<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Leśniczy
Podtytuł Obrazek wiejski
Pochodzenie „Tygodnik Mód i Powieści“, 1890, nr 22-35, 37-46
Redaktor Jan Kanty Gregorowicz,
Emil Skiwski
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Ciężka to rzecz z rachunków nieporządnie prowadzonych, niekompletnych, zaniedbanych, rzeczywisty obraz położenia majątkowego odtworzyć; zadanie niełatwe nawet dla biegłego rachmistrza, cóż dopiero gdy je podejmuje człowiek pozbawiony wzroku, przy pomocy dziewczynki, która nigdy w życiu z liczbami nie miała do czynienia.
Siedzą oboje, ojciec z córką, przy stole założonym papierami, Anielcia jeden szpargał po drugim czyta, pan Ludwik pamięć wytęża i kombinuje. Zmarszczył czoło, znać po nim wysiłek, widzi że prawdy nie dojdzie, ale za wygranę dać nie chce. Jeszcze próbuje, jeszcze każe Anielci czytać. Męczą się oboje tak, godzinę, dwie, trzy... wreszcie pan Ludwik przerywa.
— Przestań, Anielciu — mówi — domyślam się, że cię ta robota znużyła już i znudziła.
— Nie, skoro to ojcu potrzebne, gotowa jestem choćby po całych dniach i nocach odczytywać te papiery...
— Dziękuję ci, moje dziecko — rzekł z westchnieniem — widzę, że nie damy sobie z tem rady.
— Dlaczego, ojczulku? Probujmy, nie dziś to jutro, ostatecznie dojdziemy może do ładu.
Niewidomy westchnął.
— Gdybym ja widział — rzekł — gdybym choć trochę mógł widziéć... wszystko inaczejby było.
— A ja powtarzam — przerwała żywo — że nadziei nie tracę, ja ciągle powtarzać to będę... dopóki mnie ojciec nie usłucha. Tak się poddać nie można, na żaden sposób nie można... pan Adam powiedział...
— Pan Adam! otóż znalazłaś znakomitego doktora!
Anielcia zarumieniła się.
— On się wcale za doktora nie ma — odrzekła — ale widział wielu cierpiących i uleczonych. Ja mu wierzę. Jedźmy, jedźmy ojczulku, nie zwłócząc, szukajmy ratunku.
— Jedźmy — rzekł w zamyśleniu pan Ludwik — jedźmy... a wiesz-że co się tutaj dzieje, majątek zagrożony... kto wie czy nas ruina nie czeka...
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
— Majątek — odrzekła — cóż znaczy majątek! alboż on do szczęścia konieczny. Gdy ojciec wzrok odzyska, to choćby bez majątku szczęśliwi będziemy, będziemy, ojczulku najdroższy, będziemy!
To mówiąc objęła go rękami za szyję i w czoło, w oczy zagasłe całować zaczęła.
— Ojcze — mówiła wpół z płaczem. — Rzućmy te papierzyska szkaradne, wszystkie kłopoty i wuja Hieronima a nawet Magdzin, rzućmy, nie zwłócząc, choćby zaraz. Ja ci towarzyszyć, ja pielęgnować cię będę. Jedźmy ojcze.
Pan Ludwik westchnął, ale Anielcia nie dawała za wygranę, prosiła, popierając prośbę pieszczotą i łzami. Nadzieja ma dość łatwy przystęp do serc ludzi nieszczęśliwych, więc też i pan Ludwik na słowa córki obojętnym być nie mógł. Rozchmurzył zmarszczone czoło i przyrzekł, że rady posłucha.
Wpierw jednak musi rachunki rozwikłać i względem majątku coś postanowić. Nie podobało się to Anielci, która chciała jechać jak najprędzej, lecz wola ojca była stanowcza.
