieszeni, odpowiedział Hrabia — I wyszedł.
Pan Prądnicki wyszedł natychmiast z Żylkiewiczem, a Julja pośpieszyła za Hrabią.
— Cóż Julciu myślisz z interessami? spytał po chwili —
— Długi płacę wszystkie i biorę na imie moje — Rząd majątków odbiéram na siebie —
— A piéniądze daje Staś? co? spytał Hrabia leżąc na kanapie — Jak to dobrze miéć przyjaciół! dodał z uśmiechém poglądając na żonę —
— Julja zadrżała, spuściła oczy — niewiedziała co powiedziéć — wyjęła list odebrany z woreczka i podała go mężowi. On go przebiegł oczyma i z podziwienia osłupiał; potém porwał się z kanapy prędko —
— Wyśmienicie kochanie moje! A! co za szczęście! zawołał. Jesteśmy znowu bogaci! Jutro obiad na sto osób i szampana w bród — kupuję kamienicę w Warszawie, przenosim się na mieszkanie do stolicy — Jém co dzień u Marego —
Julja niemogła wstrzymać tego potoku słów, któren się wylał w piérwszym zachwycie z ust Hrabiego —
— Powoli, odezwała się się nakoniec, to co mamy, jest teraz moje.
— Hę?
— I nic z twoich projektów Hrabio —
— Hę? A ja —
— Będziemy żyć skromnie, oszczędnie i nie zaciągać więcéj długów — Dzisiejszy ranek otworzył mi oczy — Niechcę więcéj tak drogo okupujących się rozkoszy?
— A mnie to myślisz z kwitkiem wyprawić? spytał Hrabia.
— Będę się starać żeby ci na niczém nie brakło i żebyś nie postrzegł odmiany jaka zajść musi w domu, koło nas.
Hrabia się głośno rozśmiał.
— I myślisz że ja dozwolę na to co ty zechcesz? że —
Julja odwróciła się pogardliwie od niego i przeszła do swojego pokoju —
Hrabia pomyślał.
— Niéma co żartować, ma mnie w ręku! Ale jak mnie zechce zasadzić, na kartofle i piwo? hę? Tym czasem zaśnijmy, bo o szóstéj obiad proszony. —
Gdy Hrabia zasypiał Prądnicki zajmował się czynnie, obejrzeniem ogólném interessów Hrabiego i obrachowaniem Pana Żylkiewicza. — Okazały się w ścisłéj rachubie, nadużycia bardzo wielkie! kradzieże widoczne i namacać się dające. Stan majątku był opłakany, ale kapitałami Julij, które w téj chwili tak dziwacznym trafem spadły jakby z nieba, można było znieść prawie wszystkie ciężary, i oczyścić się. Należało tylko nadal zapobiédz, aby Hrabia długów nie robił, a Prądnicki wpadł na myśl założenia całych dóbr w Banku, zostawując kapitały Hrabinéj swobodne. Tym sposobem odłużyć nie mógł dziedzic, a Julja swoją własność utrzymywała przy sobie, małą tylko summę, zmuszona będąc dołożyć, na długi mężowskie —
Całą noc i następny dzień, trwały narady, obrachunki, przeglądanie papiérów — Hrabia tymczasem bawił się; Hrabina nawet zdecydowała się pojechać na wieczór — bo Staś miał być na nim. Jednemu Żylkiewiczowi nie było spokoju! Potniał nieszczęśliwy, w obrotach nieustannych, nigdy on się tak ścisłych rachunków nie spodziéwał, bo znając Hrabiego, że nigdy nie zajrzał w nic i o niczém niewiedział, wiedząc jak nałogowie trzymał się ludzi, był pewien, że się wieki przy plenipotencij generalnéj pozostanie. Nagła zmiana zastała go zupełnie nieprzygotowanym, plątał się co chwila, jedne papiéry zbijały drugie, notatki świadczyły przeciw sobie, regestra się niegodziły. Prądnicki zaś był nieubłagany i na wszystkie wzmianki Żylkiewicza, o zakryciu czego i utajeniu, odpowiadał tylko wzrokiem surowéj wzgardy — Żylkiewicz postrzégł po niewczasie, że z narachowanych na Hrabi 60,000, pozostanie mu dopłacić jeszcze od siebie — Blady, zrozpaczony, stracił przytomność, zaczął się mięszać i do reszty wydał się ze wszystkiém.






ROZDZIAŁ V.
W KIJOWIE.



Traktem ku Kijowu, ostatnich dni miesiąca Stycznia, sunęły się mnóstwo sanek różnego kształtu, wielkości i barwy, począwszy od łubianych, aż do karet wykwintnych. Z jednych wyglądały obmarzłe twarze ślachty, z drugich zakwefione główki pań i panienek. Sanie mijały się, przeganiały, wyglądali jedni za drugiemi, uśmiéchali się — Ślachcic żartował z karety; panienki żartowały z ślachcica — e sempre bene.
Pomiędzy temi sankami, były jedne w których Staś siedział z Augustem — Jechał on dla poznania dawnéj stolicy Rusi Kijowa, dla zobaczenia z drugiéj odmiennéj strony, tego co to u nas nazywają kontraktami, zapewne dla tego, że się na nich nie zawiérają żadne kontrakty prawie.
Poranek był chłodny, gdy wyjechali z Dubna, August namówił Stasia na tę podróż w nadziei, że ona go rozerwie, coraz to bardziéj lękał się o siostrzeńca, któren okazywał tak silne przywiązanie do Julij, takie dla niéj poświęcenie wszystkiego, takie zaprzedanie się niewolnicze, jak gdyby miał z nią na zawsze los swój połączyć. August bał się rozwodu, któren dwakroć już wyszedł z ust Stasia, i kręcił mu się po głowie; lękał się ożenienia, które nie bez przyczyny za niedorzeczne uważał, niemogąc pojąć takiego związku, bez nadziei trwałości przywiązania, co wedle niego groziło co chwila zupełném ostygnieniem. — Ona, mówił w duchu, dwa razy starsza od niego prawie; teraz póki ten związek ma smak zakazanego owocu, przywiązanie się utrzymuje; ale niech się pobiorą, ona może zostanie przy swojéj miłości, on ostygnie, będzie nieszczęśliwym. A któż zaręczy że Julja będzie mu nawet wierną, ona co tyle już miłości i kochanków przeżyła.
Staś dał się wziąść i wieźć do Kijowa, w części dla tego, że chciał widziéć i poznać kraj dla niego nowy, w części dla interessu Hrabinéj, któren miał ułatwić w Żytomiérzu. — Przejechali Ostróg, któren nawet w zimie tak jest piękny, i zastanawia ruinami tylu gmachów, spójrzeli na Collegium, na mury Zamku i Cerkwi Troickiéj; minęli Korzec drugą ruinę, z swym Zamkiem nad wodą, wyglądającym z pośrodka zdziczałych drzew, z kościołem — ruiną i wałami co niegdyś miasto otaczały — zastanowili się w Zwiahlu, nad malowniczym brzegiem Słuczy, co się przedziéra przez skały, gdzie także dawnego grodu stérczą ruiny i zapuścili się w lasy ku Żytomiérzowi, lasy smutnie jednostajne —
W Żytomiérzu przebawili dzień jeden i jak wszystkim podobno, niepodobało się im to miasto. Trzeba być w lecie, widziéć brzegi Teterowa, aby się rozmiłować w Żytomiérzu, dla jego położenia, trzeba poszukać mogił z czasów wojen Gedeminowych, aby serce zadrgnęło, na widok tego miasta, które wewnątrz niczém się nieodznacza. Rynek ze swemi staremi walącemi się domostwy, kościół Bernardynów z tą przestraszającą — postacią śmierci na murze od ulicy stojącą; dziwaczne są, ale nie zastanawiają niczém. Żytomiérz jeszcze zupełnie polskie miasto — A wiécie co miasto każde polskiém czyni? — Żydzi — Jak już zabraknie żydów, wjeżdżamy w kraj obcy zupełnie — i czujemy, nawykli do ich przytomności, do ich posługi, jakby nam czegoś niestawało.
Za Żytomierzém kraj się odmienia, trakt pocztowy mniéj porządny, stacje coraz gorzéj utrzymane; im daléj jedziesz tém gorzéj a gorzéj. Korzystając z kontraktowéj pory, żydzi którzy pomimo najsroższych ukazów siedzą wszędzie po stacjach pocztowych, zdziérają podróżnych w najniemiłosierniéjszy sposób. Nigdzie niéma koni za zwykłą opłatę, wszędzie ich się potrzeba dokupywać niesłychaną ceną. Nie pomoże kłótnia, spór, groźba, nic, prócz piéniędzy. Podróżni łupieni jak się żydom podoba, zastanawiani na każdéj stacij, wloką się przeklinając żydów w ogólności, a w szczególności policją ziemską, która na to nie patrzy wcale, co do niéj należy. Od Radomyśla już, niepozornéj powiatowéj mieściny, poczynają się niesłychane wexacje i okupiania się podróżnych i co daléj to gorzéj a gorzéj — konie coraz gorsze, opłata coraz arbitralniejsza — kraj się odmienia — To step goły i smutny, to lasy sosnowe chérlające i niedorosłe, to wioski z zielonemi dachami Cerkwi się pokazują. Na ostatniéj stacij przed Kijowem, wzgórze przerżnięte drogą, zapowiada góry na których zbudowany Kijów. —
Ranek był, gdy podróżni, nasi ujrzeli naprzód wieżę Ławry Pieczerskiéj, wysoko sięgającą w niebiosa, potém złocone, zielone, pstre, błyszczące kopuły różnych kształtów i wielkości niezliczonych Cerkwi Kijowskich. August zdaleka ukazywał znaczniéjsze Stasiowi — Sofijski Sobór, Cerkiew S. Andrzeja, Mikołaja, Michała — Podjeżdżali a jeszcze miasta widać niebyło, tylko ukazywały się i chowały za góry na przemiany, jasne kopuły Cerkiew. Widok jeszcze nie kompletny, już był zachwycający i zapowiadający godnie, prześliczny Kijów. — Nareście przebyli rogatkę, okrążyli Michajłowski Monaster z malowanemi mury, pstrą wieżą, dzwonnicą, zielonemi dachy, i na prawo, wspaniała, pełna prostoty budowa katolickiego kościoła uderzyła ich oczy. Jakkolwiek architekturze téj świątyni, wiele zarzucić by można, mianowicie w górnych częściach gmachu, niesmakownie przyczepionych — kościół wszakże przepysznie się wydaje z swoją prostotą, w szaro-żółtéj sukience, z popielatym dachem, przy tych Cerkwiach błyszczących, jasnych, kolorowanych jak obrazki, złoconych, upstrzonych — Za nim wyciąga się w górę przecięte drzewy, z szeroką ulicą, gęstemi piętrzącemi się domy, gmachami i Cerkwiami — Pieczerskie, drugie miasto po padole, a raczéj jedyne miasto w ciągu roku, bo padół żyje tylko w czasie kontraktów. Na prawo Stary Kijów, owa sławna ruina bramy złotéj, w głębokim rozdole poczepiane maleńkie domki, daléj w dolinie także kreszczatyk, w oddaleniu kopuły Sofijskiego Soboru, pamiętnego swą mozajką i Jarosława grobem. Na lewo na przeciw Pieczerskiego, śronem pokryte, w bieli ubrane, drzewa Carskiego ogrodu się kołyszą.
