Lekarz obłąkanych/Tom I/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.

— Czy były poszlaki jakie przeciwko temu włóczędze? — zapytał pan Delariviére.
— Zabijające.. — odrzekł doktor.
— Jakie?
— Człowiek ten wszedł do kupca winnego i zjadł skromne śniadanie, a gdy przyszło do zapłacenia należności, wydobył z kieszeni bilet pięćdziesięciofrankowy...
Ponieważ nie wyglądał wcale na posiadacza takiej sumy, kupiec zaczął się przyglądać uważnie banknotowi i zauważył, nie bez zdziwienia, że był przedziurawiony w czterech miejscach, jakby złożony we czworo, został przedziurawiony kulą. W Fontenebleau wiedziano już naturalnie o morderstwie popełnionem w Melun. Nędzny ubiór i nieosobliwa mina nieznajomego nie wzbudzały zaufania. Zaraz też kupiec powziął pewne podejrzenie.
— Nie mam drobnych — powiedział — pójdę zmienić pieniądze u sąsiada...
I wyszedł, dla tego po prostu, aby zawezwać policją. W pięć minut później nieznany jegomość został zaaresztowany i odprowadzony do komisarza policji. Zrewidowano go i podejrzenie zmieniło się w pewność zupełną.
— Jakim sposobem?
— Znaleziono przy łotrze pugilares Fryderyka Baltusa.
— Czyż był tyle głupim, że go zatrzymał przy sobie? — zawołał bankier.
— Tak, właśnie.
— Ależ to dowód bezwzględny!...
— Tak samo osądził i komisarz policji.
— Cóż się stało z piętnastoma tysiącami franków?
— Zniknęły!.. Pugilares, przedziurawiony w kilku miejscach, zawierał tylko dwa bilety stu frankowe, podziurawione w ten sposób, co i pięćdziesiąt franków... Widocznie kula, której ślad znaleziono ponad lewem biodrem pana Baltusa, straciła siłę, przeszywając skórę pugilaresu. Nie było żadnej wątpliwości!... Pojmano prawdziwego mordercę nieszczęśliwego młodzieńca. Czy jesteś pan także tego zdania?
— Jestem pewny, że nie pozostało nędznikowi, jak tylko przyznać się odrazu do winy...
— Wcale tego nie uczynił... Badany przez komisarza policji, wypierał się stanowczo wszelkiego udziału w zbrodni... Przyprowadzony do Melun i postawiony wobec trupa, zachował się tak samo... Dowiedziono mu, że skoro znaleziono przy nim pugilares ofiary, wina jego jest jasną jak słońce, on jednak ciągle się wypierał, spokojnie, stanowczo, bez żadnej a żadnej arogancji...
— Jakże się tłómaczył jednak z posiadania pugilaresu?
— Odpowiadał ciągle: „Dano mi go”.
— Któż mu go dał jednakże?...
— Komisarz policji stawiał, rzecz prosta, to pytanie, a podejrzany odpowiadał: „Człowiek, którego prosiłem o jałmużnę w nocy, w lesie Seineport“.
Pan Delariviére wzruszył ramionami.
— Jałmużna z piętnastu tysięcy franków! — wykrzyknął. — To poprostu szaleństwo!
— A jeżeliby ten nędznik powiedział prawdę? — mruknął Grzegorz Vernier.
— Niepodobna!...
— Dlaczego? Sprytny morderca Fryderyka Baltus, napotkawszy żebraka, mógł sobie tak rozumować: „Jeżeli dam temu człowiekowi część owocu mojej zbrodni, jeżeli złożę w jego ręce dowody oskarżające, to zwrócę przeciwko niemu podejrzenie, jakieby mnie mogło dosięgnąć. Zaplątany w zarzuconą siatkę, napróżno się będzie szamotał, aby o swojej niewinności przekonać.“
— Rzeczywiście, że to jest możliwe — odrzekł po chwilowem zastanowieniu bankier. — Ale można było albo zwalić, albo utrwalić dowody materjalne, za pomocą dowodów moralnych... Łatwo było wywiedzieć się o przeszłości tego człowieka, łatwo wybadać, czy jego życie przeszłe pozwala przypisywać mu zbrodnią, łatwo było wyśledzić, czy doszedł naprawdę do tego, iżby zdolnym był w nocy, w lesie i to w czasie zimna i zawiei śnieżnej, w czasie, kiedy najbiedniejszy znajdzie sobie jakieś schronienie, czyhać na spełnienie morderstwa?...
