Lekarz obłąkanych/Tom II/LVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ LVI.

Zaledwie Klaudjusz Marteau manewr swój wykonał, gdy po za szybami okna ukazało się światło tuż na wprost miejsca, gdzie oparty na silnej gałęzi eks-marynarz czekał i słuchał. Zesunął się, jak wąż aż na sam prawie brzeg tej gałęzi i był bardzo blisko od okna. Podniesione rolety pozwalały mu widzieć, co się działo wewnątrz pokoju. Przepyszny wieczór nastąpił po dniu upalnym. Atmosfera przepełniona zapachem i elektrycznością, była ciężką i łatwo stać się mogła burzliwą.
Fabrycjusz, pochodziwszy trochę po pokoju, zatrzymał się i wskazał Laurentowi okno...
Klaudjusz zmarszczył brwi...
— Czy przypadkiem ten łotr nie zauważył mojej obecności — pomyślał sobie — ale musiałby chyba widzieć jak kot w ciemności... Do pioruna, tego byłoby zanadto... Chociaż po takim człowieku wszystkiego można się spodziewać!...
Zaraz się jednakże uspokoił. Laurent postawił świecznik na stole, zbliżył się do okna i otworzył obydwie jego połowy.
— Chwała Bogu! — pomyślał znowu ex-majtek — chodziło tylko o odświeżenie powietrza w pokoju tego pana. Doskonale się stało! Nietylko będę wszystko widział, ale będę słyszał także całą rozmowę... Co za uprzedzająca uprzejmość dla mnie.
Fabrycjusz rzucił się w fotel obok małego stoliczka. Zdawał się namyślać, znać było moralne zmordowanie na jego twarzy, na które światło świec padało.
Laurent oczekiwał w milczeniu. Nagle Leclére podniósł głowę.
— Mam z tobą do pomówienia, mój drogi... i to o rzeczach bardzo ważnych. Mam ci powierzyć pewną misję poufną, do wykonania której potrzeba wielkiego taktu i ostrożności... Sądzę jednakże, że się okażesz zdatnym do tego...
— Pan mi czyni wielki zaszczyt... odpowiedział Laurent z widoczną dumą.
— Jesteś mi wiernym, nie prawda... odezwał się Fabrycjusz.
— Czy ja jestem panu wiernym... Zanadto oceniam pańską dla mnie łaskawość, ażebym był niewdzięcznym.
— Powiedziałem ci o śmierci mojego wuja... Powiedziałem ci, gdzie się znajduje jego córka i żona... Nie potrzebuję ci chyba zalecać, abyś zachował najzupełniejsze o tem milczenie.
— Nie pisnę ani słówka.
— Jeżeli przypadkiem wypytywałby się ktokolwiek o moją kuzynkę, którą tu może widziano... pamiętaj, że nie wiesz nic.
— Dobrze, proszę pana... Odpowiem, że interesa pańskie i pańskiej rodziny nie obchodzą mnie wcale...
— Jeżeliby zaś o mnie kto pytał, powiedz, że mnie nie ma i nie wiesz, kiedy powrócę...
— Dobrze, proszę pana.
— Nie chcę przyjmować nikogo, oprócz pewnej młodej damy, której łatwo zapamiętasz nazwisko... Panna Paula Baltus...
— Panna Paula Baltus — powtórzył Laurent, przykładając palec do czoła, — wryję to sobie w łeb, proszę pana.
— Teraz — ciągnął Fabrycjusz, pomówmy trochę o marynarzu.
— O Klaudjuszu Marteau, proszę pana?
— Tak — o nim właśnie.
— To, jak mi się wydaje, będzie coś bardzo interesującego — pomyślał sobie stary wyga, siedzący na kasztanie...
— Wychwalałeś mi ogromnie tego człowieka!
— Tak jest, proszę pana, bo zupełnie na to zasługuje.
Klaudjusz uśmiechnął się filuternie.
Przez parę minut Fabrycjusz pozostał milczący, potem odezwał się poważnie:
— Słuchaj mnie, Laurent, bo tu potrzeba całej twojej uwagi... Ten Klaudjusz Marteau bardzo jest skompromitowany w morderstwie w Melun popełnionem. Sąd nie miał dostatecznych dowodów, ażeby go aresztować... Pozostawił go na wolności i czeka...
— Jakto, proszę pana — wykrzyknął Laurent — więc on byłby winnym?
Jest przynajmniej wspólnikiem zbrodni z powodu swego milczenia... — przerwał Fabrycjusz. — Wie parę faktów, które mogłyby oświecić sprawiedliwość, a nic nie powiedział...
— To jeszcze nie wszystko...
— Ach! panie! a cóż może być gorszego jeszcze?
— Istnieje prawie pewność, że Klaudjusz Marteau znalazł na miejscu ważny dowód przeciw mordercy. Tego dowodu nie złożył w sądzie, ale go chowa w tajemniczym jakimś celu... Czy nie masz jakiego sposobu, aby mu rozwiązać język i aby się dowiedzieć, co to on znalazł takiego?
Laurent podrapał się w ucho.
— Dla czego mi nie odpowiadasz?
— Bo nie wiem, co odpowiedzieć... Nie wiem, jakim sposobem można kogo zmusić, aby wypowiedział to, o czem nie chce wspominać...
— Musi być przecie jaki sposób...
— Być może, ale ja go nie znam, proszę pana.
— Klaudjusz lubi pić, a pijak, chociażby nie wiem jak trzymał się na baczności, ma takie chwile, że się powstrzymać nie potrafi. Czy ty, Laurent, potrafisz pić, jak się należy?
— Nie chwaląc się mam bardzo silną głowę... Jeżeli wino jest dobre, mogę dotrzymać placu każdemu a każdemu...
— Tego nam właśnie potrzeba.
— A to dobrze, proszę pana...
— Rozumiesz już teraz mój projekt?
— Zdaje mi się, że go zaczynam rozumieć...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.