Lekarz obłąkanych/Tom I/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pociąg leciał z gwałtowną szybkością, zatrzymując się tylko na większych stacjach. Pan Delariviére słyszał wymieniane kolejno: Laumes, Tonnere, Laroche, Montereau... Była godzina trzecia nad ranem.
Jeszcze półtorej godziny, a znajdą się na dworcu paryskim.
Pierwsze brzaski dzienne ukazywały się na horyzoncie.
Pagórki, drzewa, słupy telegraficzne zaczynały się na szarem tle nieba zarysowywać i zaledwie dostrzegalne ginęły poza kłębami dymu, buchającego z lokomotywy.
Nagle Joanna wydała przeciągłe westchnienie, wstrząsnęła się cała, jakby za dotknięciem prądu elektrycznego, potem opadła bezwładnie i zesztywniała.
Pan Delariviére przerażony patrzał w twarz swojej towarzyszki i drżał także. Szeroko otwarte oczy młodej kobiety stanęły w słup, z białych usteczek najlżejszy oddech nie wychodził.
Bankier przyłożył rękę do lewej strony stanika i nie poczuł bicia serca. Nieszczęśliwa jego żona wpadła w daleko głębsze niż poprzednio zemdlenie.
W tej samej chwili pociąg zatrzymał się, a konduktor głosem monotonnym powtórzył kilka razy: Melun... Melun...
Bankier, który czuł, że mu się rozum miesza, otworzył spiesznie drzwiczki i z całej siły wołać zaczął: Na pomoc! na pomoc!...
Służba podbiegła do wagonu, z którego pochodziło wołanie.
— O co to chodzi, proszę pana? — zapytał naczelnik stacji, wskakując na stopnie.
Żona moja umiera... — odrzekł pan Delariviére. — Pomóż mi pan, błagam, przenieść ją do sali stacyjnej... Jechać z nią dalej niepodobieństwem... Muszę tu pozostać...
— Służę szanownemu panu...
Stróże nocni, naczelnik i jego pomocnik rzucili się do wagonu. Spora liczba podróżnych, zaciekawiona dramatycznym wypadkiem powysiadała z wagonów i zaczęła się przypatrywać.
Naczelnik stacji był człowiekiem bardzo uczynnym i niezwykle silnym. Wziął na ręce ciągle omdlałą panią Delariviére i przeniósł sam do sali pasażerskiej, gdzie ostrożnie posadził ją w szerokim fotelu.
Jeden z ludzi kolejowych podążył za swym zwierzchnikiem z walizką, kołdrą i wszystkiemi drobnemi przedmiotami, jakie podróżni mieli ze sobą w wagonie.
Nie podobna wypakować tutaj pańskich rzeczy... za mało na to mamy czasu... — odezwał się prowadzący pociąg do bankiera.
— To niech je pan każe złożyć w Paryżu, proszę o to bardzo. Nazwisko moje „Maurycy Delariviére“ wypisane jest na każdej walizie. Jest ich pięć.. Oto kwity
Zrobi się wszystko, proszę pana.
Będę panu wdzięcznym nieskończenie.
We dwie sekundy potem pociąg popędził dalej, opóźniwszy się i tak o dziesięć minut blisko.
Zemdlona dama nie mogła pozostawać na sali, gdzie ją pomieszczono tymczasowo.
O tak rannej godzinie nie było żadnego powozu na stacji.
Zawiadowca kazał posługaczowi sprowadzić jakikolwiek powóz z najbliższej remizy.
— Powrócę za dwadzieścia minut a najdalej za pół godziny — powiedział tenże, wychodząc.
Joanna ciągle nie dawała znaków życia.
Pan Delariviére klęczał przy fotelu i trzymając w swoich rękach zimne jak lód ręce małżonki, wpatrywał się w jej łagodną, śmiertelnie bladą twarzyczkę.
— Niestety! twarzyczka ta zachowywała nieruchomość marmuru.
Wielkie łzy jedna po drugiej spłynęły po policzkach bankiera, a on pogrążony w boleści, ani czuł nawet tego. Czas upływał.
Kolejowy powrócił z jednym z tych oryginalnych powozów, jakie od czasu do czasu można spotkać na prowincji tylko. Była to mała karetka na zardzewiałych kółkach, zaprzężona w szkapę, chudą, jak legendowy wierzchowiec don Kiszota.
Pan Delariviére, któremu naczelnik stacji przyszedł uprzejmie z pomocą, usadowił a raczej ułożył małżonkę na siedzeniu i otulił kołdrami, ażeby zabezpieczyć od porannego zimna.
— Gdzie jechać obywatelu? — zapytał stangret w bluzie i kapeluszu pilśniowym.
— Nic nie wiem — odrzekł zapytany — nie znam Melun zupełnie... i zwrócił się do zawiadowcy o objaśnienie.
— Rekomenduję panu hotel pod Wielkim Jeleniem — odparł ostatni. — Najporządniejszy on w całem mieście, a przynajmniej taką ma opinię.
— Jedźmy zatem pod „Wielkiego Jelenia“, ale wolno i ostrożnie.
— Niech pan będzie spokojny!... pojedziemy noga za nogą... Zresztą dorożka jest na resorach...
Pan Delariviére uścisnął uprzejmie rękę naczelnikowi stacji, wsunął sztukę złota człowiekowi, co sprowadził powóz i usiadł na przodzie naprzeciw Joanny.
Odległość od stacji do miasta nie była zbyt daleką.
Pomimo nieobiecującej powierzchowności konia i wolnej jazdy, powóz znalazł się wkrótce na placu św. Jana pod „Wielkim Jeleniem“.
Bankier wysiadł i z pierwszego wejrzenia przekonał się, że naczelnik dobrze mu doradził, iż z pewnością w tym uczciwym małomiasteczkowym zajeździe znajdzie wygodę, jakiej stan pani Delariviére wymagał.
Rozwidniło się już zupełnie.
Posługujące dziewczęta otwierały właśnie okna, zamiatały i oczyszczały numera, przyprowadzały wszystko do porządku z prawdziwie flamandzką systematycznością.
W obszernem podwórzu chłopcy stajenni opatrywali konie, myli powozy i wózki.