— Niestety! sprawiedliwość potknęła się o niemożebną do przebycia zaporę...
— Jakto? — odezwał się pan Delariviére, zaintrygowany i zaciekawiony opowiadaniem doktora.
Vernier mówił dalej:
— Obwiniony nie miał przy sobie żadnych dowodów, pozwalających nabrać przekonania, kto on rzeczywiście. Badano go, Bóg wie, ile razy i nic się nie dowiedziano
— Na pytanie, jak się nazywasz?...
— „Piotr“ — odpowiadał.
— „To jest imię chrzestne, ale jakie jest twoje nazwisko“?
— „Nie mam nazwiska”.
— Gdzie się urodziłeś“?
— „Nie wiem“.
— „Ile masz lat“?
— „Nie wiem“.
— „Gdzie mieszkałeś, zanim do Fontenebleau przybyłeś“?
— „Na gościńcach“.
— „Co robiłeś“?
— „Żebrałem“.
— „Masz ojca lub matkę”?
— „Nie znałem ich nigdy“.
— „Masz choćby krewnych jakich“?
— „Nie znam żadnych”.
— Jednem słowem nie i nie. Widocznie miał ten człowiek żelaznej woli jakieś ważne powody do ukrywania nazwiska, miał interes w otaczaniu swej osoby nieprzeniknioną ciemnością.
— I nie zmienił do ostatka systemu? — zapytał bankier.
— Ani żartem choćby! Ile razy stawiano go przed sędziego śledczego, tyle razy powtarzał jedno i to samo, a kończył zawsze oświadczeniem: „Jestem niewinny!...“
— Rzeczywiście, że to coś niezmiernie dziwnego!... Powiedz mi jednak doktorze, czy śledztwo, co do sprawdzenia osoby, przeprowadzone zostało starannie?
— Najstaranniej, ale zgoła bez żadnego rezultatu, co jest tem więcej zastanawiające wobec faktu, iż obwinionego łatwo jest dokładnie opisać... Ma on sparaliżowaną prawą rękę...
— Sparaliżowany jest na prawą rękę? — powtórzył zdumiony bankier.
— Tak panie, a paraliż ten wywołała głęboka rana, rodzaj zgruchotania... Sprawiedliwość chciała użyć sposobu, jaki się prawie zawsze udaje, chciała fotografje obwinionego rozesłać na wszystkie strony. Ale kiedy przystąpiono do zdjęcia fotografji, nieszczęśliwy wpadł poraz pierwszy w taką wściekłość, że trzeba go było wpakować w kaftan warjatów. Klisza wyszła tak niedokładnie, że na nic się nie przydała.
— Cóż więc za tajemnicę może mieć u licha ten człowiek? — zapytał Delariviére — że woli śmierć na szafocie, niż ujawnienie swej osoby.
— Gubię się w przypuszczeniach.
— W jakim jest wieku i do jakiej należeć może klasy społecznej?...
— Może mieć lat czterdzieści trzy do czterdziestu pięciu, odebrał, jak się zdaje, pewne wykształcenie, prezentuje się wcale dobrze i wyraża poprawnie.
— Czy nie będzie to jeden z tych synów marnotrawnych, pochodzących z lepszych rodzin, a doprowadzonych przez rozpustę do nędzy, a przez nędzę do zbrodni?... Resztki wstydu nie pozwalają mu rzucać plamy na nazwisko, cieszące się może szacunkiem.
— Może... wszystkie przypuszczenia są możebne.
— Czy widziałeś tego człowieka z bliska, doktorze?
— Widziałem. Dzięki uprzejmości naczelnego lekarza więzienia byłem w celi więźnia i rozmawiałem z nim nawet.
— Musi się oburzać na swych sędziów?
— Protestuje przeciw wyrokowi, ale znosi swój los z zupełną rezygnacją. Powtarza bez żadnej złości: „Jestem niewinny!...“
— Starano się też dowiedzieć, czy poprzednio nie istniał jaki stosunek pomiędzy nim a ofiarą?
— Pomyślano i o tem, ale się nic nie dowiedziano. Panna Paulina Baltus nie widziała go u brata nigdy.
— Czy zamordowany nie miał jakich nieprzyjaciół zawistnych?
— Nic o tem niewiadomo... Był to młody człowiek bardzo miły i bardzo uprzejmy, kochany i poważany przez wszystkich... Przyczyną zbrodni mogła być tylko chęć rabunku. Takie jest zdanie ogólne, a ja je w zupełności podzielam.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.