Po kilkakrotnem upomnieniu się przez pana Ludwika, po różnych zwłokach, mniej lub więcej upozorowanych, Kalińskiego nareszcie sprowadzono, przesiadywał on teraz po całych dniach na dworze, sam na sam z niewidomym, ku wielkiemu niezadowoleniu pana Hieronima, który ciągle był w najgorszym humorze i nawet na obiady nie chciał do dworu przychodzić. Posyłano mu je do oficyny, jeżeli w domu był, co się zresztą trafiało dość rzadko, gdyż prawie codzień wyjeżdżał do sąsiednich miasteczek i tam z żydami różne narady i konfereneye odbywał.
Anielcia już nie odczytywała rachunków, zastąpił ją w tej czynności Kaliński, a chociaż z bezładnych notatek niewiele dojść było można, jednak stary oficyalista, dobrze rzeczy świadomy i wiedzący mniej więcej co się dzieje, niejedną zagadkę potrafił rozwiązać, kombinując notatki z faktami, które bądź sam widział, bądź też od ludzi słyszał. Takim sposobem powoli, mozolnie, wyjaśniając szczegół po szczególe, odtwarzano w części rzeczywisty, w części do prawdy zbliżony obraz działalności pana Hieronima i położenia majątku. Ze dwa tygodnie przy tej czynności upłynęły, ale pan Ludwik tę miał przynajmniej pociechę, że wiedział nareszcie jak jest. Wyjaśniło się, że dochody z Magdzina były bardzo małe, prawie żadne, według rachunków, chociaż jak twierdził Kaliński, ziemia urodzajna, pomimo niezbyt starannej uprawy, niezłe przynosiła plony, a klęsk losowych nie było; wyjaśniło się również, że wydatki były nieproporcyonalnie duże, w wielu razach nieprawdopodobne, że korzystając z plenipotencyi pan Hieronim pozaciągał długi i to dość znaczne, że interesa pogmatwał i powikłał, słowem, że wytworzył chaos prowadzący wprost do ruiny. Jeszcze lat kilka takiej gospodarki a musiałaby nastąpić katastrofa i pan Ludwik z córką znalazłby się bez chleba i dachu nad głową, zwłaszcza, gdyby zamierzona przez pana Hieronima sprzedaż lasu przyszła do skutku.
Niewidomy przeraził się tym stanem i blizki był rozpaczy. Kaliński pocieszał go, tłomaczył, że spostrzeżono się jeszcze dość wcześnie i że jeszcze można się ratować.
— Niech się pan nie martwi — mówił — z gorszych sytuacyi wydobywają się ludzie. Bóg nad nami. Energii tylko trochę. Lasu ani tknąć, a pieniędzy...
— Otóż to... zkądże ich weźmiesz?
— Od ludzi... niech już pana o to głowa nie boli. Mam ja krewnych za Bugiem, do nich się udam. Nie bogacze, ale oszczędności mają i chętnie je w uczciwe ręce powierzą, a lichwą nie obedrą. Z tej strony spokój, tylko z panem Hieronimem trzeba by się jako porozumiéć. Pod tym względem nic panu doradzać, ani odradzać nie śmiem, sprawa między krewnymi, ja obcy, mieszać się w to nie mogę, ale ład jakiś zrobić trzeba. Niech pan sam tę rzecz załatwi, ja z oczu zejdę, wyjadę na ten czas, choćby do lasu, bo kilka dni tam nie byłem.
— Nie, mój kochany — odrzekł pan Ludwik — zostaniesz i będziesz przy rozmowie obecny, ja życzę sobie tego... proszę cię o to. Poślij po niego, niech go poproszą, żeby przyszedł.
— Trudno to będzie, wczoraj wyjechał i nie powrócił jeszcze.
— A więc jak wróci, to natychmiast, zaraz... przecież rzeczy tak zostać nie mogą.
Tymczasem pan Hieronim nie wracał, dopiero na trzeci dzień konie odesłał i listownie pana Ludwika zawiadomił, że pilne interesa powołują go do Warszawy, że ma nadzieję tam znaleźć kredyt na najpilniejsze potrzeby Magdzina, do chwili, w której „kochany brat” zdecyduje się na nieuniknioną sprzedaż lasu, lub jego części przynajmniej. Dnia powrotu swego pan Hieronim nie oznaczał, gdyż nie mógł przewidziéć jaki obrot wezmą interesa w Warszawie.