Koło katolickiego kościoła, droga się spuszcza w dół i nagle widok się zmienia, wszystko znika z przed oczów, jesteśmy w ulicy pełnéj wrzawy i ruchu. Mnóstwo sanek krzyżuje się w rozmaitych kierunkach, sanek jedne od drugich piękniéjszych, odartych, paro i jedno konnych; stoją Żandarmi na koniach, lud pieszy krąży. Nie ujrzysz tu już żyda, niéma go, albo jeśli jest nawet, to w stanie podróżnego i przybysza. Żydzi jednak opowiadają wzdychając, że mieli tu niegdyś szkołę i płodzili się swobodnie —
Uliczna ludność cale inna, a pierwiastek militarny głównie w niéj przebija, różnego rodzaju mundury suną się ci pod oczyma, kupcy, roznoszący czaj z samowarem na plecach, zbitień zwany ruscy, mieszczki w wysokich kokosznikach, mnisi w czarnych kołpakach, i czarnych sukniach — oto ludność uliczna; na któréj tle tu i ówdzie akademicki pokazuje się mundur, kapelusz stósowany i szpada. Droga na padół, zawraca się pod Teatrzykiem na lewo, okrąża chwilę głęboki parów, z którego stérczy pomnik piérwszego chrztu na Rusi z błyszczącym krzyżem na wiérzchu, i szeroką ulicą, już jesteś na padole. Tu największy ruch, wrzawa i życie. Na prawo, na lewo, sklepy a sklepy, sklepy pod szatrami, na Rynku, sklepy w domach, sklepy w ulicy, szyldy bezustanne — cóż dopiéro, gdy staniesz koło kontraktowéj sali, okrążonéj cisnącemi się do niéj sklepami. Tu handel i towary cisną ci się pod boki ze wszystkich stron — Na prawo dwie xięgarnie, Magazyn angielski, Schaffnagel z Berdyczowa, okrzyczany drożyzną swych towarów, składy klejnotów, sréber, win, gallanterij, magazyny mód i t. d. i t. d. A tuż zaraz obok tych przyjézdnych, gości, co płacą tysiącami rubli za najęte na miesiąc mieszkanie, ruskie ławki z wyrobami krajowemi, co jakby się nie lękały współzawodnictwa, nie ustępują się z miejsca.
Sklepy korzenne, składy owych sławnych konfitur kijowskich, wyrobów żelaznych, porcellanny, szkła, towarów bławatnych i t. d. i t. d. — Na lewo stoliki wexlarzy, szatry przybyłych kupców ruskich i Cerkwie, wszędzie, w prawo w lewo, nad głowami twemi, gdzie się obrócisz, gdzie spójrzysz, kopuły coraz nowych Cerkwi, których nazwisk nikt niewié, niespamięta. — Jedne mniejsze, drugie baniaste, wielkie, złocone, zielone, w gwiazdy rzucane, niebieskie, srébrzyste, ze strzałami, bez strzał, jéżą się niezliczonemi krzyżami. —
Podróżni nasi stanęli na padole, niedaleko rzeki w jednym z tych domków co wybiegły nad sam brzeg dnieprowy. Mieszkanie przez nich zajęte, niczém się nie odznaczało, prócz jak wszystkie mieszkania mieszczan kijowskich, zawieszonemi w kącie najwydatniéjszym izby, ikonami, obrazami świętych patronów. Znajdziesz ich w każdym, nawet najwytwornitéjszym pokoju ruskiego, któren wyjeżdżając w drogę, przybija swych opiekunów nawet do powózki, co jego towar dźwiga. Ikony na których mało co znać malowania, różnéj są wartości i kształtów, większa ich część pokryta blachą srébrną, bronzową i złocistą — Przed niémi wisi lampa zagasła — W tym zwyczaju jest wedle mnie, cóś bardzo poetycznego, człowiek zawsze się czuje w obliczu Boga, świętości, zawsze widzi opiekę nad sobą — Najwięcéj Ikonów wyobraża Chrystusa Pana, Bogarodzicę i Ś. Mikołaja — Wnętrza domów są schludne i czyste — często niesmakownie upstrzone i ozdobne aż do zbytku. Wszystkie kolory świata zbiegają się na ścianach, podłogach i suficie; figurki woskowe, robione kwiatki i różne cacka niezgrabne, zdobią wnętrza dubeltowych okien, posypane piaskiem lub solą. — Niewiém gdzie się podziéwają, na czas kontraktowy, właściciele tych wszystkich mieszkań, które są do najęcia; to pewna, że albo cały rok bardzo im obszernie być musi, albo przez ten czas bardzo ciasno.
Mieszczanina kijowskiego, prawie nie widać, w czasie kontraktów, ginie ón w przewyższającym tłumie przybyłych; ale za to, gdy wszyscy odjechali, co za pustynia, ten ożywiony wprzódy padół, jak smutnie obumiéra miasto, jak znać na niém, że ludność nieodpowiada obszérności; jak szeroko i wygodnie mieszczaninowi, któren przed chwilą nie wiedział co z sobą zrobić i w jaki kątek przed tym napływem się schować.
Na padół zbiega się całe życie Kijowa w czasie kontraktów, sercem padołu jest sala kontraktowa, ciemna, wielka, kolumnami otoczona sala, zawieszona, zarzucona, nabita sklepami, sklepikami, które zasłaniają okna, maskują drzwi, utrudniają przejście — Trudno się w niéj, we dnie nawet rozpoznać, cóż dopiéro towary! — U wejścia jeszcze masz sklepy, całe wschody wiodące na górę, uwieszone obrazkami i tak aż do drugiéj sali kontraktowéj, w któréj Włoch znowu przyczepił jeszcze swój zbiór sztychów, nieodmiennie odznaczający się zawsze Vernetowskiemi Napoleonami i pięciu wizerunkami Świętych.
Czego tu dostać nie można, niewychodząc z sali, począwszy od majątku, aż do trzewików za dwa złote i dywanów za dwieście dukatów! A jak ci się uśmiéchają, wdzięczą, przymilają kupcy, wodząc za tobą okiem, w którém jedno zawsze wyryte pytanie —
— Czy pan nic niekupujesz? mógłżebyś nic nie kupić??
Jak te towary poukładane aby nęciły oko, aby wzbudziły ciekawość, jak powystawiane, poprzyczepiane, powiązane jedne na drugie — Z początku rozeznać nic niemożesz, zaostrza się ciekawość, wymawiasz sobie że niepoznałeś co to — zastanawiasz się — patrzysz — Już kupiec wygrał, boś stanął i wlepił oczy. Aż oto zwracasz wejrzenie na cóś — Zdało by się! Ładne bardzo — Spytajmy o cenę — Drugi raz wygrał kupiec — Teraz rozwija się w całym blasku jego talent. Z jaką to grzecznością, uprzedzeniem, z jakim wytwornym gestem, podaje ci przedmiot żądany, jak najlepszą jego stronę umié wskazać jak wynosi przymioty, ozdobność, trwałość i niską nadewszystko cenę. Z pełną głową cudownego utworu, napatrzywszy się na jego wdzięki, mimowolnie powiadasz sobie że to bardzo tanio — niezważasz na to, że się na nic nie przyda — ale jak tanio! Trzecia wygrana — Targujesz się trochę — kupiec jest tak bezinteressowny, że odstępuje ci wiele, odstępuje jedynie powodowany najczulszą skłonnością ku tobie, którego ma szczęście piérwszy raz oglądać, chce ci usłużyć, chce sobie twoją łaskę zaskarbić, chce zrobić znajomość — Jak tu się nierozczulić — Czwarta wygrana — sięgasz do kieszeni, płacisz. Spójrz z jaką troskliwością, pakuje i zawija, jak bacznie obwija sznurkiem, jak się poci, abyś w całości twoje kupno odwiózł do domu. Piąta wygrana — zyskał twoje piéniądze i serce w dodatku. Tyś kupił niepotrzebną rzecz i oszukałeś się na cenie — I powiécie teraz że to nie sztuka być kupcem!!!
W Kijowie prędko August znalazł znajomości dla Stasia i siebie, kilku sąsiadów przybyłych na kontrakty, z pilną potrzebą zakupienia bakalij, po które przybiegli pocztą o mil cztérdzieści, wprowadzili ich do domów znaczniéjszych. Im kto z dalszych stron przybywa, tém miléj, bywa przyjęty, zdaje się że każdy stoi o honor swéj okolicy, swego kraju i wysila się na ugoszczenie cudzoziemca. Ukraińscy obywatele, których największa liczba przybywa na kontrakty, są z tego względu wzorem dla innych. Gościnność ich uprzedzająca, miła. Po większéj części są to ludzie dostatni, żyjący wytwornie, rozumiejący życie i niesamém tylko ciałem i nasyceniem jego, pojmujący żywot człowieka. Na Ukrainie czytają wiele, zajmują się literaturą, interessują jéj postępami — tu najzdrowsze o stanie teraźniéjszym posłyszysz zdanie, o potrzebach przyszłych, xięgarze nasi najznaczniéjszy debit mają na kontraktach — (Jeśli tak nie jest niech się Zawadzki zaprotestuje w nocie) kontrakty Wileńskie Śto Jerskie, nie dorównają w tym względzie kijowskim, na których jeśli się wiele sprzedaje konfitur suchych, to przynajmniéj, drugie tyle xiążek. Na domach przybyłych do Kijowa, nie znać że chwilowo tylko rozbili namioty w mieście, są one jakby dawno i najlepiéj urządzone — każdy przywozi z sobą wszystko i nieznać wcale, ani w wytworze, ani w wygodzie, że te przybory na saniach tylko co przyjechały i zaraz odjadą. Zamożność dozwala ukraińskim obywatelom, pamiętać o sobie, nawet w podróży i téj kilkodniowéj gościnie. Cały czas kontraktowy, upływa na zabawach, wieczorach muzykalnych, małéj grze i to wista tylko, czytaniach, rozmowach literackich i t. p. —
Ci co robią interessa nawet, mają swobodne wieczory, na koncerta, teatr, przyjacielską zabawę. A wiécie co to przyjacielska zabawa, tak bez ceremonij, bez fraków, z cygarami w ustach, nad herbatą, kieliszkiem wina — gdzie się mówi co ślina przyniesie do ust i czém myśl w głowie zaszumi? — Juściż wiécie. Bo co te wieczory, gdzie wszyscy siedzą wyprostowani z kapeluszami między nogami i ziewają w duszy — To są wieczory nieprzyjacielskie.
Staś wpłynął w towarzystwa, zaczął biegać, jeździć, bawić się, i trochę swego smutku, swojéj poważnéj młodzieńczéj miłości (im młodsza miłość tém poważniejsza) — posiał po ulicach, rozrzucił po salonach. August widząc go wracającego późno w noc, z piosenką w ustach, i dwóma najmniéj kieliszkami szampańskiego w głowie, bardzo był rad, że go zawiózł do Kijowa.
— Jutro, rzekł, zbiéramy się w kilka osób, dla widzenia miasta i jego pamiątek, osobliwości, Staś z nami!
— A naturalnie! odpowiedział Staś —
Nazajutrz tedy rano, udali się naprzód do złotéj Bramy — Prócz myśli i wspomnienia jakie przywodziła ta ruina, nic w niéj szczególnego nie znaleźli. Z tamtąd weszli do Sofijskiego Soboru, zbudowanego na wzór podobno Sofijskiego kościoła w Konstantynopolu. Ale co za różnica, kopij od oryginału! Rozmiary budowy, smak jéj, materjały same, jak odmienne. Mozajka tylko kopuły ze swemi olbrzymiemi, pełnemi jakiéjś przerażającéj powagi postaciami, zastanawia. Tyle to wieków przeszło od czasu jak misterny kunsztmistrz ją ułożył, tak wyblakła, a jednak tak piękna, tak nadewszystko charakterystyczna. Czemuż dotąd niémamy szczegółowego jéj rysunku.
Obok w pustéj kapliczce, marmurowy biały grób Jarosława, a nad nim olbrzymi portret jego, zakopcony, z którego tylko twarz dzika wygląda.
Rozłamane i nadpsute deski grobowe, z ozdób swych, i roboty widocznie bardzo starożytne. Nieforemnie tylko dość połączone, i szkoda że ten sarkofag tak kształt swój piérwotny utracił.
Cerkiew Sofijska, ma oddzielny swój charakter, którym się od innych Kijowskich odznacza, nadają go jéj, owe galerje przypominające Konstantynopolitańską Agia Sophia — i większa ilość światła, wpadającego oknami.
