Latarnia czarnoxięzka/I/Tom I/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Latarnia czarnoxięzka |
Podtytuł | Obrazy naszych czasów |
Wydawca | S. Orgelbrand |
Data wyd. | 1843 |
Druk | M. Chmielewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
No, Hrabio, jak że się podobał ten Pan?
— Ten Pan! Jakże się on zowie! Ba! nosi jakieś nazwisko nowożytne, o którém niewiém czy słychać w tym grubym Herbarzu. (Hrabia nigdy nazwisk nie mógł przypomniéć) Zdaje mi się żem piérwszy raz to nazwisko słyszał. Jak się zowie Hrabino?
Hrabina powolnie podniosła oczy na męża i odpowiedziała.
— Zowie się Kulczycki.
— A! c’est cela, juste, Klucznicki!
— Kulczycki!
— Kolczycki.
— Kulczycki.
— Niech i tak będzie. —
— Jakże się podobał? powtórzył Hrabia Alfred.
— Nie bardzom go uważał.
— To źle Hrabio, przerwała Hrabina, bardzo przyzwoity człowiek.
— Szkoda! bo jakież nosi nazwisko!
— Są, ma foi gorsze, odpowiedział śmiejąc się Alfred, a wreście, bogaty, cela lui tiendra lieu d’un nom illustre, a nie każdy tak szczęśliwy, żeby się urodził Hrabią lub Xięciem!
— Mówisz że bogaty?
— Bardzo bogaty, odpowiedział Alfred — parę tysięcy dusz, kapitały. —
— Mais enfin, sait-il vivre, est-ce un-homme de bonne compagnie.
Alfred który dobrze wiedział że wyrażenie de bonne compagnie, jest nie właściwe, odpowiedział z szyderskim przyciskiem:
— De la meilleure societé possible, il voit tout ce qu’il y a de mieux.
— Ale cóż on jest, kto on jest?
— Obywatel z Podola. —
— Ses opinions?
— Il est riche, c’est tout dire.
— Ale co za nazwisko!
— Mówiłem Hrabio, bywają gorsze.
— Klucznicki, Kolczycki! quel nom! cela sent d’une lieue, un paysan enrichi!
— Ale szlachcic!
— Nie wątpię, odpowiedział Hrabia wyciągając się na krześle — któż dziś nie szlachcic. To nie do wytrzymania! Figurez-vous że mój plenipotent, przyznaje się nawet do pokrewieństwa ze mną, un certain Monsieur Hładkowski, mon cousin! C’est drôle, je lui dirai un jour, żeby to sobie wybił z głowy, bo straci u mnie miejsce!!
— Ależ Hrabio, odezwał się Alfred, może téż to i prawda — une mésaillance.
— Une mésaillance! En se mésaillant: on se salit, mais on ne s’allie pas, j’éspère.
Alfred poklasnął
— Prawda, prawda!! I śmiał się do rozpuku. —
— Ale wróćmy, rzekł, do Pana Kulczyckiego — jak że się podobał.
— Mówię że nie uważałem, to dowód że przyzwoity człowiek, inaczéj il m’aurait choqué. —
— Savez vous ses projets?
— Alboż ma jakie, sur nous?
— Może, odpowiedział Alfred.
— Pas possible!! wykrzyknął Hrabia.
— Najpewniéj, wiém o tém z dobrych ust. Il a été ici pour Mlle. Rose.
— To zuchwalstwo! zakrzyknął Hrabia to zgroza. —
— Uspokój że się mój drogi, przerwała Hrabina, cóż tak strasznego?
— C’est epouvantable! Un parvenu!
— A teraz nam równy, bo bogaty! rzekła Hrabina z westchnieniem. On le reçoit partout, on s’accorde à lui trouver un air, distingué beaucoup de race dans sa physionomie — wszyscy go uważają tak dobrze! Czegoż chcesz jeszcze? Il est des nôtres.
— Jakto?