Gdy Kaliński ten list odczytał, pan Ludwik zmarszczył czoło i zasępił się. Nie na rękę mu to było, chciał raz już sprawę zakończyć, od opieki pana Hieronima uwolnić się... i przy pomocy Kalińskiego mienie swoje ratować. Wyjazd psuł mu szyki zupełnie i osłabiał energię, która w pierwszej chwili była wielka.
Bądź co bądź, należało pogodzić się z faktem i czekać. Drogi innej nie było. Kaliński tymczasem podczas nieobecności pana Hieronima, gospodarstwa doglądał i rządy majątkiem powoli obejmował.
Jednego dnia, jaśniejącego ostatnim uśmiechem jesieni, pomimo dość chłodnego już powietrza, pan Ludwik na ganku siedział, rozmawiając z córką i Kalińskim, który właśnie z folwarku powrócił, gdy rozległ się odgłos trąbki pocztowej i na dziedziniec wtoczyła się zielona bryczka, zaprzężona w parę wysokich, chudych koni.
— No, nareszcie — rzekł pan Ludwik — doczekaliśmy się powrotu pana Hieronima, nie opuszczaj mnie teraz, kochany przyjacielu, będziesz mi potrzebny bardziej niż kiedykolwiek.
— Ojczulku, to nie wuj Hieronim — rzekła Anielcia.
— Któż więc?..
— Obcy jakiś człowiek... nie znam go.
— Gdyby nie jasny paltot, mógłbym myśléć, że ksiądz — odezwał się Kaliński.
Bryczka zatrzymała się przed gankiem i wyskoczył z niej, a raczej wyśliznął się mały, niepozorny człowieczek, w złotych okularach, o twarzy wygolonej starannie. Ruchem kocim, kurcząc się dziwnie i garbiąc, ze słodziutkim uśmiechem na twarzy, przybysz stanął na ganku i witając obecnych ukłonem, rzekł:
— Przyjechałem do mego przyjaciela, pana Hieronima... czyż nie mogą mi państwo wskazać, gdzie go mam szukać?
— Pan Hieronim — odrzekł Kaliński — jest obecnie w Warszawie, a kiedy powróci nie wiemy.
— Co za szkoda — zawołał nieznajomy, załamując ręce — co za szkoda! Kilkaset mil koleją, kilka stacyi pocztą i napróżno. Takie to już moje szczęście. Trudno, trzeba się z losem pogodzić. Czy pozwolą mi państwo spocząć chwilkę po nużącej podróży. Pocztylion konie popasie i odjadę.
— Ależ nie tylko pozwolimy, ale prosimy pana — odezwał się niewidomy — pan Hieronim bratem moim jest, więc jego goście są moimi także.
— Przysłowiowa, tradycyjna gościnność! — rzekł przybysz, zginając się aż do ziemi prawie. — Dziękuję, a ponieważ jestem tu nieznany, przeto pozwolą państwo, że się przedstawię. Mieczysław Winterblum jestem, dawny znajomy i przyjaciel pana Hieronima. Dawny i serdeczny stosunek nas łączy. Niech państwa brzmienie mego nazwiska nie razi. Jest ono obce, ale jam już od ojca i dziada tutejszy. Z dobrej saskiej szlachty pochodzę, przodek mój jeszcze za Brühla w kraju tym osiadł i poczciwie mu służył. Działo mu się nieźle, więc i o Saksonii, pochodzeniu swem, ba nawet i o Lutrze zapomniał, wsiąknął w Warszawę jak kropla wody w gąbkę. Hi... hi... nie trudno się zasymilować, gdy grunt poczciwy i żyzny. Każde ziarno, które wiatr przyniesie, zakorzeni się na nim i przyjmie...