Przechodząc mimo Michałowskiéj Cerkwi, wstąpili do niéj ciekawi, dla zwiédzenia grobu Świętéj Barbary i przypatrzenia się misternym wyrzynaniom na drzewie, niekiedy zadziwiającym delikatnością. Grób Świętéj, znajduje się w oddzielnéj wspaniałéj i pełnéj złoceń i bronzu kaplicy, bogatéj jak wszystkie Cerkwie Kijowskie, poważnéj, ale smutnéj. Rodzaj trumny spoczywa na podwyższeniu, pod baldachimem, a koło niéj nieustannie pobożni pielgrzymi palą ofiarne świeczki —
Ale nadewszystko każdego przybywającego do Kijowa, zajmują jego sławne pieczary, o których dawniéj przed Herbiniusem i on i po nim jeszcze, tyle bajek cudownych napletli, ci co je widzieli i co ich niewidzieli. Przebywszy całe Pieczerskie, tylą pięknemi odznaczające się gmachami, wyjechali ku twierdzy w środku któréj złocistemi kopułami świéci Ławra, ta Jeruzalem Rusi, do któréj od wieków, pobożnych tylu ciągnie pielgrzymów, aby ucałować nogi Świętym w niéj spoczywającym. Wysoka wieża-dzwonnica, już z dala oznajmuje Ławrę — Wchodzi się na dziedziniec obszerny, otoczony gmachami, napełniony Czerncami, spostrzegamy front dziwacznie ozdobny a piękny Cerkwi, do któréj wejście w zagłębieniu, ozdobném malowaniami zewnątrz na ścianach, na ogromnych blachach przybitemi, ukazuje się — Co mianowicie wedle nas odznacza Cerkwie tutejsze, to sposób ich zdobienia zewnątrz i wewnątrz i kopuły. — Kopuły te jakkolwiek nizkie, nieco różnego od bizantyjskich minaretów kształtu, mają w sobie cóś bizantyjskiego, nagromadzenie ich, skupienie i rozmaita wielkość, uderza więcéj niż wewnątrz architektura, nie mająca nic nadzwyczaj udzielnego, pomimo zdania wielu, co ją mają za charakterystyczną. Świetne a może aż nadto błyskotliwe zewnątrz ozdoby, na które składają się wszystkie barwy tęczy, srébro i złoto, cóś także mają wschodniego — A też postacie Świętych, pełne smutnego, poważnego, jednostajnego wyrazu, długie, blade, cienkie, wyprostowane, nie sąż wybitną właściwością Cerkwi, nie przypominająż żywo bizantyjskiéj szkoły? Nawet nowe tego rodzaju utwory, noszą dawny charakter. Niektóre postacie Świętych, jakąś rezygnacją łagodną, jakąś odrętwiałością przy życiu uderzają. Są to Święci i wyraz ich oblicza Świętych zwiastuje, bo na niém niema ziemskiego uczucia, ziemskiéj passij.
Wewnątrz Ławra jest tajemnicza, wspaniała a smutna — Całe prawie ściany jéj i przegrody okrywają złocenia, złocenia na kopule, złocenia we drzwiach, złoto wszędzie — Na przodzie w głębi jaśnieje kołem ogromném cudowny obraz Bogarodzicy, który się na sznurach zniża i podnosi. Do koła na podwyższeniach ciała Świętych leżą w trumnach bogatych, otwartych, a do nich cisną się ze świéczkami, ofiarami i modlitwą pielgrzymi pobożni, całując naprzód ziemię, potém nogi i ręce Świętego.
W ciemnéj świątyni, całkiem prawie wyzłoconéj, a poczerniałéj od czasu i dymu kadzideł i świéc, te stojące wszędzie trumny, pomnażają jeszcze uczucie religijnego przestrachu, trwogi, uczucie niepojęte uszanowania. Ze wszystkich stron leżą Święci i śpią snem błogosławionych, spokojnym, nieprzerwanym, czczonym — U stóp ich to mnich czarny, to mniszka, to wieśniak, to stary żołnierz odstawny, klęczy przylepiwszy cieniuchną świéczkę ofiarną do trumny. Wśród ciemności jaśnieją te światełka jak gwiazdki, a z posępnej ciszy, przerywanéj tylko cichém po suknie stąpaniem, nagle powstający głos przeciągły śpiéwu pobożnego, dreszczem przejmuje. Na lewo Cerkwi na murze czarnym, są portrety kilku Hetmanów kozackich, ciemne jak przeszłość postacie, nie żywe jak ona dotąd, poważne i straszne — Z ogromnych opon wyglądają twarze wąsate, oczy czarne, nieruchome i blade lica — Ci Hetmani, są to stróże arki ruskiéj —
Na lewo zastawiony ołtarzem który go całkiem zakrywa, jest dawny pomnik Xięcia Konstantego Ostrogskiego, pomnik dochowany w całości i nie wiém dla czego dziś niewidoczny. Zaledwie wciskając się pomiędzy ołtarzem, na którym spoczywają moszcze jednego Świętego zakonnika, a pomnikiem, dostrzedz można lwów utrzymujących go i tablicy z napisem. Napis ten z resztą dochował nam Kalnofojski.
Przeszedłszy długie galerje i dziedzińce Ławry, staje się u wejścia pieczary bliższéj, przy któréj jest bogata kaplica. Tu pielgrzymi kupują świéce, zapalają je u lampy. Zakonnik starszy błogosławi klęczącego przed nim mnicha, który ze świéczką w ręku, poprzedza długi szereg ciekawych i pobożnych, otwiéra żelazne drzwi i wązką szyją spuszcza się w pieczarę.
Pieczary wykute są w zsiadłéj żółtéj i białéj glinie, z półokrągłém sklepieniem, mało co wyższe nad trzy łokcie, mało co szérsze nad dwa; wysłane są kamieniem lub blachą a po obu bokach tego wązkiego ciemnego korytarza, którego temperatura w zimie nawet jest bardzo umiarkowana, ukazują się wgłębienia, w których na podstawach wywyższonych, w trumnach odkrytych, przybrani w jedwabne suknie, pokryci oponami jedwabnemi spoczywają Święci, dawni tych pieczar mieszkańcy. Nad każdą trumną jest obrazek, ale te wszystkie do siebie podobne, jakby rodzonych braci, nad każdą jest tabliczka z napisem imienia. Przewodniczący pochodowi zakonnik, zatrzymuje się przed każdym Świętym, wymawia imie jego głośno i dodaje
— Módl się do Boga za nami.
Pobożni pielgrzymi całują przed każdym Świętym naprzód ziemię, potém stopy jego i ręce; po czém idą daléj. Czasami na prawo i lewo ukazują się drzwi zaparte wiodące do pieczar dalszych, których nikt nie zwiédza — głośne są podania o rozciąganiu się ich po pod Dniepr i daléj —
Pieczara to w dół zbiega, to się podnosi znowu, to rozłamuje na dwie i więcéj gałęzie. Spotyka się w niéj cele maleńkie, trapezy, (jadalnie, refektarze) i cerkwie podziemne, z wyzłoconemi ikonostasami, gorejącemi lampy. — Niekiedy wskazuje mnich okienka, otwory cel, w których żyli i pomarli Święci zatwornicy, zamknięci, co dobrowolnie zakopawszy się żywo w tym grobie, w ciemności i samotności, o niebie tylko i wieczności marzyli. A! co to za czasy wiary głębogiéj być musiały, w których człowiek do takiego zaparcia się siebie był zdolny. Dziś, z naszego stanowiska, zaledwie tych świętych pustelników, wkopujących się w ziemię, aby się od świata oderwać, zaledwie pojąć można; ledwie wystawić sobie ich życie.
Pochód przez pieczary jest uroczystym i przejmującym, te groby zewsząd otaczające, odkryte, to przejście wązkie, komórki ciasne, w których żyli mnichy, te cerkwie złociste zjawiające się na zawrocie nagle i błyskające w ciemnościach — silne czynią wrażenie — W pieczarach są groby jednego Xiążęcia Ostrogskiego, jednéj Xiężnéj Połockiéj, Nestora historyka i kilku jeszcze znajomszych w historyi ludzi —
Dalsza pieczara we wszystkiém jest bliższéj podobna; w niéj się znajdują ciała zakonników dobrowolnie zagrzebanych po ramiona w ziemię których głowy okryte złotą lamą i czapeczkami całują pobożni — Kości olejem płynące, cerkwie podziemne i t. d.
Wychodząc na biały świat po téj przechadzce grobowéj, człowiek swobodniéj oddycha i z zdumieniem ją jak sen dziwny przypomina. Nie opuśćmy pięknego podania — W dzień wielkiéj nocy zakonnicy schodzą do pieczar, do starszéj swéj zmarłéj braci, i przed każdym Świętym, opowiadają wielką radość chrześciańskiego świata.
— Chrystus zmartwychwstał.
Jednego poranku, gdy pochód wszedł w pieczarę, oznajmić błogosławionym zmartwychwstanie Pańskie, ozwały się z głębi podziemia, głosy wszystkich Prepodolnych i Zatworników i odpowiedziały jednym, wielkim potężnym okrzykiem.
— Prawdziwie zmartwychwstał!
Cudownie piękne podanie, które cytuje Herbinius.
W jedném miejscu na sklepieniu pieczary pokazują, przechodzące przez nie, korzenie, rosnącego na górze drzewa —
Z dalekich stron przybywają pobożni dla nawiedzenia pieczar i ucałowania świętych moszczy; w całéj Rusi wielkie jest dla nich poszanowanie i pielgrzymki ciągną z daleka, z głębi Wielko-rossij i Czerwonéj rusi, dla nawiedzenia grobów zakonników. —
Podobnych pieczar, chociaż nie zawiérających w sobie grobów świętych i niczém nie pamiętnych, wielka jest liczba na Wołyniu, Podolu, Ukrainie, Rossij i Czerwonéj Rusi. Służyły one po większéj części, za schronienie od najazdów Tatarskich, a w niektórych nazwisko prestołów, dowodzi że tam bywały i Cerkwie podziemne, jak naprzykład w pieczarze w Straczu na Rusi Czerwonéj. W innych po dziś dzień nagromadzone kości ludzi i bydląt, przypominają straszny dramat, jaki przed kilkuset laty w nich się odbywał.
Lecz dosyć o tém —
Staś z ciekawością przeszedł pieczary i wyniósł z nich niepojęte smętne uczucie, zastanawiał się nad temi ludźmi, co dla Boga wyrzec się tak umieli świata, współbraci i białego dnia i widoku człowieka i piękniejszego stokroć widoku cudownego przyrodzenia.
— A! pomyślał, jak wielkiego na to potrzeba było ducha, energij, jakiego nabożeństwa! Niczém śmierć dobrowolna, śmierć prędka choćby męczeńska, przy życiu dobrowolnych Zatworników, co w zapartéj zewsząd rękoma własnemi wykopanéj celi, długie lata, nie wychodząc z niéj żyli, życiem bez światła, ruchu, rozmowy i ludzi! — Wielkie to być musiały dusze przed Bogiem, co sobie tak wystarczyć umiały, i nieupaść na duchu. A jednego poranku starszy zapukał w okienko, wezwał brata po imieniu i powtórzył wezwanie — napróżno. Podano mu chléb i wodę ze dzbanem, nie wyciągnął ręki — nie było już brata — zasnął snem spokojnym jak żył sam jeden, bez obrzędu pożegnania, bez łzy nad sobą — Ta śmierć to była druga śmierć lżejsza, sroższą zniósł w chwili, gdy się zaparł w więzieniu dobrowolném, gdy pożegnał braci, gdy raz ostatni z wiérzchołka wzgórza klasztornego, spoglądał na niebieski Dniepr i dalekie obszary swéj rodzinnéj ziemi. —
Tak dumał Staś, wychodząc z drugiéj pieczary — I co za różnica świata żywego, od zmarłego, dodał, jak ogromna różnica nas od nich!
Wtem August wziął go za rękę i pociągnął za sobą. Byli właśnie we wrotach Ławry, u których stały kilka kobiét.
— Przedstawiam pani mojego siostrzeńca, pana Stanisława N. —
Staś się obudził i ukłonił.
Przed nim, średniego wieku kobiéta stała z uśmiéchającą się twarzą, przy niéj młodziuchna, wysmukła, lekka, piękna jak cóś idealnego, z czarnemi oczyma, czarnemi długiemi rzęsami przyćmionemi, z smętkiem wyrytym na twarzy dziewica. Strój obu kobiét powiadał o ich zamożności, sześciokonny u wrót stojący powóz, do którego siadać miały zaświadczał o niéj lepiéj jeszcze.
Kobiéty zaledwie kilka słów przemówiwszy, siadły do powozu, konie ruszyły i pokłusowały na Pieczerskie.
— Kto to jest? spytał Staś —
— Niedaleka z naszych stron sąsiadka, Prezesowa —
— A ta druga
— Widzę, żeś pomimo roztargnienia, uważał i tę drugą, rzekł August — Jest to piękna (o tém zdaje się niepotrzeba przestrzegać) panna Natalja, jéj siostrzenica.
— Cudownie piękna, odrzekł Staś — ma cóś w wyrazie twarzy, dziwnie idealnego, rzekłbyś że to obraz ożywiony, na którém malarz się wysilał, dla stworzenia jakiéjś niebywałéj na ziemi Sylfidy.
