Lekarz obłąkanych/Tom I/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bordeplat nie zaraz odpowiedział.
— No cóż, poczciwcze, pobityś! — odezwał się Fabrycjusz z tryumfem — nie możesz dowieść, że to morderca lub jego wspólnik posługiwali się jego czołnem.
— A któżby go inny potrzebował? — odrzekł przewoźnik.
— Czy ja wiem?... może jaki rybak, jaki włóczęga może. Nie brak nigdy ludzi zapóźnionych, ludzi, którzy potrzebują przebyć rzekę, a nie chcą chodzić aż do mostu w Melun, ktoś z takich maruderów mógł użyć czołna, a następnie odprowadzić je do przystani, i nie przywiązać go tym sławnym węzłem marynarskim, jakiego sekret posiadasz.
Przewoźnik potrząsnął głową.
— Nie panie, niepodobna — powiedział. — Zapomina pan o śladach obcasów i podeszew. Mówiłem panu o nodze drobnej, wąskiej, nie większej niż pańska. Otóż marynarze, rybacy, włóczęgi mają chodaki w rodzaju moich, szerokie, płaskie, z podeszwami grubemi, z gwoździami z czworograniatymi łebkami. — Czyż to nie dowód?
— Nie to prosty fakt, z którego nie można wyciągnąć żadnego wniosku, to jest tylko mało znaczące odkrycie.
— Tak pan sądzi?
— Stanowczo.
— Chcesz coś blagować, mój panie — pomyślał sobie przewoźnik — chcesz blagować widocznie kochaneczku! No, to nie dowiesz się nic więcej! Zresztą nie znam cię, i bodaj, czy ci już i tak za wiele nie powiedziałem.
— No, czy masz co innego do opowiedzenia, oprócz tej anegdotki o obcasach od butów? — powiedział Fabrycjusz.
— Mam jeszcze co innego, ale to się nie mówi, tylko śpiewa. I Bordeplat zaczął nucić zwrotkę, znaną dobrze marynarzom:
„Trzeba pojechać do Loriant
„Dla ułowienia sardynek.
„Trzeba pojechać do Loriant
„Ażeby nałowić śledzi.“
Fabrycjusz zmarszczył brwi z widocznem niezadowoleniem. Nie znamy jeszcze przyczyny, dla której tak się pragnął dowiedzieć o całem odkryciu przewoźnika, ale on już jednak zrozumiał, że się nic zgoła więcej nie dowie. Nie okazał naturalnie niezadowolenia i niby wesoło wykrzyknął:
— A widzisz, stary blagierze, zaawanturowałeś się w bajeczkę i nie potrafisz z niej wybrnąć. Złapałeś się we własne swoje sidła. j
Może być — odparł Bordeplat, dziwnie się uśmiechając.
— Zresztą — ciągnął Fabrycjusz — gdyby był choć cień prawdy w twojem opowiadaniu, jakże by cię wytłómaczyć, żeś go nie opowiedział sądowi?.
Słowo „sąd“ nieprzyjemnie zabrzmiało w uszach przewoźnika, który coraz bardziej sobie wyrzucał, iż się tak rozgadał.
— A cóżbym miał do zeznania przed sądem, proszę pana? — zapytał.
— To co utrzymujesz, że widziałeś.
— O! co to, to nie. To wcale nie moja rzecz opowiadać swoje bezsensowne może spostrzeżenia. Gdyby mnie zapytano, to co innego, to byłbym i gadał, ale leźć samemu do tych panów, ażeby mnie potraktowali jak niedołężnego donosiciela, to się po mnie nie pokaże, nie ma głupich, proszę pana! To mogłoby mi bardzo zaszkodzić w okolicy i mogłoby mnie narazić nawet na utratę miejsca... A zresztą bardzo być może, że się mylę, jak mi to pan powiedział przed chwilą. Rozgadałem się tak, bo chciałem zabawić trochę te damy, wyobrażałem sobie, że odkryłem coś tyczącego się wspólnika, aleś pan mnie zbił z tropu zupełnie. Zdawało mi się, żem jest sprytniejszym od innych, ale teraz widzę, że jestem osłem poprostu, i już więcej gęby nie otworzę.
— Doskonale zrobisz! — potaknął Fabrycjusz. — Tylko jak się dowiedzą żeś milczał, lubo zdawało ci się, że wiesz coś jednakże, to cię mogą pociągnąć do odpowiedzialności, mogą cię nawet wpakować do więzienia.
— Te-re-fere!... kochany panie, mówiłem panu przecie, że byłem strąbiony jak bela! Pijany nie jest nigdy odpowiedzialny. Niczego się nie obawiam.