— Anielciu! — rzekł niewidomy — proś że pana... niech się raczy rozgościć... ja bo nie widzę.
— Wiem, wiem — odrzekł z głębokiem westchnieniem. — Ubolewaliśmy z poczciwym panem Hieronimem nad tem nieszczęściem. Ktoby nie ubolewał? Kamień by zapłakał. Ja bo poniekąd w stosunki szanownych państwa wtajemniczony jestem. Z panem Hieronimem korespondujemy, więc to i owo czasem w liście wtrącił, a prócz tego widzieliśmy się osobiście... kawał czasu, kilka lat temu... Pani — dodał zwracając się się do Anielci — jest córeczką pana Ludwika... na imię pani Aniela.
— Tak.
— Szczęśliwa ziemia, na której takie cudne kwiatki rosną — odezwał się.
Anielcia zarumieniła się na ten niespodziewany komplement, mały człowieczek ciągnął dalej:
— Szczęśliwa, stokroć szczęśliwa.
— W których stronach kraju pan mieszka? — zapytał Kaliński.
— Otóż zadał mi pan dobrodziej pytanie na które odpowiedziéć niełatwo. Dziwi to państwa, a jednak tak jest. Mam maleńki mająteczek na Podolu, bardzo maleńki, mam też i domek w Odessie, w mająteczku dzierżawca, w domku lokatorowie i rządzca, a ja, niby ptak wędrowny, to tu, to owdzie. Parę miesięcy nad Newą, parę nad Tybrem, rozmaicie.
— Zapewne podróżuje pan dla przyjemności?
— Poniekąd tak, a poniekąd nie. Interesa różne mam, stosunki, to i owo, ot aby żyć... ale ostatecznie już mi się ta nieustanna wędrówka sprzykrzyła. Radbym osiąść gdzie na stałe, rolę uprawiać, z samotnością zerwać. W tych okolicach majątek bym kupił, gdyby się co po myśli mojej trafiło. Poszukam, na pomoc pana Hieronima pod tym względem liczyłem... no i trzeba zdarzenia, żem tak niefortunnie trafił i że się prawdopodobnie z tym moim przyjacielem nie zobaczę.
— Dlaczego? — rzekł pan Ludwik — Hieronim lada dzień powróci, jeżeli więc zechce pan przyjąć nasze zaproszenie, to się jego powrotu z łatwością doczekasz.
— Czy przyjmę? ależ z największą przyjemnością... Obawiam się tylko, czy nie zrobię państwu obecnością swoją kłopotu.
— Dom obszerny — odezwał się pan Ludwik — pomieścisz się pan.
— Stokrotne dzięki — odrzekł przybyły — postaram się, aby zająć tu jak najmniej miejsca.
Rzekłszy to, zgiął się, zgarbił i rzeczywiście mogło się zdawać, że zmniejszył się o połowę. Widząc to Anielcia nie mogła powstrzymać uśmiechu. Kaliński patrzył na przybysza bacznie i z pewnym niepokojem. Niewidomy przeciwnie, zadowolony był z przybycia gościa, gdyż ten różne wieści ze świata miał, a opowiadał w sposób bardzo zajmujący. Dużo w życiu swojem jeździł, dużo widział, więc materyału do gawędki mu nie brakło. Dla pana Ludwika, pozbawionego wzroku, żyjącego przeważnie tylko z własnemi myślami, myślami pełnemi smutku, taki gość był bardzo na rękę.
Nazajutrz raniutko pan Winterblum wstał wcześnie i wyszedł na przechadzkę. Przedewszystkiem zwrócił swe kroki na folwark, a spotkawszy tam Kalińskiego, powitał go bardzo uprzejmie. Szli razem, zajrzeli do stajen, obór, owczarni, byli w stodołach; mały człowieczek zlustrował wszystko bystremi oczami i zadał Kalińskiemu kilka zręcznych pytań, napozór niby nic nieznaczących.
Kaliński, zacności wielkiej człowiek, ale nie dyplomata, nie domyślał się nawet, że jest badany.