— Aristocrate jusqu’au. —
— Lui? Il s’en méle aussi? mais c’est a en mourir, a ne plus savoir que faire! —
— Trzeba się z tém oswoić, powolnie odpowiedziała Hrabina. Widzisz co dzień, co teraz jest i zowie się aristokracją — bogaci. Les noms, les titres passent inaperçus. Xiężniczki idą za bogatych parweńjuszów; prawda że familja po cichu się zżyma i szydzi z nich, ale cóż począć. — Piéniądze, mój Hrabio, voila l’essentiel, et sans cela, l’aristocratie n’est qu’un mot vide de sens, une chose ridicule.
— A! to prawda! to prawda! zawołał Hrabia, tak dziś imion nie cenią, tak mało ważą je! Serce pęka na to — niéma familij, któraby nie jęczała nad jakiémś połączeniem niestósowném! Ale masz racją Hrabino, okoliczności, trzeba być bogatym, inaczéj lepiéj rzucić imie, niż szarzać je. A do tego świat widzi i ocenia wszystko, nasi wiedzą zawsze dla czego się łączym z bogatemi, il nous pardonnent — On vend son nom, et voila tout.
— Przyznaj Hrabio dodał Alfred, że to także nie najślachetniéj. —
— A! zapewne! ale okoliczności, rzekł Hrabia.
— C’est ce qui excuse.
Nastąpiła chwila milczenia, użyjem jéj na opisanie czytelnikowi, miejsca w któreśmy go zawiedli, i osób, które słyszał rozmawiające.
Jesteśmy w pięknym salonie, wytwornie umeblowanym najswiéższym kształtem utworami Testorego, zarzuconym fraszkami, które częścią z za granicy częścią od Schafnagla i Grabowskiego sprowadzić musiano. — Zmiérzcha i kończy się piękny dzień późnéj jesieni. Chodźmyż teraz po domu, bo jeśli to prawda (jak się zdaje) że właściciel mniéj więcéj na obraz i podobienstwo swojego charakteru tworzy sobie mieszkanie, w którém żyje; patrząc na nie, poznamy poniekąd właścicieli.
Dom a raczéj pałac (tak go nazywać kazano) do któregośmy bez ceremonij nieproszeni i niedziękowani zajechali, leży w pięknéj okolicy wołyńskiéj, wśród zielonych wzgórków, na których ciemnieją gaje dębowe; u doliny przeciętéj rzeką zbiérającą się w stawy zdobiące ogród rysunku Miklera. Wśród budowli i daleko do koła pałacu, rozrzucony park ten w miniaturze, którego kląby teraz pożółkły i liść straciły; kilka tylko drobnych swirek i sosen czernieje jeszcze wśród nagich prawie towarzyszy swych, klonów, osik, lip, topoli. Obok pałacu widać piękne officyny, daléj znowu i znacznie daléj, inne zabudowania dowodzące wytwornego smaku właścicieli, wykształconego podróżami za granicę. Pięknemu z siebie miéjscu dodano wdzięku umiejętném rozrzuceniem budowli, frontonami wyglądającemi z za drzew, zwodzących patrzącego, nie domyślającego się wcale owczarni i stajen, za gotyckiemi oknami i włoską kolumnadą. Trochę opodal od pałacu, w ogrodzie nad stawem, zielone, obrosłe wały starego zamczyska równe wysokością okolicznym wzgórzom, otoczono kilką staremi mogiłami, puste dziś, bez ruin nawet, ożywiono, jakby na szyderstwo, altanką chińską!!!
Wejdźmy wewnątrz pałacu: Sień ostawiona mnóstwem kwiatów, wazonami drzew pomarańczowych, cytrynowych, laurowych, któremi i wschody wiodące na górę ubrano. Na górze salony, apartamenta państwa, na dole gościnne, kilku osób familij, służby i Pana Marszałka Dworu. Na Wołyniu bowiem, nawet najmniéj liczne dwory składające się z kilku kuchtów i kilku posługaczy niezgrabnych, nie obchodzą się bez Marszałka, którego tytułem ozdobiony jest najczęściéj, starszy tylko sługa. W chwili gdy się ta powieść poczyna, lokaje w szafirowéj liberij z srébrnemi herbowemi guzikami, siedzą jedni w sieni na dole, drudzy czatują odgłosu dzwonka w przedpokoju na górze.