— Będziemy u Prezesowéj wieczorem —
— O! najchętniéj! odpowiedział Staś prędko, radbym widziéć z bliska, tę pannę Natalję; lękam się tylko, aby uroku jaki jéj twarz wywiéra, nie rozbiła rozmowa — Możeby lepiéj, żeby tylko patrząc, ust nie otwiérała.
— Nie bój się, z uśmiéchem rzekł August; otwarcie ust podwoi urok. Całkiem to idealna istota, co spaść musiała z niebios z którym dészczem wiosennym, zsunąć się po tęczy, lub spłynąć w obłoku białym.
Twarz jéj i oczy nie kłamią, nie zawiodą. Może téż nadto jest idealna, nadto exaltowana, za mało dotyka się ziemi, nadto spogląda w niebo.
— Wprawiasz mnie w niewymówną ciekawość — mówił Staś ożywiając się — Ale może żartujesz tylko wujaszku —
— Ja nigdy nie żartuję —
— Czemużeś mi wprzódy o téj Syifidzie nic nie mówił?
— Dla czegóż ci ją miałem oznajmiać?
Staś nie umiał się wytłumaczyć i zamilkł. Uważał tylko August, że niespokojnie wyglądał wieczora i kilka razy wznawiał rozmowę o Natalij, wypytując o szczegóły, tyczące się jéj, jéj przeszłości, stosunki, położenie w świecie i t. d.
— Natalja, mówił August, jest od dawna siérotą; ta okoliczność wpływać musiała, na wyexaltowanie jéj. Nieszczęśliwi są zwykle exaltowani, szczęśliwi, zimni i szydercy. — Z czcią religijną wspomina matkę, któréj pieszczoty zaledwie pamięta, ojca, co ją odumarł dziécięciem i błogosławił na śmiertelném łóżu. Późniejsze jéj wychowanie, dokończyło, co poczęła natura i okoliczności. Natalja wychowywała się na wsi nie w mieście, kobiéty co z młodu rzucone są w odmęt wielkiego miasta, choć oddzielone od niego murami swéj pensij, choć tylko oknem patrzą na wrzawę, zgiełk i obojętne krzątanie się miejskiego świata; tracą uczucie poetyczne, nie mogą być exaltowane. Chłód miejski chwyta je mimowolnie za serce, złe myśli, jak wyziewy kałuży miejskich, padają na umysł i trują go — Insze całkiem wychowanie na wsi, tu samotność, przyrodzenie strojne a milczące, wdzięki jego tak rozmaite, a tak zastanawiające; niepokoją, podnoszą, exaltują duszę. W mieście życie jest przytomne, otacza, obwija, i dziewica oswaja się z niém i ono traci dla niéj wdzięk swój, tajemniczość — na wsi spokój, niedostatek życia, wprawiają do myślenia o nim, do marzenia, do exaltacij. Tam, żyje się czynnie, oczyma, ciałem, sobą całym, tu tylko duszą. Ciągłe dumanie nad sobą, nieustanne trawienie się myślami, wyrabia w duszy siły niezwyczajne, rozwija myśli i daje im skrzydła. Dla czego w ciszy klasztornéj, w pustyni, najwznioślejsza modlitwa, najczęstsze widzenia, extazy? Bo człek uczy się duszą, i dusza nabiéra władz niezwyczajnych, podwaja się, olbrzymieje w nim. —
Natalja wychowana była na wsi i w wychowaniu jéj, więcéj niż zwyczajnie zwracano uwagę, na wykształcenie umysłowe, na rozwinięcie władz dziécięcia. Dano jéj talenta, wlano w nią naukę, natchniono ją czuciem pięknego i szlachetnego, zrobiono z niéj Corinnę prawie; ale Prezesowa może ma na sumieniu, że za mało ją przygotowała do praktycznego rzeczywistego życia. Biédna Natalja, jeśli jéj przyjdzie los podzielić, z jakim poczciwym, prozaicznym zbiéraj-groszem, oszaleje z rozpaczy i niewyżyje pewnie. A jednak, najpewniéj to ją czeka, bo u nas mniéj niż gdzie pojmują taką jak ona kobiétę, mniéj niż gdzie umysłu i duszy cenią przymioty, a nadewszystko w żonie, pragną żony, gospodyni, matki dzieciom.
— O biédnaż Natalja, zawołał Staś, jeśli jest taką jakąś mi ją opisał, biédna Natalja!
— I ja mówię, biédna Natalja, powtórzył August, ale w istocie mniéj się o nią lękam, niż o inną w jéj położeniu. Natalja zna siebie; niéma drugim za złe, że są inaczéj, mężczyznom że nie szukają podobnych jéj kobiét za żony. Ona pojmuje, jak trudno jéj być użyteczną na świecie, a nadewszystko szczęśliwą — To téż nie spodziéwa się szczęścia wcale i z tą myślą niedoli, idąc przez życie, jeszcze się exaltuje bardziéj. Natalja jak inne kobiéty, nie pragnie, nie uważa za konieczność pójść za mąż — Jeśli nie znajdę kogóś, komu bym się zdała, kto by mnie pojął, dla kogo serce by zadrżało, z kim bym mogła być bardzo szczęśliwa — na cóż mam iść za mąż? — Czyliż nie lepiéj marzyć całe życie, marzyć i spodziéwać się, kiedy podobno nadzieja, jest na ziemi jedyném najpewniejszém szczęściem, a marzenie najpiękniejszą z rzeczywistości —? Na cóż mam szukać zawodu i biédz uderzyć głową o mur mojego więzienia? Te słowa z jéj ust słyszałem. Natalja jest swobodna jak kobiéta, co nie potrzebuje napiérać się światu, aby ją wziął i niewiele dba o to, co o niéj powiedzą. Nie patrzy nieustannie, gdzieby znalazła tego tak dla drugich upragnionego małżonka, nie pociąga ku sobie wszystkich, aby miała w czém wybierać. Słowem jest to jedna z wyjątkowych rzadkich istot, których się nie spotyka codziennie.
— Bardzo się jednak cieszę żem się z nią spotkał, rzekł Staś, bo jeśli wujaszek w zapale malarskim, nie przesadził, to najosobliwsza w świecie istota! To cóś fenomenalnego!
— Zobaczysz, odpowiedział uśmiéchając się August.
Nadszedł wieczór, wuj z radością postrzegł, że Staś przez cały dzień, nie wspomniał o Julij, mniéj wzdychał daleko i weselszy, odzyskał trochę swobody swojéj młodzieńczéj.
— Dobre homeopatyczne lekarstwo, rzekł w duchu, i dobra zasada: similia similibus curantur. To mówiąc radośnie uśmiéchnął się do siebie. Nadszedł wieczór, Staś półgodziną przed czasem wyjazdu, był gotów i chodził już po pokoju nucąc cóś pod nosem, stawał przed zwierciadłami i włosy swe jak mógł najpoetyczniéj układał.
— Chce się podobać, rzekł wuj — I to dobry znak. A ponieważ gotów jesteś, jedźmy trochę wcześniéj, powiedział do Stasia, nim się goście zjadą — będziesz miał czas poznać się z Natalja.
— Bardzo dobrze! wujaszku, jedziemy!
Stanęli przed jednym z najpiękniejszych domów padołu, którego oświécone okna, zapowiadały poczynione na przyjęcie gości przygotowania.
W salonach było kilku prawie domowych co otaczali Prezesowę, jakieś dwie panie mocno strojne i błyszczące świéżemi sukniami, czépkami, szalami, — nareszcie Natalja, która za drugim stołem sama jedna, wsparta na ręku, patrzała w xiążkę. Podniosła oczy na Stasia, gdy wchodził i zatrzymawszy je na nim przez chwilę, powolnie spuściła znowu. Ubrana była smakownie, ale wcale nie wytwornie, strój jéj nawet, przy innych gasł zupełnie, ale przez to samo zaniedbanie jakieś, ją odznaczał.
Zręcznie i niby mimowolnie, zbliżył się August ze Stasiem do Natalij. Wuj widocznie popychał siostrzeńca ku niéj i przekonawszy się o skuteczności lekarstwa swego, chciał powiększyć jego dozę. Po chwilce, gdy Staś usiadł i rozmowa zawiązana o xiążce, żywo się rozpoczęła, August wymknął się, zostawiając ich samych. Tymczasem napływali w coraz większéj liczbie zaproszeni, panie i panowie. Natalja bynajmniéj się nie troszczyła tém, że sama jedna pozostała na rozmowie z młodym człowiekiem, swobodnie spoglądała po otaczających i swobodnie jak gdyby nikt nie patrzył i nie słuchał, dalszą wiodła rozmowę.
Od razu ujęła za duszę Stanisława i zachwyciła go. Było cóś tak odrębnego w jéj sposobie pojmowania rzeczy, obchodzenia się, zwłaszcza na kobiétę; cóś tak przejmującego w jéj wejrzeniu i głosie! Nawet swoboda z jaką czyniła co się jéj podobało, nieuważając na nic i nikogo, nie obrażała, nie zdała się dziwactwem, wzgardą przyjętych prawideł, ale tylko skutkiem indywidualnego jéj usposobienia, głębokiego uczucia, jakiéjść wyższości, którą wznosiła się nad wszystko co ją otaczało.
Między młodemi, których dusze się rozumieją, prędko przychodzi poufałość — Godzą się na zdania, pojmują się wpół słowa, domyślają czego niepowiedzieli, rozmawiają wejrzeniem, uśmiéchem. Prędko Staś zachwycony Natalją, zbliżył się do niéj i ona nie zwykła taić co myślała i czuła, dała mu poznać, że go wydzieliła z tłumu. Cały prawie wieczór zbiégł im na żywéj rozmowie, któréj nikt nie przeszkadzał. August stał na straży i każdego co się przybliżał, zręcznie umiał odwiéść, zatrzymać —
— Mnie się zawsze zdaje, że ludzie bardzo śmiać się muszą ze mnie, mówiła Natalja ku końcowi wieczora — Nieprawdaż i pan w duszy, szydzisz ze mnie, ja tak muszę być dziwna, chcąc być swobodną i szczérą —
— Dziwna! prawda — odpowiedział Staś, ale śmiać się z pani, tego by podobno nikt a nikt nie potrafił. Tak pani z tém dobrze, tak pięknie, tak wyglądasz na Corinnę!
Natalja się uśmiéchnęła —
— Nie myśl pan, powiedziała, abym tak się przybiérała w jakąś szatę dziwactwa, dla zwrócenia oczów ludzi! O! nie, mnie to tak mało obchodzi, czy na mnie patrzą i jak widzą. Jest to skutkiem usposobienia silniejszego od przekonania o potrzebie, żeby być jak wszyscy. A! jak to dobrze tym ludziom, co mogą być jak wszyscy, co jeśli wyżsi od innych głową, obcinają ją sobie, jeśli szérsze mają myśli, ściskają się do powszechnéj miary. Ja to pojmuję, ja znam siebie, ale nie mogę być inaczéj jak jestem, to by mnie na śmierć zamęczyło. A potém, dla czegóż? nie widzę potrzeby — Jestem egoistą, ale za to wystarczę sobie; jeśli mnie nikt nie pojmie, pojmę sama siebie i nie będę żebrać współczucia, pojęcia mnie, jak inne kobiéty. Jestem zrezygnowana na wszystko i za nic do ludzi żalu niemam.
Staś patrzał na twarz jéj ożywioną, na czarne błyszczące pod długiemi rzęsami oczy, słuchał dźwięcznego jej głosu i zachwycał się nią.
— Nie lękaj się pani, rzekł po chwilce — nie lękaj się ludzi, któżby nie przebaczył, kto by miał serce brać za złe tę szczerość i swobodę? Udawanie od istoty tak bardzo zawsze się różni, że na tobie pani, nikt się nie omyli, nikt nie będzie śmiał przypisywać oryginalności, swobody, trywjalnéj chęci odznaczenia się od drugich. Dość posłyszéć panią, aby wiedziéć, że wszystko co czynisz i mówisz z głębi jéj duszy pochodzi —
— A przytém, przerwała Natalja — ja nic nie chcę od świata i ludzi, nie staram się przypodobać, nie wojuję o serca, nie jestem zupełnie jak moje współrowiennice na wydaniu. Ja nie marzę o zamążpójściu i ledwie je przypuszczam dla siebie — Byłoby to prawie cudem —
— Dla czego? spytał Staś — chyba że mało jest godnych pani —
— O! nie, nie wielu ja jestem godna, a co najbardziéj, nie jestem stworzona na posłuszną żonę, na dobrą gospodynią, na prozaiczną Jéjmość — Wyobraź pan sobie, exaltowane dziecko jakiém ja jestem w życiu w którém niéma dla niego pokarmu — O! umarłabym z głodu i pragnienia! Przyszły by obowiązki święte, których spełnić jabym nie potrafiła, zgryzoty by mnie powtórnie zabiły — O! nie, nie, niechcę ja tego życia. I czegóż mi brakuje teraz.?
