<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.

O! — pomyślał doktor z coraz większem pomięszaniem — to niepodobna; ja się nie mogę mylić... To nie przywidzenie. Te same zupełnie kontury... To ta sama twarz, tylko starsza o lat piętnaście... Mam dobrą przecież pamięć... Patrząc na te prześliczne rysy, zdaje mi się, że widzę urocze dziecię, które tak często widywałem to w Saint-Maude, to na trawnikach lasku Vincennes, bawiące się ze swojemi towarzyszkami, urocze dziecię, któremu oddałem moją duszę... Skąd pochodzi to dziwne podobieństwo?... Czyż prawdopodobnem jest, czyż jest możebnem, żeby miał to być jedynie wybryk natury?...
Grzegorz Vernier wyrwany został z tej głębokiej zadumy wejściem Róży, która wróciła z lekarstwem i srebrną łyżeczką.
Odebrał od niej jedno i drugie i odezwał się do znękanego pana Delariviére.
— Odwagi! szanowny panie, odwagi i spokoju. Zapewniam pana, że będzie wszystko jak najlepiej. Racz-no mi pan dopomódz, oto trochę musimy unieść panią koniecznie.
Bankier spełnił wezwanie.
Grzegorz Vernier podniósł poduszki poza plecami Joanny i posadził ją prawie na łóżku. Nalał jej łyżeczkę lekarstwa i nie bez trudności wlał go pomiędzy zaciśnięte zęby młodej kobiety.
Pan Delariviére, śmiertelnie blady, z twarzą zapłakaną, wyczekiwał ledwie żywy na rezultat tej walki.
Vernier wydostał zegarek i śledził posuwające się wskazówki. Głębokie milczenie panowało w pokoju. Upłynęło dziesięć minut, a były one wiekiem całym dla bankiera. Doktor poważny, zimny i pewny siebie, napełnił łyżeczkę miksturą po raz drugi i wlał ją znowu w usta chorej.
— Przypuszczam — odezwał się — że skutek nastąpi przed upływem dziesięciu minut.
— Dziesięć minut... — powtórzył pan Delariviére i głosem zagasłym prawie dodał: — Czy ona cierpi?...
— Nie panie... — Stan to letargiczny, znieczulenie najzupełniejsze.
Znowu zapanowało milczenie.
Nagle z nastaniem dziesiątej minuty usta Joanny drgnęły, a z piersi jej wydobywało się spazmatyczne westchnienie.
Bankier krzyknął i chciał się rzucić ku chorej. Grzegorz Vernier powstrzymał go gestem, a jednocześnie szepnął:
— Ocalona! potrzeba jednak, ażeby pana nie widziała, ażeby nie słyszała pana wcale. Potrzeba, aby wolno powróciła do przytomności. Nie można przerywać tego budzenia się ciała i duszy. Po tym strasznym kryzysie, który mógł być śmiertelnym, przyjdzie wskutek lekarstwa sen dłuższy, ale łagodny i pokrzepiający.
— Jak długo sen ten trwać może?...
— Nie mogę określić dokładnie, ale bądź pan zupełnie spokojny, zapewniam pana, że chora jest ocaloną...
Pan Delariviére pochwycił obie ręce doktora i ściskał je z uczuciem wdzięczności.
Oczy zaszły mu ponownie łzami, ale tym razem były to łzy radości.
Zesztywniałe członki Joanny zaczynały nabierać życia. W tej chwili zastukano lekko do drzwi.
Doktor sam poszedł otworzyć.
To pani Lariol, właścicielka hotelu, weszła na palcach do pokoju.
Była to mała czterdziestoletnia osóbka, okrąglutka i bardzo przystojna.
Doktor przyłożył palec do ust na znak, żeby nie mówić głośno, i wskazał ręką na pana Delariviére.
Pani Lariol zbliżyła się do bankiera, złożyła mu ukłon głęboki i rzekła głosem przyciszonym:
— Wybacz mi pan, że ośmieliłam się przyjść tutaj niewzywana. Żałuję bardzo, że nie mogłam osobiście przyjąć pana. Jeszcze spałam... Kładę się spać ostatnia, to więc niech mnie usprawiedliwi. — Przychodzę po rozkazy. — Spodziewam się, że nic panu nie brakowało i że Róża dobrze mnie zastąpiła.
Pan Delariviére skinął głową potakująco, a doktor powiedział:
— Róża doskonale się wywiązała z zadania, kochana pani Lariol, pan nie może się odchwalić przyjęcia, jakie znalazł tutaj.
— Bardzo mnie to cieszy — powiedziała gospodyni, rzuciwszy badawcze spojrzenie na łóżko. — Pan szanowny zapewne kilka dni u nas zabawi z powodu choroby pani?...
— Bardzo to prawdopodobne, a nawet pewne — odrzekł bankier.
