Lekarz obłąkanych/Tom I/LII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ LII.

— Od jak dawna doglądasz tego ogrodu? — zapytał Fabrycjusz.
— Od trzech lat, proszę pana.
— Jesteś żonaty?
— Nie, proszę pana.
— Jaką masz tutaj pensję?
Ogrodnik wymienił cyfrę.
— Od ciebie zależy utrzymać miejsce odrzekł Fabrycjusz — muszę tylko z góry uprzedzić, że nie lubimy żadnych plotek.
— No, to pan będzie ze mnie zupełnie zadowolony, nie mam żadnych znajomości.
— Jeżeli tak, to dobrze. Proszę cię teraz o oddanie mi pewnej przysługi...
— Jestem do usług pańskich.
— Weź ten list i zanieś go bezzwłocznie do notarjusza, upoważnionego do sprzedaży. Po powrocie zdejm zaraz kartę.
— Dobrze, proszę pana.
Fabrycjusz wsunął dwa luidory w rękę odźwiernemu i wrócił do pana Delariviére i Edmy.
— Kochany wuju, już wszystko skończone, jesteście u siebie.
— Dałby Pan Bóg, abyśmy wkrótce wszyscy się tu razem znaleźli — powiedział bankier. — Moglibyśmy być bardzo szczęśliwi.
— Teraz ojcze odezwała się błagalnie młoda dziewczyna — jedziemy zaraz do Auteuil.
— Kochane dziecię, dalekoby było rozsądniej poczekać do jutra, ale niech będzie, jak chcesz.
Wsiedli do powozu, a stangret otrzymał rozkaz do Auteuil, na ulicę Reffet. Lando potoczyło się drogą Madrycką, ulicą Bois do Boulogne laskiem aż do Muette, później bulwarem Suchet przejazdem kolejowym na wprost koszar i zatrzymało się przed zakładem doktora Rittnera.
Podczas przejazdu z Neule do Auteuil nikt nie odezwał się ani słowem, wszyscy troje pogrążeni byli w głębokiej zadumie. Pan Delariviére smutny był niezmiernie. Wyrzucał sobie, że nie miał siły oprzeć się życzeniom Edmy. Obawiał się zbytniego wstrząśnienia, niebezpiecznego może dla dziecka, którego znał wrażliwą naturę.
Dla siebie samego obawiał się także bolesnego wrażenia, jakie mu uczyni widok ukochanej kobiety, teraz nieboszczki, która go nie pozna, a w której uzdrowienie, pomimo wszystkich zapewnień doktora nie dowierzał jednak zupełnie. Edma obawiała się znowu, czy doktor nie zostanie głuchym na jej prośby i niewzruszonym na łzy, czy pozwoli zobaczyć jej matkę. Obawy Fabrycjusza były zupełnie innej natury.
— Wszystko jest możebne! — mówił sobie. — Wielkie wzruszenie wywołało warjację, wielkie wzruszenie może sprowadzić uleczenie. Homeopatja to moralna. Jeżeli na widok Edmy stanie się coś podobnego z Joanną, jeżeli odzyska zmysły, wszystkie projekta moje zostaną zniweczone, może na zawsze.
I przeklinał jednocześnie i silną wolę młodej dziewczyny i uległość dla niej starca.
Szwajcar otworzył bramę, przebyli pierwsze podwórze i znaleźli się w ogrodzie.
Ogród ten i zabudowania były, jak już wiemy, tak ładne i urocze, że nie mogły wzbudzać myśli ponurych.
Edma czuła jednakże, że jej się serce ściska, opanowało ją dziwne uczucie przestrachu; w piersiach jej tchu brakowało.
Dwaj panowie i młoda dziewczyna wprowadzeni zostali do salonu dla czekających gości, jaki już znamy, a dzwonek powiadomił Frantza Rittnera, że potrzebną jest jego obecność.
Przybył prawie natychmiast i zmarszczył brwi, spostrzegłszy Fabrycjusza w towarzystwie wuja i kuzynki.
W wilją, jak sobie przypominamy, ułożyli się, że Leclére przyjdzie sam jeden nazajutrz.
— Nasza obecność zadziwia pana — odezwał się żywo młody człowiek.
Doktor po przywitaniu odpowiedział:
— Rzeczywiście, liczyłem dzisiaj tylko na pana. Pana Delariviére prosiłem, żeby się przynajmniej dwa dni zatrzymał.
— Prawda — odrzekł Fabrycjusz — prawda i to, że zalecenie było z pewnością zrobione w interesie naszej kochanej chorej, ale wszelkie rozumowania na nic się nie przydały, wobec nieprzepartego życzenia mojej kuzynki, która dwa lata nie widziała matki i nie chciała zgodzić się na żadne opóźnienie. Musieliśmy ustąpić.
Frantz Rittner skłonił się młodej dziewczynie i ciekawie jej się przypatrywał.