— Pani nie czujesz żadnego braku, niedostatku, nic nie żądasz więcéj?
— Zadajesz mi pan pytanie, na które wszelka inna kobiéta, odpowiedziała by ci zapewne skromnie — Nic nie żądam! Ale ja jestem szczéra i powiém panu co zresztą, mówię każdemu — Nie czuję teraz niedostatku żadnego, nic nie pragnę, ale przeczuwam, że życie mogło by być od mego pełniéjsze, i od mojego szczęśliwsze. Ale zaraz nieubłagany sąd o sobie odzywa się z przestrogą — Dla ciebie dopełnienie życia jest trudne, prawie niepodobne — Któż by się nie bał ciebie?
— Ja przynajmniéj odezwał się Staś, wcale panią nie znajduję straszną —
— Prosta grzeczność; w kobiétach lękają się exaltacij; temu pan nie zaprzeczysz. — Któżby się odważył, dać swój los na ręce roztrzepanéj, zapalonéj, dziewczyny —?
Staś umilkł; i tylko patrzał na nią — Ona odwróciła rozmowę. —
— Patrz pan jakto dobrze być jak wszyscy. Naówczas bawi się tak swobodnie, śmieje tak wesoło, pojmuje się każdego, każdy nas pojmuje. Spójrz pan, na to towarzystwo! Co za cudowna w niém harmonja — Wszystkie te panie, jednakowo mówią, jednako myślą, wszyscy ci panowie jak jeden. Trochę młodszy, trochę starszy — a jednakowi zupełnie. Rzekłbyś że sobie wystawili abstrakcyjną jakąś istotę, na któréj podobieństwo, jak na wzór najwyższéj doskonałości, wykształcają się. Nikt nie pokazuje czém jest w istocie, każdy odziéwa się w jakiś urzędowy mundur, i stawia na straży uwagę, aby niewypuszczała na świat, myśli wyrywających się, podlatujących uczuć. Uwaga stoi na warcie i nieustannie powtarza nieprzybranym w officjalną szatę myślom i uczuciom — On ne passe pas.
Biédne myśli i uczucia, wracają smutne nazad do więzienia, w którem nareście pozbawione swobody, ruchu, obumiérają, lub zamiérają zupełnie.
— To prawda, odpowiedział Staś i wybornie odmalowałaś pani, kajdany jakie kładą na nas wymagania towarzystwa; ale powiédz cobyśmy zyskali na zupełniéjszéj swobodzie. Na kilku których głąb duszy pragnęlibyśmy poznać, tylu jest, co ich poznawać nie warto, co prawdziwą łaskę czynią, niepokazując się nam bez urzędowéj szaty, co osłania ich nicość lub szkaradę.
— I dla tego właśnie, odpowiedziała Natalja, towarzystwo przyjęło udawanie za stan normalny; bo ono dla większéj liczby jest korzystne. Ten polor światowy zastępuje wybornie niedostatek myśli i uczucia, których że pokazywać nie są obowiązani ci co ich niémają, oczywisty zysk dla nich.
A potém spytała — rwąc umyślnie rozmowę.
— Pan byłeś w naszych stronach, znasz nasze strony?
— Trochę odpowiedział Staś, ale nie oddawna, ledwie przeszłego roku piérwszy raz tę przybyłem — i widać że mi przypadły do serca, kiedy w nich tak długo zostałem, zapomniawszy że mam dom gdzieindziéj.
— Nieprawda że nasz Wołyń piękny?
— Ludzie czy ziemia? spytał Staś —
— O! ziemia nadewszystko! odpowiedziała, ta piękna żyzna ziemia nasza, te gaje brzozowe, dębowe, rosnące na zielonych wzgórzach, szklanne stawy i rzeki — doliny, rozdoły, jary, nasze ogrody, domy —
— O ogrodach i domach, nie zgoda — odpowiedział Staś — ogrody nie wszystkie piękne, domy rzadkie, bo u nas mało pojmują co piękne i często psują gotowy dar Boży.
— Jednakże —
— Dla mnie najpiękniéjszym ogrodem, to las który Bóg rozrzucił na wzgórku, co się przegląda w jeziorze —
— O! zapewne, ale i robione ogrody bywają piękne —
— Zawsze to tylko naśladowanie, a tyle w nich przymusu, pretensij i wszystko tak mówi zalotnie — pochwalże koniecznie. —
Natalja uśmiéchnęła się, podała jakąś xiążkę Stasiowi i odeszła na chwilę.
Tak przez cały wieczór ona i on, byli prawie razem, August udając że się zapalczywie bawi, spoglądał na nich ukosem, i powtarzał uradowany —
Similia similibus.
Powrócili do domu, Staś był widocznie weselszy, ciągle mówił o Natalij, dowcip jéj wychwalał, wynosił wyraz twarzy, spójrzenie, pełną uczucia rozmowę. August nie tylko potakiwał, ale pomagał jeszcze. Ledwie kładnąc się spać Staś westchnął, a usłyszawszy westchnienie, August podchwycił zaraz —
— Oho! coś wzdychasz, czy już cię czarne oczy podbiły —
— W téj chwili nie myślałem o nich. —
— Nie pozbędę się widzę tak łatwo téj Julij, rzekł w duchu August. Dobranoc.
— Dobranoc. I Staś z pełną sprzecznych marzeń głową, z pełném sprzecznych uczuć sercem, spać się położył.
Następnych dni codziennie uczęszczali do domu Prezesowéj i do Natalj, coraz się zbliżał Stanisław, coraz poufaléj, serdeczniéj byli z sobą. W dwudziestu leciech tak się łatwo zawiązują przyjaźnie, tak się łatwo poznaje i poufali! Staś ze zdumieniem wchodząc w siebie postrzegł, że się prawie zakochał, zadrżał i pobladł na tę myśl — Cóż się stanie z Julją? spytał i odpowiedział sobie zaraz, dla uspokojenia sumienia.
— Ja ją kocham, ją kocham tylko, dla Natalij, jestem przyjacielem, bratem.
A jednak to niebyło przywiązanie braterskie, ani przyjaźń chłodna, sam Staś czuł w głębi, ale wstydził się wyznać sam przed sobą.
— Mógłżebym być tak płochy? O! nie, to chwilowe odurzenie, to przejdzie, to minie, to szał tylko, to urojenie. A potém, do czegoż to prowadzi? Ona nikogo niepokocha, nikogo kochać nie może, aby jéj się stać godnym, więcéj potrzeba niżeli ja mam —
I codzień wracając z wieczora od Prezesowéj, zadawał sobie straszne pytania które codzień trudniéj było rozwiązać. Gdy się zbliżał dzień wyjazdu, to się z nim ociągał, jak gdyby się lękał zobaczyć znowu Julją, jakby myślał że ona przewinienie z oczów jego wyczyta. Tym czasem co godzina rosła wina jego, to jest miłość; obejście się otwarte, puste Natalij, powiększało ją szybko, ona nic nie taiła co czuła, każdą myśl tłumaczyła usty i nie wahała się z prostotą, z uniesieniem, powiedziéć Stasiowi jednego wieczora.
— Wiesz pan, piérwszy podobno jesteś, z kim mi tak swobodnie i dobrze, żebym się nigdy rozstać nie chciała. Doprawdy nudno mi będzie, gdy się rozjedziemy, a całkiem smutno pomyśléć, że możemy się nie zobaczyć wcale?
Staś wziął jéj rękę przycisnął do ust, serce mu biło gwałtownie, w oczach się ćmiło, na wargach miał wyznanie i myśl o Julij, która go wstrzymała. Uważał się związanym z nią nierozerwanym węzłem. — Co ona zrobi? co pocznie gdy ją zawiodę? pomyślał i zamilkł, ale wejrzeniem odpowiedział Natalij i w chwilę, wyrzekł powolnie —
— O! pani, o mnie łatwo bardzo zapomnisz, ale ja! —
— Myśléć bym mogła, żeś się zakochał, tak tragiczną przybiérasz postawę i wyraz twarzy — przerwała Natalja z trochę bolesnym uśmiéchem. A wiém, wiém że tak nie jest, być nie może, bo kochasz inną —
— Pani —
— O! ja wiém wszystko, mówiła Natalja, cuda wiém o pańskiém poświęceniu, o miłości i — mamże powiedziéć — bardzo mi pana szkoda —
Staś spuścił głowę.
— Widzisz nadto jestem szczérą — dodała może się nawet zdawać panu, że mówię aby go zrazić — Na wymówkę masz szczérość moją, inaczéj bym się do tego wzięła — A potém ja nie umiem udawać i kłamać. Żal mi pana, boś pokochał kobiétę, która zdaje mi się nie potrafi nagrodzić mu jego przywiązania. I cóż to taki związek — o którym mówić nie można, którego się wstydzić potrzeba, od którego wszyscy oczy odwracają —?
— O! prawda to okropne, rzekł Staś, ale to było nieuchronne — i teraz, jakże mi ciężko w tych pętach —
— Biédny, ozwała się Natalja — jeśli ci już cięży przywiązanie, i ona biédna, stokroć od ciebie biédniejsza, bo to panu może piérwsza, a jéj zapewne ostatnia miłość. — Ale wróćmy do piérwszéj rozmowy, wszakże się zobaczym jeszcze? Nieprawdaż?
Staś był niewymownie smutny —
— Mógłżebym wyjechać i rozstać się bez téj myśli —?
— Doprawdy? Nie żartujesz ze mnie? Panie Stanisławie.
Za całą odpowiedź, chwycił znowu jéj rękę, ucałował w milczeniu i uciekł.
Nazajutrz jednak widzieli się jeszcze, i znowu przez dni kilka, a kilka dni to wiele dla młodych, którym się miłość poczyna — W tych kilku dniach Staś, opowiedział jéj całą swoją historją — ona mu dzieje młodości. Co za słodkie było zwierzenie, jak się co chwila głębiéj, lepiéj poznawali, i im więcéj zasłon spadało, tém z większą na siebie spoglądali ciekawością, upodobaniem. Dopóki bawiła Prezesowa z siostrzenicą w Kijowie, póty i Staś z Augustem, co dnia się wybiérając, przesiadywali. August poklaskiwał swojemu wynalazkowi i patrzając na postępy miłości, winszował ich sobie —; a gdy Stanisław rano jechał w miejsca gdzie się spodziéwał ją spotkać, gdy wieczorem pędził się do domów w których być miała, wuj zaciérał ręce w milczeniu i ciągle sobie powtarzał z uśmiéchem — Similia similibus — Myślał on, że całkiem wykurował Stasia, z jego szalonéj miłości dla Julij — Ale nie — uczynił go tylko podwójnie nieszczęśliwym. W jego sercu poczęła się walka wewnętrzna; dawna miłość głębiéj w duszy zaryta, odzywała się pod ciężarem naciskającéj ją nowéj miłości — Ile razy wspomniał Julją, wyobraził ją sobie nieszczęśliwą, we łzach, opuszczoną, w rozpaczy, tyle razy powtarzał z silną wolą — Ja ją kocham, ja jéj nie porzucę. A gdy przed myślą jego stanęła idealna postać Natalij, strojnéj w życie, wyobraźnią, dowcip, naukę, uczucie i wdzięki tyle mogące na serce człowieka, ile razy był przy niéj, myślał o niéj; to płakał na swoje więzy i dumał jakby je zerwać. Nie mógł a chciałby się był na obie podzielić — Jednakże w krótce, zwyciężyła Natalja, co dzień Julja ciemniéj mu się przypominała, wszystko co o niéj słyszał niekorzystnego, jéj życie przeszłe, jéj błędy, przychodziły mu na pamięć — Słowa słyszane od Augusta, uwagi nad związkiem tym bez przyszłości, bez imienia przez świat nieuznanym, snuły mu się po głowie — Potrzeba zerwać — muszę zerwać — powiadał.