Mały człowieczek zachwycał się Magdzinem.
— Ależ to śliczny majątek — mówił — jakie zabudowania, inwentarze, i co tu tego! co tu tego! Widzę, że i rzekę macie.
— A jest.
— Spławna?
— Tak, panie.
— No proszę... Śliczna to rzecz spławna rzeka w majątku, zwłaszcza gdy jest co spławiać. Zboża macie dużo, to co widziałem w stodołach... jest imponujące.
— Nie wszystko zboże w stodołach — rzekł Kaliński.
— A gdzież?
— Są jeszcze sterty w polu.
— Ho! Ho! Złote jabłko, powtarzam, złote jabłko. Niewielki ja na gospodarstwie znawca, ale piąte przez dziesiąte coś rozumiem i lubię wieś. Marzeniem mojem jest kupić mająteczek i w nim życia spokojnie dokonać.
— O co łatwiej, panie — odrzekł Kaliński — majątków na sprzedaż nie brak. Czasy ciężkie, nie jeden radby pozbyć się kłopotu.
— U was tu ciężkich czasów nie znać.
Kaliński odpowiedział wymijająco.
— Ogólnie ciężkie są... rozkoszy nigdzie nie ma.
— Zapewne... zapewne... Proszę pana, nad rzekami bywają zwykle dobre łąki.
— Doskonałe.
— Dlatego też zapewne tak dużo inwentarza trzymacie?
— Nie mamy go za wiele.
— Powiedzże mi pan z łaski swojej, jak drogie w tej okolicy drzewo?
— Nie wiem, panie, my nie kupujemy, jest las swój i to duży las.
— No, no... idealny majątek, słowo daję idealny. Wyobrażam sobie, że mój przyjaciel, pan Hieronim, ma tutaj wiele do roboty, nieprawdaż, panie?
Kaliński milczał, nie wydało mu się właściwem, mówić o panu Hieronimie źle, przed człowiekiem, który mieni się jego przyjacielem.
Gość powtórzył pytanie.
— A no, zapewne — odrzekł Kaliński — gdzież jest gospodarstwo, w któremby dużo roboty nie było? Jedna praca się kończy, druga zaczyna, częstokroć jednocześnie kilka wykonywać trzeba i wszystkie są pilne. To młyn, panie, który się nigdy nie zatrzymuje.
— Pan Hieronim zawsze gospodarstwem się trudnił, więc myślę, że zna się na niem wybornie.
— Zapewne, zapewne — odpowiedział Kaliński i nie chcąc dłużej rozmowy na ten temat prowadzić, odszedł, pod pozorem, że musi w pole się wybrać.
Pan Hieronim nie przyjeżdżał, przyjaciel oczekiwał na niego cały tydzień, a przez ten czas poznał Magdzin i mieszkańców jego jak najdokładniej. Obejrzał pola, zwiedził las, był na łąkach, a wszystko badał szczegółowo, jak fachowy taksator.
Nareszcie jednego dnia wieczorem, dano znać, że pan Hieronim powrócił. Mały człowieczek natychmiast udał się do oficyny.
Powitanie przyjaciół nie było bardzo serdeczne. Pan Hieronim spojrzał na przybysza groźnie i zapytał:
— Zkąd się tu wziąłeś?
— Przyobiecałem wizytować pana — rzekł — i dotrzymałem słowa... Jestem tu przeszło od tygodnia. Kuzyn twój dał mi u siebie gościnność, skorzystałem z niej i szczerze mówię, czas zeszedł mi bardzo przyjemnie. Co to za miły człowiek ten pan Ludwik! i w ogóle cały dom robi bardzo sympatyczne wrażenie. Istna sielanka... słowo honoru daję... Mógłbyś pan poprosić mnie siedziéć — dodał po chwili.
— Nie bronię... stołków nie brak — odrzekł opryskliwie pan Hieronim.
Gość usiadł i w milczeniu patrzał na gospodarza, który niespokojnie chodził po stancyi.