Wróćmy do górnego salonu, w którym porzuciliśmy naszych bohatérów; lecz rzućmy jeszcze okiem na salon; będziemy potém jak w domu. Trzy parapety wychodzą z niego na balkon z którego widok na ogród, staw, stare wały zamczyska i okolicę, między zielonemi pagórkami, ożywioną gdzie niegdzie wioską w dolinach, trzykopulnemi Cerkwiami, a w dali widokiem miasteczka z białym kościołkiem i zielonym dachem Ruskiego Monastéru Czernców. Jak wytwornie, jak smakownie ubrany salon! Ściany jego mozajkowane, kilka dobrych ożywia kopij z znanych obrazów. Nad marmurowym kominkiem wielkie zwierciadło, na gzymsie komina zégar, złocisty w smaku odrodzenia, (Rénaissance) mnóstwo drogich i pięknych cacek, bez których dziś salon nie może się nazwać umeblowanym. — Takież smakowne cacka rozrzucone są po półkach i etażerkach, zajmujących głąb salonu. Na ogromnym mahoniowym stole przed kanapą, dzwonek bronzowy, xiążki, ryciny, albumy, nécessaire Hrabiny, znowu fraszki i cacka. Do koła stołu wygodne fotele obite zielonym adamaszkiem. Przez drzwi otwarte do bocznych pokojów, widać w podobnym sposobie umeblowane, a jeszcze bardziéj drobnostkami zajęte apartamenta Hrabiego i Hrabinéj.
Ale czas zapoznać się bliżéj z osobami, które słyszeliście rozmawiające. Ta pani średnich lat wygodnie siedząca na miękkiéj kanapie, z głową zwróconą ku oknom rękami schowanemi pod mantylkę — to pani domu. Rysy jéj twarzy są ślachetne, wyrazu pełne, czoło wysokie, myślące, oczy niebieskie przygasłe w téj chwili, ale zawsze wiele rzeczy mówiące, usta drobne, wązkie, kształtne, ale posiniałe. Nieodgadniesz wieku Hrabinéj, widzisz że nie jest już młodą, niepowiész jednak że stara, a są dni odmłodzenia w których wydaje się jakby miała jeszcze lat dwadzieścia. Są to dni pogody i słońca, dni w których dusza, wychodzi z głębi i objawia się zewnątrz w jaśniejącém obliczu, ożywionych rysach. W dniach tych Hrabina wesoła, dowcipna, szczęśliwa, rzeźwa i wyraźnie odmłodzona. Lecz są dni inne — naówczas występują zmarszczki na jéj czoło, sińce rysują się pod oczyma, zapadają usta, żółkną policzki, Hrabina starszą się wydaje niż jest. I smutna, roztargniona, zamyślona, pędzi wówczas długie godziny, z xiążką w ręku któréj nieczyta, z robotą któréj nie robi, lub patrząc oknem, a nic nie widząc. Dojrzawszy tych zmian w jednéj kobiéty obliczu, postawie, humorze, jak gdybyś widział całą walkę młodéj duszy, z wycieńczoném ciałem, w którém siedzi biédna uwięziona. — Dnie słońca są dniami zwycięztwa walczącéj duszy, dnie niepogody, dniami zwycięstwa ciała. Lecz dni pogodne coraz rzadsze i każdy przewiduje że w końcu, po którymeś ostatnim, nie wrócą już więcéj, a wysilona dusza, zwyciężona padnie i niepodniesie się więcéj. Starość wówczas przyjdzie i weźmie tę kobiétę jak swoją.