To znów widział Julją nieszczęśliwą, obłąkaną, płaczącą, w rozpaczy, bez pociechy w życiu z człowiekiem bez czci i wiary, zwiędłą, wybladłą, spłakaną i wyrzucającą mu jego niewiarę — I zatrzymywała się miłość uchodząca na litości tylko. Kto wié, może już całe jego przywiązanie, było tylko czcią przeszłości, wspomnieniem, litości skutkiem — może ono było tylko cieniem dawnego przywiązania? To pewna, że straciło na sile, na ogniu i codzień stawało się podobniejszém zgryzocie sumienia. Natomiast miłość ku Natalij rosła w siły i Staś wiedział o tém, czuł to bardzo, choć sam się oszukiwał, sam sobie wmawiał, że to przejść musi, gdy Julją zobaczy.
A Natalja —? Ona bez myśli o przyszłości, z naiwnością i exaltacją dziécięcia, wyciągała ręce, szła przeciw miłości Stasia — Skutki, przyszłość, jutro, nigdy ją nie obchodziły, tém mniéj teraz, gdy ich wspomnienie, zatruwać mogło teraźniejszość — Ona nie rozumowała swojego uczucia, lecz poddawała mu się, napawając się niém jak w ciepły poranek wiosenny, napawa się wonią rozkwitłych kwiatów. Niekiedy przychodziło jéj na myśl — Tyś go pokochała, ty go kochasz!
— Tém lepiéj, odpowiadała sama sobie — nie jest że to droga rzecz miłość nawet nieszczęśliwa, nie jest że to perła na śmiecisku życia naszego? Nie możnaż pociérpiéć dla miłości, dla doznania tego uczucia, dla napojenia niém próżnego serca, On kocha inną!! Nie, on jéj nie kocha, ale sumienie obłąkane, wiąże go do niéj. Poczciwy, sądzi że niéma prawa rozerwać tych węzłów sam, które we dwoje związali. Ale on jéj nie kocha — ja wiém, ja to czuję. Ja go tak rozumiem, my się tak z nim godziemy! Mogłaż by to nie być miłość?? On jest szczéry, on by niepotrafił zwodzić. Więc na cóż myśléć o jutrze, o przyszłości, o westchnieniach, kiedy z tém dzisiaj tak dobrze? —
I obwijała się w swoją miłość, jak ubogi w jedyną odzież od chłodnego wiatru.
Tymczasem miłość Stasia, coraz wyraźniejszą się stawała, nim oni sobie o niéj powiedzieli, nim ją poznali, już ludzie co zawsze lepiéj widzą niż my sami, rozgłosili, że się kochają. — Dla ludzi dość ożywionéj rozmowy, spójrzenia, ściśnienia ręki, które dójrzą, wykradną, podsłuchają — aby powiedzieli — oni się kochają. I często ludzie są prorokami sami o tém niewiedząc —
Tak się i tu stało.
Ostatniego wieczora, Natalja smutniejszą była i więcéj niż zwyczajnie milczącą — słowa jéj niechętnie z ust płynęły zamyślała się, niekiedy nawet znać było przymus i wahanie się — zaczynała i nie kończyła — Staś czulszy był niż zwyczajnie, bardziéj nadskakujący, a w duszy niespokojniejszy niż kiedy, bo w niéj dwie miłości walczyły silniéj, zapamiętaléj — Na twarzy jego nawet rozpłomienionéj, w oczach błyszczących ogniem niezwyczajnym, w ustach drżących i otwiérających się na słowa bez związku często rozpaczy pełne, — malowała się jeszcze ta nieszczęsna walka. Odebrany świéżo, namiętny, pełen smutku i przeczucia złego list Hrabinéj, odświéżył zagasłe w sercu uczucie ku niéj. Ona pisała do niego — — — Bawisz dłużéj, niż wyjeżdżając zamierzyłeś, boję się pomyśléć, że cię nie okoliczność, nie zabawy, ale co innego, cóś, czego się wymówić lękam, wstrzymało — Serce moje od początku przeczuwało złe i teraz drży boleśnie. Przechodzę myślą, wszystkie znajome i nieznajome kobiéty, które tam widziéć będziesz i każdéj z nich pytam z osobna, proszę z osobna — Ty go nie kochasz? ty mi go nie odbierzesz? Ty masz wszystkich, ja jednego tylko — O! mój Stasiu, niech się to nie sprawdzi, co przeczuwam, powróć mi jak pojechałeś, nie przywieź mi ostygłego serca, obojętnéj twarzy — — — —
Staś odczytawszy ten list, wprawiony w rodzaj gorączki nim, pobiégł jednak na wieczór, na którym miał widziéć Natalją — Ostatnia miłość silniejsza była, przemogła.
Natalja postrzegła niezwykły wyraz w twarzy Stasia i przypisała go, pożegnaniu, zbliżającemu się rozstaniu. Ona wierzyła w jego miłość, a nie wiedziała jak cząstkę walki, cząstkę boleści jego. — I spytała go powolnie podnosząc oczy —
— Kiedyż się zobaczym?
— Kiedy? odpowiedział Staś z obłąkanym wzrokiem — Ach! prędko — spodziéwam się — bardzo prędko —
— Pan dziś jesteś tak pomięszany —?
— Jestem słaby, czuję się niespokojnym — sam niéwiem co się dzieje ze mną — głowa mnie boli —
— Mogę co panu poradzić na to? chcesz jakiego lekarstwa?
— O! nie, dziękuję, lekarstwo na mój ból głowy, to czas i cierpliwość.
— To lekarstwo na wszystkie choroby — odpowiedziała Natalja — i smutno pomyśléć, nad jego skutecznością — Ale najlepiéj nie mówić o tém co boli — Pan jedziesz wprost do wuja —?
To wprost wymówiono było z przyciskiem, z wyraźną intencją. —
— Myślę, tak — odpowiedział roztargniony Stanisław — zapewne, bo jedziemy razem — A pani kiedy z tąd?
— Myślę że Prezesowa ułatwi swoje sprawunki jutro, więc i my jutro — Jam zawsze gotowa — Nie kupiłam nic nad kilka xiążek oddawna upakowanych —
W téj chwili zbliżyła się ciotka —
— Właśnie pytał mnie ciociu, pan Stanisław, kiedy wyjeżdżamy, odpowiedziałam mu, że niewiém; może go głowa boléć przestanie — dodała z uśmiéchem, nie rachując słów swoich.
— Jutro raniuteńko — odezwała się Prezesowa, wszystko gotowe do drogi i potrzeba być roztargnioną jak Natalja, żeby niewiedziéć że tłumoki dziś dzień cały tylko robiono.
— Ach! a moje książki! zawołała Natalja i wybiegła.
Prezesowa usiadła przy Stasiu, któren giął nielitościwie swój kapelusz i targał włosy, to się bez przyczyny uśmiéchał, to równie bez przyczyny marszczył, biégł okiem za Natalją i wtapiał wzrok w ziemię. Prezesowa wiedziała położenie Stanisława, była świadkiem rozwijającéj się jego miłości dla Natalij i nie dziwiła się wcale tym oznakom szału.
— W istocie rzekła po chwilce — pana Stanisława musi mocno boléć głowa i serce — Tak dawno odjechał z ulubionych stron —
— Ja? a gdzież ulubione moje strony? spytał Staś — alboż — pani zapewne myśli. —
— Ja myślę, że dom wuja pańskiego —
— A tak — odpowiedział Staś i powiódł okiem po salonie — pani mi wybaczy — dziś jestem zupełnie nie swój —
— To widoczne, kiedyś nawet nie mógł się pogodzić z Natalją. Biédna roztrzepana pobiegła szukać swoich książek — ach! bo téż to skarb jéj cały! Tak mi żal téj dziéwczyny —
— Żal! spytał zdziwiony Staś — a to dla czego?
— Z takim charakterem, z taką wyobraźnią możeż być szczęśliwą —
— Ach! godna największego szczęścia!
— Lecz gdzie je znajdzie, gdzie znajdzie człowieka —
W téj chwili Natalja stojąca za krzesłem Prezesowéj parsknęła śmiéchem —
— Ciocia się widzę naradza z panem Stanisławem o moim losie przyszłym?
— Patrzcie! wszak już powróciła! zawołała Prezesowa —
— I słuchała! dodała Natalja.
— To tém lepiéj, odpowiedziała Ciotka i powstała — Zostawiam państwa — Musicie zapewne skończyć rozmowę o literaturze którą przerwałam, Staś nic nie odpowiedział, od chwili zatopił się w głębokiém dumaniu, rozważał, czyli stosowném było, po kilkodniowéj znajomości, otworzyć się przed Natalją która mu niedowierzać miała prawo, wiedząc jak łatwo zrywał dawniejszy związek obwołany za nierozerwany — Rozważał, myślał i podniósł głowę odważnie.
— Jutro, rzekł po cichu, mamy się rozstać może na długo, bo któż to przewidziéć potrafi — Spodziéwam się, że mi pani uwierzysz gdy jéj powiém, że nigdy, nigdy nie zapomnę miłych z nią spędzonych chwil, że zostanę na zawsze, jéj przyjacielem najwierniejszym, że — mi bardzo boleśnie rozstać się znią nawet na krótko —
Słysząc taki początek, Natalja jakkolwiek odważna, straciła przytomność, łatwo się było domyśléć końca —
— Wiész pani — mówił Staś daléj — całą historją mego życia, niepochlebiałem sobie gdym ci ją opisywał — Wiész że na mojém sumieniu, wiecéj niż na sercu cięży wygasła, ale obowiązująca miłość — Wywołałem ją sam, wymodliłem, a teraz jéj pozbyć się bym pragnął — Tak — bo kocham inną — powiém nareście, coś musiała dawno spostrzedz sama — tą inną, ty jesteś —
Natalja spuściła głowę niżej jeszcze, serce jéj biło gwałtownie —
— A! panie Stanisławie, odpowiedziała — ty co masz tak płomienistą duszę, nie uwodź się pozorem przywiązania, które cię tylko chwilę zajmuje i jutro zagaśnie. Oto już raz popełniłeś błąd podobny; przekonałeś ją, że ją kochasz, wywołałeś miłość z jéj biédnego serca i przekonywasz się, że tamto nie była miłość prawdziwa. Cóż, jeśli tak znowu będzie i mnie spotka zawód, jaki ją spotyka?
— Masz pani prawo — mówić mi to, odpowiedział Staś z boleścią — Jestem winien, ale nicże się nie może przebaczyć młodości, téj tęsknéj, niepohamowanej potrzebie kochania, która każe gasić pragnienie serca piérwszą wodą jaką się spotka na życia drodze — A gdy późniéj człek znajdzie czystą krynicę nie śmié już jéj tknąć zwalanemi usty? Pomyśl pani, czyż za to odpychać trzeba i karać tak srodze?
— O! ja pana ani odpycham, ani karzę, odpowiedziała Natalja, jesteśmy przyjaciółmi, mogę to wyznać przed panem, jak przed bratem — Ja pojmuję, co to jest pragnienie młodości, pragnienie młodego serca — ja wymawiam cię całą duszą — Ale mogęż ci uwierzyć, mogęż całą moją przyszłość może za jedno oddać słowo, niepoparte niczém?
— Masz pani słuszność — rzekł Stanisław wstając żywo — chcesz dowodów — zerwę tamte związki; nielitościwie, bezdusznie zerwę wszystko, aby pani okazać, że teraz kocham prawdziwie, zobaczym się prędko — pozwól mi się tego spodziéwać!
— Im prędzéj, tém bardziéj będę mu rada — Ja już dawno, mówiłam panu Stanisławowi, że po nim tęsknić będę i teraz nawet, nawet teraz się tego nie wyprę — O! smutno mi będzie bez niego.
Staś spójrzał jéj w oczy — Oczy te, cudowne, czarne jéj oczy, zaczerwienione były jakby od świéżych łez, ręka drżała.
W tém August, zbliżył się —
— Dobranoc pannie Natalij —
— Dobranoc i pożegnanie, bo jutro jedziemy.
I my jutro, rzekł Staś do wuja.
— Nie Stasiu, jeszcze dzień musiemy przesiedziéć, gwałtowny tego interess wymaga.
— Jakto?
— Ale jeśli ci o to chodzi, to dogonim Prezesowę, szepnął August uśmiéchając się, wyjéżdzać z nią razem żadnym sposobem niemożemy —
Pożegnano się i rozeszli — Staś wyszedł pomięszany i zaledwie przybył do domu siadł pisać — do Hrabinéj. Całą noc pisał, mazał, darł poczęte listy — nakoniec postanowił nie pisać, ale za piérwszém widzeniem się skończyć wszystko. Było to najfatalniejsze dla niego postanowienie, które mu wzburzona miłość ku Natalij, odważnie dyktowała; a które spełnić tak trudno z resztą namiętności w sercu, z litością, z nałogiem przywiązania.