— Niecierpliwość pani jest najzupełniej uzasadnioną — rzekł — i przykro mi bardzo, że nie będę jej mógł zadowolnić.
Edma wlepiła w doktora wielkie swoje zasmucone oczy.
— Czy dobrze pana zrozumiałam? — szepnęła. — Utrzymuje pan, że nie mogę dzisiaj zobaczyć się z mamą?
— Tak jest, niestety, proszę pani.
Edma podeszła do Frantza Rittnera i złożywszy ręce jak do modlitwy, rzekła:
— Nie panie, ja nie mogę w to uwierzyć. Pan nie byłbyś tyle okrutnym, ażeby odmówić mi smutnej przyjemności, o jaką proszę! Nieszczęście, jakie na nas spadło, ciężko mi zraniło serce. Domyślasz się pan, co ja cierpię; miej litość! Jeżeli mnie pan nie uleczy, niech mi pan ulży przynajmniej cokolwiek! Bądź pan tak dobrym i zaprowadź mnie do matki. Pozwól mi się z nią zobaczyć, chociażby raz jeden tylko! Zgadzasz się pan, nieprawda? No! powiedz pan, że się zgadzasz!
Doktor potrząsnął głową.
— Dużo mnie to kosztuje, że muszę zasmucić panią, ale doprawdy, to czego pani wymaga odemnie jest poprostu niemożliwością.
— Dlaczego, proszę pana, dlaczego...
— Dlatego, że najpierwszym obowiązkiem doktora jest chronić powierzoną jego opiece chorą od wszelkiego niebezpieczeństwa, o ile tylko jest to w jego mocy.
— Czyż moja obecność przy matce mogłaby jej zaszkodzić? — zapytała Edma, cała drżąca.
— Stanowczo tak, proszę pani.
— Dlaczego?
— Byłoby to najzgubniejszem ze wszystkiego. Matka pani, tym niewyraźnym instynktem, jakiego zawsze pozostaje pewna resztka po utracie rozumu, poznałaby może panią.
— To cóż! — przerwała Edma. — Cóż mogłoby przytrafić się szczęśliwszego? Gdyby mnie poznała, toby było dowodem, że powraca do przytomności, to byłoby ocaleniem.
— Albo śmiercią — odrzekł poważnie doktor.
Edma krzyknęła, a pan Delariviére zakrył twarz rękami, Jeden tylko Fabrycjusz pozostał niewzruszony. Wiedział, że jego wspólnik odgrywa tylko komedję.
— Śmiercią!... — powtórzyła młoda dziewczyna z bolesnem przerażeniem.
— Tak jest, proszę pani... W takim stanie, w jakim znajduje się matka pani, za wielkie wzruszenie mogłoby ją powalić na miejscu. Zwolna tylko, stopniowo, nieznacznie, mam nadzieję przywrócić równowagę jej umysłu, znieść z niego czarną, zaciemniającą go zasłonę...
Siostrzeniec bankiera odezwał się:
— Panie doktorze! czy studjowałeś pan już naszą chorą?
— Tak panie, i to po kilka razy.
— Czy nie spostrzegł pan jakiej pomyślnej zmiany w jej położeniu?
— Nic się nie pogorszyło, a to już dużo znaczy... Spokój, zupełne odosobnienie, zwalczą zło... Ale niech Bóg broni jakiegokolwiek w tej chwili silniejszego wstrząśnienia. Następstwa — powtarzam — mogłyby być bardzo tragiczne.
— Rozumiem — szepnęła dziewczyna z oczami łez pełnemi. — Pojmuję niebezpieczeństwo, o jakiem pan wspomina i nie nalegam już wcale. Ale jest sposób pogodzenia ostrożności z mojem życzeniem.
— Czy pani znany jest taki sposób? — zapytał Rittner z odcieniem ironji w głosie.
— Nagły widok ukochanego dziecka mógłby matce, jak pan powiadasz, zadać cios szkodliwy, a więc niech mnie nie widzi, niech tylko popatrzę bez jej wiedzy w tę twarzyczkę łagodną. W tem nie będzie przecie żadnego niebezpieczeństwa. Pozwól mi pan popatrzeć na nią z daleka przez okienko, tak żeby mnie nic nie zdradziło, sprawi mi to wielką, choć bolesną radość, przysięgam, że nie będę się domagała niczego więcej...
Pan Delariviére przyłączył się do prośby córki.
— Tak, tak, i ja proszę pana. Pozwól biednemu dziecku na to, o co cię prosi... Zdaje mi się, że to możebne...
Frantz Rittner rzucił pytające spojrzenie na Fabrycjusza.
— Doktorze — odezwał się tenże — sądzę, że temu widzeniu nie masz prawa odmów
Rittner zdawał się wahać, kłamiąc naturalnie i odezwał się po chwili:
— Zatem proszę państwa!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.