Dziś właśnie Hrabina, jest w dniu chmurnym. Nie ożywia ona towarzystwa, nie bawi swym dowcipem otaczających, milczy, patrzy, wzdycha, myśli. Łatwo poznać, że żal jéj uciekającéj młodości, do któréj tak przywykła, z którą było tak dobrze! Biédna Hrabina! Spogląda oknem na latające żółte listki, które jesienny wiatr opędza, zanurzona w swych myślach, zapomniała na chwilę gdzie jest i co się w koło niéj dzieje.
Ależ otóż i Hrabia Ś. P. Rzymskiego — otyły, średniego wzrostu, już siwiejący mężczyzna, mąż téj pani. Siedzi on w fotelu wyciągniony i rozparty, usta pogardliwie wzdęte, oczy przymrużone, ręce założone na kolanach. Twarz jego uderza wyrazem dumy wybitnym i równie wybitnym charakterem zmysłowości, rozpasanego epikureizmu, który by ojca i matkę oddał za dobry obiad z truflami i szampanem. Czoło nizkie, wypukłe, nad niém kilka puklów śiwiejących włosów, oczy nabrzękłe, zmrużone, usta i policzki wydęte, czerwone, poprzerzynane żyłkami sinemi, podbródek opaci, bokobrody postrzyżone nizko, wedle najostatniéjszéj mody. Ubranie Hrabiego świéże, smakowne, nie wytworne, ale znać na piérwszy rzut oka, że za granicą robione; buty gdyby nie umarł Sakowski, powiedziałbym że od Sakowskiego z Paryża. —
Trzecią przytomną osobą, jest daleki powinowaty gospodarstwa, młody człowiek, Hrabia Alfred, znowu Hrabia Ś. P. Rzymskiego. Wysmukły, blady, cienki, zręczny, dobrze ubrany, włosy ufryzowane do koła głowy, ciemne suknie, fular w ręku, niedocieczony prawie łańcuszek zégarka świéci na axamitnéj kamizelce i złoty guzik na koszuli. Na twarzy, z resztą pospolitéj i wielkich zdolności nie obiecującéj, wieczny, panujący wyraz szyderstwa. Jest to człowiek, który zawsze, wszędzie, z każdego, z każdéj, z każdym, szydzi i żartuje. Całe jego życie, nieustanny żart, nieskończone szyderstwo. Z ojca i matki, brata, siostry, kochanki, przyjaciela, z siebie nawet czasem, Pan Alfred śmieje się, szydzi, patrzy na wszystko z intencią wyśmiania, bada każdą rzecz, aby w niéj odkryć śmiészną stronę. Jest to sarkazm chodzący, jest to szyderstwo wcielone. Umysłowie Pan Alfred, jest istotą nic nieznaczącą, niedowarzoną, niedopieczoną, liznął wszystkiego nic nieumié, wié po troszę o każdéj rzeczy, a gruntownie nic niezna. — Koniec końcem chodzi mu tylko o to, aby znać wszystko, ze strony śmiesznéj, złéj, dając prawo szydzić i dowcipować. Stara się pokazać człowiekiem najlepszego towarzystwa i kto wié czy nie dla tego raczéj niż z naturalnych usposobień ma za obowiązek szydzić. Szyderstwo zdaje mu się dowodem pewnéj wyższości umysłowéj! Prócz tego Pan Alfred jest zakochany, rozmiłowany we Francij, francuzach, francuzczyznie; z tego jednego nie śmieje się; to jedno poważa, a choć niemówi, łatwo poznać, że sarkatystyczny popęd umysłu, wziął z téj ubóstwianéj Francij, ojczyzny sceptycyzmu, ironij, ojczyzny nierozumnego śmiéchu, któren i pod gillotyną nawet, nie raz dawał się słyszéć. Troskliwie, ciekawie, czyta on nowiny z Francij, chwyta mody, zwyczaje, sposoby mówienia, sposób życia; wszystko co francuzkie. Śmieje się i wykrzywia na to co nie ztamtąd idzie!! Literatura tamtéjsza dla niego arcydziełem, ludzie tamci wzorami; nawet tamtejsze głupstwa, o jakże mu są piękne!