— A pan nie siądziesz? — spytał Winterblum słodziutko.
— Daj mi pokój!
— Otóż to powiedziane rozumnie! Dotychczas byliśmy z sobą na stopie wojennej. Walczyliśmy, teraz nadeszła chwila, w której możemy się raz na zawsze pogodzić i zostać dobrymi przyjaciołmi.
— Albo nie znać się wcale.
— Na jedno to wychodzi, panie Hieronimie dobrodzieju. Nie znać się, to znaczy nie przeszkadzać sobie nawzajem.
— Proszę, odkądże powziąłeś takie postanowienie?
— Od chwili przyjazdu do Magdzina... powietrze tutejsze oddziałało na mnie w ten sposób. Chciałbym zapomniéć wszelkich krzywd i uraz, pogodzić się z panem i żyć już spokojnie w jakim cichym zakątku, wypocząć po trudach, oddać się pracy rolniczej i obywatelskiej, jak na porządnego człowieka przystało.
Pan Hieronim zrozumiéć nie mógł o co idzie, zresztą był to człowiek prędki, temperamentu żywego, gwałtownego prawie, więc wstępów długich nie cierpiał.
— Co ty, stary lisie, opowiadasz? — zawołał — czego żądasz? Mów odrazu, bo nie mam ani czasu ani chęci, bawić się z tobą w długie konwersacye.
— Zawsze jednakowy... zawsze gorączka... a przecież kwestya jest zbyt ważna, żeby ją można w kilku słowach załatwić.
— Czegóż właściwie żądasz?
— Przedewszystkiem spokoju i rozwagi. Chciej pan usiąść i słuchać.
Pan Hieronim rzucił się na krzesło.
— Od dnia dzisiejszego — mówił mały człowieczek — wszelkie spory, jakie między nami istniały będę uważał za ukończone... zejdę panu z drogi i z oczu, nie wspomnę nigdy o przeszłości... Jak to się panu podoba?
— Niczego więcej nie pragnę. Zapomnij, że kiedykolwiek istniałem na świecie i idź na złamanie karku... Oto wszystko czego pragnę od ciebie.
— Wiem i pragnienie to chcę spełnić.
— Któż ci przeszkadza? Może koni chcesz?... w tej chwili mogą być na twoje usługi.
— Pan Hieronim zawsze żartuje. Znając mnie od lat tylu wiesz zapewne, że hołduję zasadzie „do ut des” i że, jeżeli coś daję, to żądam czegoś nawzajem. Dla pięknych oczu prezentów nikomu nie robię.
— Jakież więc są twoje żądania, ile chcesz? Uprzedzam cię wszakże, że bogaty nie jestem... wiele się nie obłowisz.
— Magdzin śliczny majątek, bardzo ładny. Zwiedziłem go szczegółowo, zbadałem. Kto takim folwarkiem administruje a zdolności ma... ten na biedę nie powinien się skarżyć.
— Co ci do tego, czy ja się skarżę czy nie? Mówię, żem nie bogaty i dość.
— To jeszcze niewiadomo. Przypuszczam nawet, że mówisz prawdę, żeś biedny... przypuszczam, ale to jeszcze nie przesądza przyszłości, możesz być bogatym i to niedługo...
— Jakim sposobem?
— Moja to rzecz, ja cię bogatym uczynię.
Pan Hieronim wstał z krzesła i spojrzał na swego gościa zdumiony.
— Ty? — zawołał — mój największy wróg?! ty!
— Bywały przykłady, że w pewnych wypadkach wrogowie podawali sobie ręce i zostawali przyjaciołmi.
— Daj pokój przykładom, mów po prostu.
— Ależ mówię, zmieńmy role. Idź w świat, a ja tu zostanę.
— Co?
— Pieniądze mam, zapłacę gotowizną... tylko albo mi ztąd ustąp, albo jeżeli wolisz pozostań i dopomagaj mi.
— Tu?
— Tak jest tu, w Magdzinie.