Fabrycjusz przekonany zupełnie, że nie wyciągnie już ani słowa od Bordeplata, zmienił rozmowę.
— Jak długo pozostawałeś w służbie u Anglika? — zapytał.
— Blisko cały rok panie... Opuściłem go, jest temu ze trzy miesiące, gdy sprzedał swoją posiadłość i przyjąłem obowiązek u wdowy Gallet... Przewożę obywateli na spacery.
— Tutejszy jesteś?
— Tak, urodziłem się w Melun i znany jestem z tego, że nigdy nie pozostawię próżnego czołna na stole.
— Aha! lubisz zatem, dzielny chłopcze. buteleczkę?
— To cała moja przyjemność... i całe moje zmartwienie... proszę pana, wyrzucałem to sobie już nieraz... Usiłowałem się odzwyczaić... ale na nic się zdało... Oj, te złe nałogi, to jak nagniotki na nogach, nigdy ich nie można wytępić z korzeniem... Ciągle odrastają!
— Czy zawsze mieszkałeś w Melun? — zapytał znowu Fabrycjusz.
— Nie, proszę pana... Podróżowałem bardzo dużo, bo dawniej służyłem w marynarce.
— A! byłeś w marynarce?...
— Na pokładzie „Neptuna" od 1859 roku.
— Byłeś tylko prostym majtkiem?
— Najmniejszej choćby sardynki nie zdobyłem na rękaw mojej kurtki... W roku 1866 powróciłem do kraju... Ojciec i matka połknęli właśnie swój drąg razem z hakiem.
— Co? — zapytała Matylda.
— Chciałem powiedzieć, że przełożyli broń na lewe ramię.
— Połknęli drąg!!... co za styl! przełożyli broń na lewe ramię... co za objaśnienie! piszczał mały baron. Majtek ciągnął dalej: — Powróciwszy do domu, zastałem małą okrąglutką sumę, którą poczciwi ludziska zostawili mi u notarjusza. Mogłem siedzieć spokojnie i żyć, jak u pana Boga za piecem, nie żałując sobie na tytoń i małe przyjemności, ale co pan chcesz, gdzie tam marynarz umie robić oszczędności, jeżeli nie jest na pokładzie... Na pełnem morzu niema szynkowni jak w mieście... Majtek na lądzie nie umie prosto chodzić, to też we dwa lata cały mój skarb zniknął w oceanie butelek... Oto cała moja historja!
Pascal de Landilly, którego wyrażenia Bordeblata w prawdziwy zachwyt wprowadzały, potakiwał mu z zapałem. Adela i Matylda śmiały się jak najęte. Jeden tylko Fabrycjusz siedział milczący i zamyślony.
Spacer trwał przeszło dwie godziny. Słońce chyliło się ku zachodowi. wieczorny chłód i lekka mgła uczuwać się dawały.
Czas wracać — zawołał Fabrycjusz.
Trzy poruszenia wiosłami wystarczyły przewoźnikowi do zwrócenia czołna w stronę Melun, zaczęli zbliżać się do brzegu.
W chwili kiedy czołno przepływało znowu nawprost willi Baltusa, spojrzenia wszystkich, oprócz Fabrycjusza skierowały się na taras, na którym ukazała im się była poprzednio elegancka postać młodej dziewczyny w grubej żałobie.
Drzwi o szybach kolorowych, oprawnych w ołów, były już zamknięte, na tarasie nie było już nikogo, Zmrok przysłonił ciemnością domek elegancki i nadał mu smutny pozór. Bordeplat zaczął pospieszać i wkrótce przybito do przystani.
— Baronie — odezwał się Fabrycjusz, wyskakując pierwszy na schodki — dajno porządny napitek temu zuchowi, a ja pójdę tymczasem zapłacić za czołno.
I pospieszył do wdowy Gallet.
— Wiele jestem pani winien? — zapytał.
— Okrągłe dziesięć franków.
— Służę pani...
— Ślicznie dziękuję... A czy zadowolony pan byłeś z przewoźnika?
— Niezmiernie... Jakże się nazywa ten dzielny chłopak? słyszałem, żeś go pani Bordeplat tytułowała, ale to musi być tylko jego przezwisko!
— Tak panie, to tylko przezwisko. Rzeczywiście nazywa się Klaudjusz Marteau, marynarz... najlepszy człowiek, ale pijanica.. Przepija wszystko, co zarabia, gdyby nie to, miałby się wcale nieźle...
Fabrycjusz wyjął z kieszeni notesik i zapisał na jednej z kartek: „Klaudjusz Marteau, urodzony w Melun, były majtek na pokładzie „Neptuna“, 1859 roku“.
Dowiedziawszy się, co mu było potrzeba — wrócił do Pascala i dwóch kobiet.