W skutek nieustannego ze wszystkiego szyderstwa, Alfred pozyskał sobie pewną sławę dowcipu, przenikliwości, uniwersalności, przyjmują go wszędzie grzecznie, bo się obawiają, uśmiechają mu się, ale nienawidzą. W pół zrujnowany, żyje jednak jakby był bogatym, ma obyczaje i nałogi możnych, wierzy w swoje niewyczerpane dostatki, których niéma a gdy mu plenipotent wzdychając i pocąc się wystawia niebezpieczny stan interesów; uśmiécha się niedowierzając, śwista i z politowaniem patrzy za wychodzącym, wołając.
— O! co za tchórz! Vit-on jamais bête pareille! Il vienl me dire, que je suis ruiné! Se ruine-t-on, quand on nait grand seigneur.
Na mocy tak gruntownego rozumowania, Hrabia Alfred nieodmawia sobie niczego, ani drogiego diabełka, ani écarté, ani whista po dukacie i więcéj ze szturmem; ani co rok nowych koni, powozów, mebli, ani pięknych twarzyczek, za których bliższe widzenie czasem się bardzo płaci drogo, ani tysiąca innych fantazij. A robi długi z takiém zaufaniem, z taką odwagą, że mimowolnie nie jeden mu oddał kapitał, spójrzawszy tylko w uśmiéchające się oblicze, dobrodusznie wyobrażając sobie, iż bankrut, nigdyby nie wyglądał tak swobodny i spokojny. Tymczasem z kąd to pochodzi, ten spokój wewnętrzny, to zaufanie, to z zimną krwią posuwanie się nad brzeg przepaści — z głupstwa, z braku zastanowienia.
Otożeśmy narysowali fizjonomje moralne trzech osób które w téj chwili siedzą milczące w salonie. Hrabina pogląda zawsze w okna, jakby liczyła liście zżółkłe, któremi wiatr zaczyna uderzać o szyby, Hrabia gospodarz zdaje się myśléć czy drzémać. Alfred mruczy prawie niegrzecznie, spiéwkę z Normy pod nosem.
W tém zaszumiało cóś przed gankiem, w dziedzińcu, wszyscy poznali turkot powozu.
— Któś przyjechał! odezwała się Hrabina i zadzwoniła na służącego.
— Pójdź się dowiedz kto przyjechał!
— To pewnie jaka niemiła wizyta, szepnął Hrabia, znam po turkocie powozu, że to nie kocz ani kareta, ale parafiańska bryczka.
— Bardzo być może, dodał Alfred. —
Służący powrócił, i szepnął.
— Jakiś pan Skórkowski, szlachcic....
— Skórkowski! Skórkowski, powtórzył Hrabia gospodarz. Szlachcic! comme de raison, tout ce qui porte la kapota, tytułuje się szlachcic! Ah! ah! któż to? co to? dodał przypominając sobie — J’y suis — prosić tego pana, do mego gabinetu, zaraz tam idę.
I wziął za kapelusz, skrobiąc się po łysinie.
— Nieznośna ta szlachta! Dla nędznych pary tysięcy rubli srébrem, jeździ a jeździ i dokucza mi nieznośnie.
— To mu oddaj Hrabio! rzekł szydząc trochę Alfred.
— Ba! ba! ba! oddaj! facile à dire. Wezmę chyba jeszcze u niego drugie parę tysięcy, żeby przynajmniéj miał już za czém jeździć. — Ale śmiészny człowiek, bo to nawet nie termin!
— I nie stawił się na terminie? spytał Alfred.
— Owszem; alem mu oddać nie mógł. — No a teraz już nie termin — niejestem nawet ściśle mówiąc obowiązany. Il faut que je lui fasse comprendre cela.