Następny dzień był długim, nieprzeżytym dla Stasia; Kijów wydawał mu się pustym, chociaż jeszcze nie rozjechała się połowa przytomnych, choć dotąd wrzał padół ruchem, gwarem, i jak wprzód przelatywały po nim sanki, kocze, karety — jak wprzód roiły się ludźmi sklepy, piękne panie napełniały magazyny —
August który prawdziwe miał dla siostrzeńca przywiązanie, wziął się szukać dla niego roztargnienia — Rano powiózł go i zaprowadził na galerją Andrejewskiéj Cerkwi, z któréj tak cudowny widok na padół leżący u stóp widza, najeżony Cerkwiami, przecięty ulicami, widok, któremu podobny mają tylko powietrzni ptacy — Wskazał Stasiowi ten obraz w swoim rodzaju jedyny i dozwolił podumać chwile swobodnie — Gdzież zakochani nie dumają i co ich dumań nie wzbudza? Piękny widok, smutna okolica, wesoła — jednostajna, urozmaicona — wielkie towarzystwo i samotność zarówno ich wprawiają, w nieskończone dumanie. To życie tak z nich ucieka w głąb serca, co najsilniéj bije, w tenczas. —
Około piérwszéj pojechali umyślnie do francuzkiego traktjeru Bellota, w którym jada lepsze (i różne) towarzystwo kontraktowe, przy dźwięku dwóch arf i jednych skrzypiec. August obiecał pokazać Stasiowi, kilka figur godnych widzenia, a mianowicie obywateli przybyłych z różnych stron dawnéj Polski —
— Zobaczysz, rzekł mu, jak jeden typ, jeden charakter, zmienił się różnemi wpływy, jak się dziś od siebie różnią, Gallicjanin, Koronjasz, Pozńańczyk, Litwin, Podolak, Ukrainiec, nareście wracający z stolicy po kilkoletnim pobycie Wołyniak. Ciekawe zaprawdę studja.
Staś mało tego słuchał, ale dał się prowadzić, nie opiérał, a sam o czém inném podobno myślał. Zerwać z Hrabiną, zerwać z Hrabiną — powtarzał sobie nieustannie, muszę, a niewiém jak potrafię — Muszę koniecznie, lecz czy będę miał odwagę, okrucieństwo, nielitość? Chciałbym to zrobić prędzéj, jak najprędzéj, tak mi to postanowienie cięży, tak się boję sam siebie.
Około godziny drugiéj z południa, weszli w dość ciasny, a teraz pełen różnego rodzaju osób traktjer Bellota. Była to sama godzina najliczniejszych obiadów; — kręcili się słudzy, brzęczały noże, widelce, talérze, strzelały butelki szampana, gwarna, hałaśliwa, rozegrzana winem, ożywiona jadłem, przy akompanjamencie dwóch arf, szumiała rozmowa. Jedni wchodzili, wychodzili drudzy, witano się, zatrzymywano, potrącano — I z grupy do grupy przelatywały plotki, skakały zapytania, biegły odpowiedzi — Co za dziwaczne i jak rozmaite postacie!
— Spójrz, rzekł August do Stasia, nad tamtym stolikiem, to Podolanin, którego tak wiele rysów zbliża do Gallicjanina. Oba mają żyłkę do państwa, usposobienie do téj choroby. Ale gdy Podolanin kontentuje się hrabiostwem tylko na listach, Gallicjanin ma je formalne, kupione, opieczętowane, na pargaminie. Oba lubią wystawę, dobre jadło, smaczny napój, swobodne i wesołe życie, bez troski o jutro, bez zastanowienia nad użytecznością swoją i missją na świecie. Poznasz Gallicjanina, po wytwornym a niesmacznym stroju, ekwipażu, po herbowanéj liberij, po tysiącu fraszek któremi się otacza, a nareście (z niewielą wyjątkami) po umysłowéj jego nicości — Podolanin więcéj czyta i umié, Gallicjanin więcéj się zna na kuchni i winie — Cywilizacja gallicyjska cała jest materjalna, arystokratyczna — W Gallicij niéma prawie ślachty, wszyscy są panami, albo niczém. Tak przynajmniéj wydaje się nam, co widujemy przywoźnych u nas Gallicjanów, możebyśmy inaczéj ich widzieli w domu. Gallicjanin jest chełpliwy i próżny, często nawet dozwala sobie naddatków w opowiadaniu o sobie, swoich stosunkach, majątku i t. d.
Podolanin jest skromniejszy, ale ma wszystkie skłonności brata Gallicjanina, tylko nierozwinięte jeszcze w pieluszkach. Literatura w Gallicij, nie jest powszechném zajęciem, uprawia ją (styl dawny) kilku chudych literatów i kilku wielkich panów, co zbiérają książki, wydają swoje i nie swoje dzieła, formują zbiory artystyczne, może trochę przez próżność. Mało się u nich wydaje, niewiele czyta i kupuje xiążek. Podole w tym względzie przewyższa Gallicją, chociaż o niewiele. Zresztą nie znam dość Podola, abym mógł sumiennie o niém sądzić.
Z tych próbek Ukrainy, któreśmy tu widzieli, wyżéj daleko postawim Ukraińca. Ukraińscy obywatele, są rzeczą panami, zamożni, bogaci, a niémają do państwa pretensij, pracują nad powiększeniem majątków skrzętnie, z pewnym rodzajem zapału, z wylaniem się; ale używają majątku nabytego, jak ludzie prawdziwie ucywilizowani — Na Ukrainie piszą wiele, zajmują się literaturą, czytają i kupują xiążki; życie umysłowe w tym kątku, jest może na wyższym, niż gdzieindziéj stopniu. Nie tylko literatura nasza, ale obce znajome są, poufałe, oświeceńszéj tutaj klassie, i jedną z najmilszych dla niéj rozrywek. W obejściu się Ukraińca, znać pełnego życia, wykształcenia, zapału człowieka; to mu nie przeszkadza do zbiérania majątku, spekulacij na wielką skalę i bogacenia się. Żyje wystawnie, ale w miarę swéj możności i zawsze z tą oględną przezornością na jutro, którą zbrojny nie łatwo się ruinuje. Zdaje mi się że na Ukrainie, majątki są czyściejsze i mniéj odłużone niż gdzieindziéj w naszym kraju. Gdyby można wybiérać, dla towarzystwa ukraińskich obywateli, przeniósłbym się w ich strony. Trudno gdzieindziéj spotkać razem tylu ludzi wykształconych, tak umiejących żyć umysłowém życiem, tak miłych. — Na Ukrainie mniéj tych wielkich zbiorów, bibljotek, obrazów, przedmiotów sztuki i ciekawości, na które gdzieindziéj przez fanfaronadę się rujnują — tu naprzód zbiérają piéniądze, a potém używają ich, nie na dogodzenie próżności, ale na prawdziwe uprzyjemnienie życia. Ukrainiec niéma w sobie nic z dawnego Ukraińca — nie wiém nawet jak, cywilizacja, co równo płynie na wszystkie strony, przylgnęła do niego prędzéj, skuteczniéj, przejęła go do głębi, bardziéj niż jego sąsiadów? Zamożność i zapewnienie niezależności pod względem materjalnym, może wytarło drogę wykształceniu umysłowemu, które że jest na Ukrainie w wyższym stopniu, tego mi nikt nie zaprzeczy. Jest to może jedyne miejsce, gdzie dziś literaturę biorą serjo, gdzie tylu pisze i pisze tak dobrze; gdzie tylu czyta i pojmuje tak wybornie, gdzie wreście xiążka wyborniejszéj treści przyjętą bywa i osądzoną. Ukraina żyje prawdziwie głową.
Spójrz teraz na tego przybylca z Wielkiéj polski, głębokiego polityka z brodą, w rejtfraku, z laską o gałce złocistéj, gazetą w kieszeni i drwiącym uśmiéchem na ustach. Może nam złą próbkę przysłali z Poznańskiego, ale musim sądzić z téj próbki, mianowicie, gdy się często przemyka przed oczami, coraz inna, a zawsze sobie podobna.
Wielkopolanin ma wysokie wyobrażenie o kulturze swojéj, oświéceniu i wyższości nad braci. Z wzgardą i politowaniem spogląda na nas, pół barbarzyńców jeszcze, co mieszkamy na lodach północnych! Wielkopolanin odbył Uniwersytet w Berlinie i kocha się w Heglu, pozbył się wiary, a nabył filozofij, któréj tylko wypadki i wnioski zapamiętał; nie wiele się troszcząc o resztę, niezrozumiałą dla niego i przyjętą na słowo nauczyciela. Wielkopolanin najczęściéj mówi o polityce, udziela wielce stanowczych nowin politycznych, które mają ot, ot, świat do góry nogami wywrócić. Chwali się oświatą swojego kraju, swobodném nauczaniem, pismami perjodycznemi, wychodzącemi dzieły, Professorami; jest nareście prawie zawsze nieprzyjacielem herbów, (chyba sam miał nazwisko choć semi-historyczne bo w takim razie naturalnie wyjątek.) Wielkopolanin anti-aristokrata nie nawidzi z całéj duszy Hrab...... i dowodzi mu fałszowania dla jakichś widoków pomników historycznych; radby zaszczepiać wszędzie filozofją Hegla i wykorzeniać pacierz i mszą, uważając cześć obrzędową oddawaną Bóstwu, za dzieciństwo dowodzące w nas, arierowania umysłowego. Wielkopolanin nie jest bogaty, ale nie jest téż ubogi, najczęściéj skrzętny i rachujący się dobrze; niéma téż czém szumiéć, bo od swojéj głowy i tytułu dziedzictwa, płaci jak powiada, tysiąc talarów. Wielkopolanin zajęty jest propagandą Heglowską i nowych idei politycznych i dla tego zapewne nosi brodę. O P. Garnier-Pagès mówi z zapałem, czyta gazety opozycyi umiarkowanéj z zapałem..... Wielkopolanin jest trochę humanitaryusz i gdy w dobrym humorze zwłaszcza, socyjalista.
Teraz spójrz na Koronjasza — Nic w nim wybitnego, nic prawie charakterycznego prócz jego uwielbienia dla Warszawy, miasta, w którém się żyje tak wygodnie, jé tak smaczno i widuje tak piękny balet na wielkim teatrze. Koronjasz jest ściśle modny, ubiéra się wykwintnie i słucha swojego krawca jak wyroczni; czyta wiele francuzkich xiążek i dotąd przekonać się nie mógł, żeby po polsku jako tako, znośnie — pisać można. Z uśmiéchem politowania bierze w ręce polską xiążkę i z uśmiéchem politowania ją rzuca — C’est si barbare. Pod względem finansowym, Koronjasz, stoi na stopniu miernym, lepiéj się ma w ogólności od Litwina, gorzéj od Ukraińca, chociaż nie szczędzi pracy w zbiéraniu grosza i ma do tego sposobność wszelką, ale moda i xiążki francuzkie zjadają go. Królestwo pod względem przemysłu, i fabryk mianowicie, stoi wyżéj od innych prowincij, o których mówiliśmy. Tutejsze wyroby, równają się zagranicznym prawie; machiny, przedmioty zbytku, powozy, wytrzymują porównanie z przywoźnemi, często je pojedynczemi przymioty przewyższają. Wystawy przemysłowe są tego dowodem —
Gdzie może najmniéj jest cywilizacij nawet powierzchownéj, to na naszéj poczciwéj ubogiéj Litwie; ale tu jest wiele serca, wiary, uczucia i poczciwości. Litwin nie pozorny, nie wytwornie ubrany, nie pojmujący życia dzisiejszego, prostoduszny jest jeszcze i po staremu poczciwy. Tu gościnność jest jeszcze jak była obowiązkiem, nałogiem. Życie ciche, spokojne, wiejskie — nie wystawne, rzadkie domy pańskie, a rzadsze jeszcze nieusprawiedliwione do państwa pretensje. Więcéj niż gdzieindziéj rozdrobnionych majątków, małych fortun, gospodarstwo wiejskie na wysokim stopniu. Gdy w innéj stronie na naszym Wołyniu, Ukrainie, Podolu, Pobereżu, nie wiele ziemia potrzebuje pracy koło siebie, w Litwie mozolnie ją wyrabiać trzeba, aby się wywdzięczyła za staranie. Pracują téż nad nią i nie sarkają. Wielkich fortun pańskich i świéżo dorobionych, mało jest i policzyć je można. W Litwie, mianowicie w klassach niższych, życie umysłowe, nie upowszechniło się jeszcze, ledwie tam czytać zaczynają, ledwie zaczynają kupować xiążki i myśléć że się na cóś literatura zdać może.