— Dlaczego się ośmieliłam o to zapytać, zaraz się wytłómaczę: — Otrzymałam dziś rano telegram z Paryża, zamawiający wszystkie frontowe okna hotelu. Jeżeliby państwo nie mieli więcej zamiaru pozostać w hotelu, mogłabym wynająć okna i to za znaczną bardzo sumę.
— Wynająć okna? — powtórzył zdziwiony pan Delariviére, który jak wiemy, nie słyszał był wcale poprzedniego opowiadania Róży. — Czyż na tym placu ma się odbyć coś nadzwyczajnego?...
— Egzekucja — odrzekł Grzegorz Vernier.
Bankier skrzywił się z odrazą.
— Tak panie... — ciągnęła pani Lariol — będą gilotynować pewnego łotra, a ciekawych tak dużo, że ofiarują po sto franków na okno.
— Sto franków... ażeby widzieć jak człowiekowi głowa spadła! — mruknął bankier — drogo doprawdy płacą za tak okrutne widowisko.
— Łotr, któremu wymierzoną zostanie sprawiedliwość, nie był zwyczajnym jak inni mordercą... — wtrąciła gospodyni hotelu. — Proces jego pozyskał rozgłos niezwykły... Miał zagorzałych obrońców i zawziętych przeciwników. Z tego powodu proszę pana ze wszystkich stron przybywają, aby być przy jego śmierci... — Trzeba panu powiedzieć nadto...
Pani Lariol miała zamiar rozpocząć opowiadanie, ale doktor powstrzymał ją gestem stosownym.
— Niech się pani nie kłopocze — rzekł pan Delariviére. Obecność moja nie narazi pani na żadną a żadną szkodę. Nic pani nie straci na tem, że nie wynajmie amatorom niezdrowych wzruszeń czterech okien, które zajmujemy.
— O! — wykrzyknęła pani Lariol — jeżeli uprzedziłam szanownego pana, to wcale nie w zamiarze wyzysku... To dla tego tylko poprostu...
— Ażeby mię poznajomić z bieżącą ceną miejską — dokończył pan Delariviére.
— Tak jest proszę pana...
— A więc zapłacę według jutrzejszej taryfy, tak jakbym i ja miał upodobanie patrzeć na głowę spadającą do zakrwawionego kosza. Niech pani każe dopisać w rachunku dwadzieścia luidorów za cztery okna...
Pani Lariol przyjęła oświadczenie z uśmiechem i grzecznym ukłonem.
— Pan bardzo jest uprzejmym — powiedziała. — Czy nie mogę czem służyć panu?...
— W tej chwili nic mi nie potrzeba.
— Czy nie zechce pan zjeść śniadania? — zapytał Grzegorz Vernier.
— Nie mam żadnego apetytu...
— Być może, ale pomimo to potrzeba się posilić koniecznie!... Niechaj się pan przymusi, jeżeli nie chce, abym niezadługo zająć się musiał nim także... — Pojmuję, że doświadczasz pan skutków ciężkich wzruszeń, ale nadzieja i spokój powinny były wstąpić już do pańskiej duszy... Nie potrzebujesz pan odtąd niczego się obawiać... Pamiętaj pan o swojem zdrowiu, bo ono jest koniecznem...
— Jeżeli się zgodzę na śniadanie — odrzekł bankier — to jedynie pod warunkiem, że doktor nie odmówisz mi towarzystwa.
— Ale...
— Przepraszam... żadnego ale! Pod tym tylko warunkiem, że będziemy jedli razem, spróbuję coś przekąsić. Czuję dobrze, że gdybym sam pozostał, zabrakłoby mi odwagi.
— Ha! jeżeli idzie o dodanie panu odwagi, to zostaję.
— Za dwadzieścia minut będzie gotowe wszystko — zawołała pani Lariol. — Gdzie panowie nakryć każą?...
— Zejdziemy na dół — odrzekł doktor — tam będziemy mogli porozmawiać swobodnie, nie przerywając spokoju chorej. Menu pozostawiamy pani. Tylko niechajże pani zechce dowieść, że jej zakład posiada pierwszorzędnego kucharza.
— Bądź pan spokojnym, konsyljarzu...
— I niech pani będzie łaskawą kazać powiadomić gospodynią moją, że nie przyjdę do domu.
— Zaraz pójdę uprzedzić o tem Magdalenę.
Pani Lariol wyszła a pan Delariviére raz jeszcze podziękował doktorowi za przyjęcie jego zaproszenia.
— Rozumiem, że samotność w tej chwili byłaby dla pana bardzo przykrą — rzekł uprzejmie młody człowiek. — Ale sza! słuchaj pan!
Z ust Joanny wydobyło się lekkie westchnienie.
Obydwaj panowie zbliżyli się do łóżka...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.