I wyszedł z pokoju, nucąc piosenkę. —
Hrabia Alfred pozostał sam jeden z Hrabiną, która jak wprzód sparta na ręku, smutnie tęskno zamyślona, w okno poglądała.
— Co za chmurny dzień! rzekł zbliżając się. — Co ci to Hrabino najdroższa?
Głos jakim te słowa wymówił, odkrywał bliskie jego stosunki z gospodynią domu, bliższe, niż się spodziéwać było można; tajemne; bo nie tym wcale głosem odzywał się przy mężu do niéj. — Widocznie oni się kochali, — miłość ta przejść musiała wiele stopni, nim nareście ostygła, i zmieniła się w nałóg bezmyślny. Alfred wyglądał na najspokojniéjszego w świecie kochanka, który radby żeby mu kto miłości jego przedmiot odkradł i uwolnił od niego; Hrabina z lekkim wyrazem wzgardy patrzyła na Alfreda. Oboje jakby na pamiątkę zachowali tylko trochę dawnéj poufałości.
— Cóż to Hrabino? powtórzył Alfred powolnie. Czy nie głowa boli?
— Nie, nie głowa, odpowiedziała Hrabina.
— Może serce?
— O! i nie serce!
— To już nie zgadnę, rzekł Alfred. — Ból tylko serca i głowy w kobiécie rozumiem, innych chorób nie pojmuję.
Hrabina znowu wzgardliwie, milcząc uśmiéchnęła się. W jéj oczach malowało się prawie politowanie; ona widać tak znała próżność głowy i serca Pana Alfreda! I kiedy spójrzała na niego, on mimowolnie się zmięszał, jak by go kto obnażył. Przykro mu się zrobiło.
— Ah ça! pomyślał w duchu, il y a encore un reste d’amour entre nous, ale trzeba to zerwać, będę korzystał z okoliczności. Elle est froide comme un marbre, je lui ferai la guerre et....
— Ale jakżeś dziś zimna? dodał.
— Ja dziś, ty zawsze, panie Alfredzie. —
— A zaraz wymówki!
— Alboż to wymówka? spytała Hrabina, jak że wiész że się tém smucę, nie weselę —?
— Comment? Co? co? Alfred nie pojął znaczenia tych słów. — Cieszysz się żem zimny. —
— Prawie, odpowiedziała Hrabina. —
— Ah! rozumiem — zapewne kto inny. —
— O! nikt inny — pogardliwie rzekła Hrabina.
— Pomiarkowała się, że czas dać temu pokój, pomyślał Alfred — a głośno dodał. To ja tylko tak nieszczęśliwy.
— Dajże pokój udawanemu nieszczęściu Hrabio, śmiejąc się litośnie, przerwała Hrabina. — Mógłżebyś ty zrozumiéć nieszczęście, uczuć nieszczęście, ty? —
— Jakto? jestem że z kamienia, z lodu?
— Myślałabym że prędzéj z porcellany — cichutko powiedziała Hrabina.
— Mechanté! każesz mi myśléć, żem stracił twoje serce.
Hrabina milczała — po chwilce podniosła oczy i rzekła do siebie. — Mogłażem kochać tę lalkę dowcipną? A głośno odezwała się. — N’en parlons plus, M. le Comte, oto lepiéj dla rozweselenia, opowiedz mi, Vous qui contez si bien, co nowego, co wesołego. — Tak mi dziś smutno, jakbym przeczuwała co złego.
Alfred się skłonił i usiadł.
— Chcesz Hrabino historij o pannie S.... co tak bohatersko w wilją ślubu, wymogła na narzeczonym zapis kilkukroć sto tysięcy. —
— Prawie wiém o tém! słyszałam. — Wolę co innego.
— Albo awantury pana M.... który świéżo miał pojedynek, za to, że Xiąże F.... niepotańcowawszy mazura z jego żoną, wśród sali ją porzucił.
— A! i to nic nowego!
— Albo historij opłakanéj tego nieszczęśliwego Marnickiego, który w żaden sposób ożenić się nie może.