— Jaki cel w tem masz?
— Powiem ci otwarcie. Panna Aniela bardzo mi się podobała, gotów jestem dla niej popełnić wszelkie szaleństwo!
— Ty chyba zwaryowałeś na starość! — zawołał pan Hieronim.
— Być może.
Mały człowieczek głos zniżył i pocichu, prawie szeptem, mówić zaczął. Słowa jego widocznie miały magiczny wpływ na słuchacza, gdyż ten uspokoił się odrazu, przestał kląć i tylko głową kiwał, a od czasu do czasu jakieś zapytanie rzucił.
Po godzinnej konferencyi, dwaj zawzięci nieprzyjaciele byli już z sobą nietylko na stopie pokojowej, ale w zupełnie dobrej komitywie... pan Hieronim uśmiechał się nawet.
— Słuchaj-no — rzekł — to coś mi powiedział, nie jest do pogardzenia.
— Jak każda propozycya, która ode mnie wychodzi. Że dotychczas nie umiałeś poznać się na mnie, nie moja w tem wina; żeś mnie traktował w sposób nie zbyt uprzejmy...
— Niech to już będzie zapomniane.
— Owszem, owszem, drogi panie Hieronimie, nie masz na świecie człowieka, któryby tak łatwo urazy wybaczał jak ja... bo, filozoficznie rzeczy biorąc, cóż to jest uraza? Jest to, że użyję takiego wyrażenia, owoc złego humoru, nieporozumienia, sprzeczki... jak cię poważam, panie Hieronimie... czasem uraza powstaje wskutek roztrojonych nerwów, stanu chorobliwego... prawda?
— Zapewne...
— Bez wątpienia tak... więc cóż? mścić się za to, że ktoś ma nerwy chore? W mojej głowie podobnie dzika myśl nie urodzi się nigdy.
— A jednak...
— Wiem co chcesz powiedziéć; dajesz do zrozumienia, że groziłem ci zemstą.
— Nawet dość wyraźnie.
— A nie, kochany panie Hieronimie! trzeba rozróżniać, co innego jest zemsta, a co innego uregulowanie rachunków... Ogromna to różnica... Zresztą cóż nam z teoryi? w rzeczywistości jesteśmy przyjaciołmi i dość na tem. Na tę myśl doznaję pewnego, bardzo miłego zresztą, wzruszenia.
Pan Hieronim nic na to nie odpowiedział, spojrzał na swego towarzysza badawczo i uśmiechnął się pod wąsem.
— Śmiejesz się? — spytał Winterblum.
— Trochę, ale nie z ciebie. Wesoło mi...
— Kochany przyjacielu, będzie ci jeszcze weselej, tylko mi ufaj i postępuj ściśle według moich wskazówek. Ja szukam majątku ziemskiego do nabycia. Ty mi w tem dopomagasz. Siedzę tu parę tygodni, wyjeżdżam do miasta, znowuż tu powracam, i pomaleńku dojdzie się do celu.
— Czy dojdzie? w tem sęk.
— O to bądź spokojny. Ja mam ten zwyczaj, że wytrwale zmierzam dokąd chcę i zawsze cel osiągam. Kto mnie zna bliżej, wie że nie wyrzekam się łatwo zamiarów... przeciwnie, niepowodzenie dodaje mi energii... nawet szczerze ci powiem, że nie lubię interesów, które bez trudności, na poczekaniu załatwić się dają. Mała satysfakcya, jak cię poważam, kochany przyjacielu, bardzo mała.
Rozstali się w najlepszej harmonii. Nazajutrz mały człowieczek udał się do pana Ludwika, podziękował mu za gościnność i oświadczył, że nadużywać jej nie chce i że zaraz odjeżdża. Niewidomy słuchać nie chciał. Gość wymawiając się pozorami różnemi, obstawał przy swojem, ale ostatecznie, ulegając prośbom, ustąpił i jeszcze na parę tygodni pozostał. Zrobił to poświęcenie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.