Ale myśmy się zagadali — dodał August do Stasia, któren milczący wisiał z głową spuszczoną, nad czystym talerzem; i o mało nie straciliśmy kilku ciekawych postaci, na które muszę zwrócić twoją uwagę. Widzisz tego młodego człowieka na prawo za stolikiem —
— Widzę, rzekł oglądając się Staś — I cóż?
— Jest to ex-Bałaguła — rzekł August, — członek tego koniarsko-hulackiego stowarzyszenia, tak dziwacznie u nas powstałego nie dawno, które już opinja publiczna zabiła i rozbiła — Zostały po nim szczątki tylko i rozbitki. Ten pan jest jednym z nich, poznasz go po wąsach, szerokich nad miarę szarawarach, krótkiéj katance, skórzanym pasie, ostrém spójrzeniu i jakiéjś determinowanéj minie, jakby chciał cały Boży świat przez kij przesadzić. Co to było, ja nie wiém, mówił August daléj, ani pojmuję, czego ci panowie chcieli, do czego dążyli? Ciężyły im jak widziemy pewne przyjęte prawidła socjalnego życia i wyłamali się z nich, ciężyła im grzeczność, łagodność, dobór słów, ustawiczne oglądanie się na siebie, uszanowanie dla kobiét, dla starszych, skromność, pilnowanie swej gęby — Wszystko to odepchnęli i powiedzieli, że to wymysł, co się nie zdał na nic. Przybrali swobodną manierę ludzi na wpółdzikich, obnażoną mowę, obyczaje niczém nie skrępowane, żadnemi względy, żadnemi przyjętemi u świata zwyczajami — Nie kryli się z zepsuciem, owszem szukali z niego chluby; kobiétę, tego anioła, odarli z szat anielskich i po prostu zbezcześcili ją dotknieniem swawolném, nie pojmując ją inaczéj, tylko swawoli narzędziem — Do tego przywiązało się zamiłowanie koni, które tylko było dodatkiem i usprawiedliwieniem niejako nazwania — Bałagułów; zajęciem urzędowém tych panów. — W istocie, cóż robili? oto hulali po miastach i miasteczkach, napadali JWielmożnych po drogach, wyrządzając im bolesne (ale przynajmniéj dające się czémś wytłumaczyć) figle, napadali kobiéty bezbronne, siłą na nich dopraszając się o to, czego sercem pozyskać nie mogli — pisali paskwile, śpiéwali piosenki swawolne, uganiali się na koniach, facjendowali końmi, oszukiwali na koniach. Niektórzy dla zwrócenia na siebie uwagi, ukazywali się nago na koniach w miasteczku i pędzili ulicami napełnionemi ludem, inni na przechadzkach w miejscach publicznych, z swawolnemi wyrazy, gorszącą mową umyślnie zbliżali się do uszów kobiét; inni jeszcze starych, bezbronnych, słabych i tchórzów, wyzywali aby się z nich urągać. Co to było, ja nie pojmuję? Była to jakaś tajemnicza reakcja przeciw postępowi wieku, jakiś konwulsyjny pociąg w tył, do wieków barbarzyństwa, w których siła stanowiła prawo, w których czyste jeszcze wyobrażenia o człowieku i życiu towarzyskiém nie rozwinęły się.
Bałagulizm jednak nie trwał długo, nastraszywszy trochę, jak meteor ognisty, co przelatuje nad głową, — swojém obnażeniem sromotném, niemoralnością, kozactwem — stracił siłę i upadł. Pozostały po niém szczątki tylko i te długo zapewne widoczne jeszcze będą. Jest wiek, do którego smaku dziwnie to życie przypada — Młodzi ludzie źle wychowani, bez zasad, bez ukształcenia, muszą trochę przechorować na Bałagulizm, jak na ospę. Ale to im odchodzi i czasem tylko jak po ospie zostają dołki na twarzy i piętna na duszy. Bałagulizm była to po prostu swawolna, rozpasana, młodzieńcza, szalona, ochrzczona imieniem stowarzyszenia, swawola wyrodzona z próżniactwa, braku zasad i dobrego wychowania. Ci panowie pluli w oczy ludziom, których cokolwiek, w czémkolwiek wyższemi nad siebie widzieli, i udawali wzgardę ku życiu, którego dostąpić nie byli w stanie. Na jarmarkach Berdyczowskich, Bałaguli królowali i stolica ich Berdyczów; teraz powiadają ukazują się już w Bałcie. Jest nadzieja, że przeniosą się do Turcij, co daj Boże —
Ale oto jeszcze zajmująca figura. Uważasz Stasiu? Ten wysoki mężczyzna, co tak uważnie odczytuje kartę, co tak się rozparł na stoliku, łysawy, w okularach, z pierścieniem chevaliére na palcu —
— Któż to znowu taki? —
— Jest to ex-plenipotent ze stolicy. Czyż nigdy niesłyszałeś o tym wychodźcu naszych prowincij, co wyniósł się do stolicy i ofiaruje usługi swoje dawnym współobywatelom, we wszystkich sprawach w heroldij, w senacie, Banku i t. d. Zyskowna to posta i ludzie na niéj porobili majątki. Pan plenipotent czy chargé d’affaires, (często nosi tylko tytuł przyjaciela) spekuluje na wyobrażeniu ludzi, że wszystko się robi piéniędzmi i że niémi wszystko zrobić można. Podejmuje się wszystkich spraw, jakie są i być mogą, opowiada w jakiéj jest zażyłości, stósunkach, przyjaźni, z sekretarzami, senatorami, i t. d. i t. d. Zaręcza i przysięga na honor, że wszystko zrobi. Wyszlachci nie szlachcica, wygra zdesperowany process, założy cię w Banku caluteńkiego, abyś tylko chciał — i zapłacił. Zwyczajnie rzeczy odbywają następującym porządkiem. Umówisz się z plenipotentem o pewną summę piéniędzy, dajesz mu notatkę, papiéry, zapewnia cię że możesz spać spokojnie, zasypiasz i marzysz wygraną. Tym czasem on przeżywa, przegrywa, przehula twoje piéniądze, i pisze list piérwszy. W tym piérwszym liście zwiastuje ci, że interess jest na najlepszéj stopie, że wkrótce pożądana wyjdzie rezolucja, ale strona przeciwna forsuje; nierozkalkulował się godząc z tobą o summę która się okazała niewystarczającą, prosi więc, abyś jak najrychléj przysyłał tyle a tyle rubli assygnacyjnych na tak zwane sprawunki. Poskrobawszy się w głowę, wysyłasz piéniądze i czekasz znowu. Upływa miesiąc, dwa, trzy, cztéry, żadnéj odpowiedzi, interess nie zrobiony, piszesz zniecierpliwiony — i otrzymujesz list pełen grzeczności i uboléwania nad spóźnieniem mimowolném interessu. Sprawa nie mogła być jeszcze odsądzona, przyjdzie z kolei. Tyś znowu spokojny — poczciwy wieśniaku i łudzisz się nadzieją odebrania co chwila pomyślnéj ze stolicy wieści. Czekasz, czekasz, napróżno, nareście przynoszą ci list z poczty. Okulary na nos, serce ci bije — czytasz — O! zawodzie, sprawa nie odsądzona jeszcze i jeszcze potrzeba dodatku na sprawunek, który niezawodnie i rychło dopełnionym będzie. Straciłeś więcéj, poświęcisz już i mniéj, pośpieszasz z wysłaniem piéniędzy i trochę niespokojny oczekujesz. Po półroczném oczekiwaniu i niespokojności, nareście, odbiérasz kopią rezolucij w pół tylko pomyślnéj i rozkaz dopłacenia jeszcze za sprawunek. Sprawunek ten kosztuje cię często, drożéj niż wart; a szczęśliwyś jeśli się zrobi w końcu, bo bywają przykłady, że plenipotent nabrawszy piéniędzy, znika zupełnie z horyzontu i roztapia się jak lód — Napróżno byś go szukał i myślał o odzyskaniu twoich piéniędzy pożegnaj się z niémi!
Są poczciwsi czasem plenipotenci, ale niéma podobno takiego, coby niezdarł potrzebując na wystawne a drogie w stolicy życie, na karty, na hulankę — Wiém o jednym, co tak dobrze utrzymywał interessa swojego kljenta, że w końcu powrócił dziedzicem dóbr jego, zalicytowawszy je, i umyślnie dopuściwszy licytacij; a potém wygnał bezwstydnie wdowę i sam na nim osiadł. Teraz to już słuszny bardzo obywatel i coraz szanowniejszym będzie, bo daje wyborne obiady i leje gościom szampana —
Ten Jegomość, mówił ciągle August, w zapiętym po szyję fraku czarnym, wytartym, w obcisłych spodniach, wykrzywionych trochę butach, z laseczką w ręku i kapeluszem najmniéj dwuletnim, jest to — artysta malarz. Przybył na kontrakty w nadziei że znajdzie robotę; spogląda na około uśmiéchając się, prezentuje się każdemu i opowiada: jak trafnie odmalował pana D — pana M — i pannę S —
Radbym wiedziéć na mocy czego został malarzem, i czemu lepiéj, nie szewcem lub cyrulikiem nareście. Niepojmuje on bynajmniéj sztuki, nie rozumié malarstwa; napróżno rysował ze wzorów i żywéj natury, ledwie się poduczył tyle, że jako tako wypoci portret skarikaturowany. Sztuka téż macochą dla niego, niedaje mu kawałka chleba, nie dała mu sławy; a zapóźno już rzucić się do czego innego i lada chwila rozpacz zajrzy w oczy. Biédny człowiek!
Ten, który z nim rozmawia to nauczyciel domowy, przybyły na kontrakty dla wynalezienia sobie miéjsca którego szuka napróżno — Utrzymuje on, że umié doskonale po francuzku, niemiecku, łacinie, matematykę, rysunki, muzykę i wiele innych rzeczy. Nieszczęściem nigdzie dłużéj nad miesiąc nie może wytrwać, tak nieustanne prześladują go intrygi, tak zażartych ma nieprzyjaciół!
Oba z malarzem zasiedli nad butelką czerwonego wina i pocieszają się opowiadając sobie, przygody kołatanego burzą życia — Szkoda że się do nich nie przyłączył ten w szaraczkowym surducie skrzypek, któremu wysokie wyobrażenie o swoim talencie, a mianowicie o doskonałém staccato, w którém tak słaby jest biédny Lipiński! — nie pomaga na świecie wcale. — Ciągle wybiéra się dać koncert w Kijowie ale wszystkie wieczory zajęte — Zresztą — powiada, niedbam o to — nie będą mnie słyszeli niegodni! bo to tu znawców niéma, a mógłbym skompromitować się grając przed publicznością, co niéma uczucia muzycznego! —
Tak rzucając wejrzenie na wszystkie strony, August opisywał Stasiowi przytomnych w traktjerze, wchodzące i wychodzące figury — ale Staś słuchał roztargniony, gdzieindziéj on był myślą, sercem — zaledwie niekiedy podniesieniem głowy, pół-uśmiéchem dowodził że słyszy i uważa.
Rzuciwszy cztérdziestówkę arfiarkom, którym w téj chwili ex-Bałaguła dał 25 rublową bomażkę, August ze Stasiem, wyszli od Bellot’a —
Pojechali pożegnać znajomych, którzy jeszcze pozostawali w Kijowie, gdyż Staś wyrywał się rano, bardzo rano nazajutrz, w nadziei że na drodze dogonią Prezesowę, pilno mu było wyjść z téj niepewności, z niepokoju, jakiego doznawał, chciał co najprędzéj zerwać z Julją właśnie dla tego, że nie był pewien, czy potrafi to uczynić, czy stanie mu sił na to, odwagi. —
— Jedźmy, jedźmy mówił Augustowi, Kijów już taki nudny, wszyscy się rozjeżdżają, czegóż siedziéć dłużéj —
— Jedziemy, spokojnie odpowiedział August — Prawda że od wyjazdu Prezesowéj, Kijów wynudniał i wyludnił się.
Staś smutnie się uśmiéchnął.

KONIEC TOMU TRZECIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.