— Eh bien?
— Vous saves! miał się żenić z panną Izabellą. Była mu przyrzeczoną, ojciec odurzony ekwipażem, końmi, miną kawalera, dawał mu ją w nadziei że bogaty; on się żenił w nadziei wielkiego posagu. — Aż dopiéro w wilją ślubu, gdy przyszło do pisania Intercyzy, okazało się, że panna miała 50,000 a pan Marnicki piękny ekwipaż, konie i minę i długi. —
— I cóż?
— Marnicki zachorował, ślub odłożono, i panna Izabella wychodzi za jakiegoś bladego kuzynka, który się w niéj kochał przed piętnastą laty. —
— Wyobrażam sobie uszczęśliwienie kuzynka. —
— Ah, ce pauvre cousin, łysy, tłusty, okrągły podsędek, wzdycha trzymając rękę na sercu i chce koniecznie brać ślub w Maju, aby mogli z Izabelką, przy blasku xiężyca, w śród woni wiosennéj, słuchać słowika.
W téj chwili wszedł Hrabia do salonu z namarszczoném czołem. —
— Ah! ah! c’est insupportable! Nieznośny! rzucił się na krzesło. —
— Cóż takiego.
— Prześladuje mnie! uczepił się, aż mu musiałem powiedziéć prawdę, ostrą prawdę, bo to nie do zniesienia.
— I cóżeś mu powiedział? spytał Alfred. —
— Co? Że piéniędzy niémam i niedam, a kiedy mi we własnym domu prawił niegrzeczności —
— Mówił ci niegrzeczności?
— Dawał mi do zrozumienia, że jestem nieuczciwy... figurez vous. — Ale go nastraszyłem kijmi i wyniósł się szlachciura. Niech pozywa! Zobaczemy co zrobi. Na wszystkich moich majątkach, rozciągnione są tradycje przyjacielskie, zobaczemy co wygra! Z tą szlachtą inaczéj nie można tylko z góry.
— Ale mój Hrabio, odezwała się Hrabina , jak tylkoś mu winien. —
— Kiedy oddać nie mogę?
— Cóż jemu do tego. —
— Powinien być wyrozumiałym dla pana!
— Kiedy potrzebuje. —
— A i ja potrzebuję — a cierpię — Je ne trouve plus d’argent nulle part.
— To nie dziw, kiedy nikomu coś winien nie oddajesz. —
Hrabia nic nie odpowiedział, mrucząc chodził tylko po pokoju. —
— Muszę to raz przecie skończyć — il faut en finir une bonne fois pour toutes. — Wolę exdywizią, licytacją — niż te ciągłe wizyty tych panów — Et quel monde! Szaraczkowe kapoty, dziegciem smarowane bóty, dwudziestoletnie fraki, wytarte surduty i czamarki, tout cela codziennie wsuwa się do mego pokoju, me rompt la tête, et se croit en droit de me dire des bêtises. Muszę to raz skończyć.
— Mówiłem ci Hrabio, dodał Alfred szydersko, zapłacić i skończyć. —
— O! Pan Alfred ma racją, przerwała Hrabina poważnie, powstając z kanapy i obracając się do męża — zapłacić! zapłacić! zostać przy małém, przy niczém, ale zostać spokojnym w życiu i na sumieniu — Se retirer da monde, rompre ses relalions. Czyż nie można być szczęśliwym na ustroni, w kąteczku gdzieś, na wsi. — Wszakże zawsze nam kątek zostanie.
Hrabia zastanowił się sapiąc na środku salonu.
— Ba! ba! Ma chére vous ne comprenez rien aux affaires, nie tym sposobem chcę skończyć z niemi! Chcę zostać bogatym i nic nie być winnym.
— A to naucz że i mnie tego sposobu zawołał Alfred, une excellente manière.
— Zobaczycie, zobaczycie. — I ze spuszczoną głową usiadł w szerokiém krześle.