Lekarz obłąkanych/Tom II/LVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— O! i ja także rozumiem to doskonale, mój ptaku — szepnął Klaudjusz na kasztanie — i jeszcze jak cię rozumiem.. Nie potrzeba być bardzo sprytnym, ażeby się zdobyć na taki koncept, mój panie...
— Idzie o to tylko — powiedział Fabrycjusz — ażebyś pociągnął Klaudjusza, spoił go do upadłego i sam pozostał trzeźwym i wtedy go zręcznie wybadał... Po pijanemu powie ci wszystko...
— Może pan liczyć na mnie, urządzę wszystko jaknajlepiej...
— Masz nadzieję, że ci się uda?
— Pewny tego jestem zupełnie!.. wyciągnę z niego wszystko... dowiem się, co znalazł i powtórzę panu dosłownie całą naszą rozmowę.
— Jeżeli ci się uda, możesz liczyć na porządną gratyfikację. Działaj jak możesz najprędzej.
— Kiedy pan każe?
— Zacznij zaraz jutro...
— Dobrze, niech będzie jutro...
— Ja cały dzień będę nieobecny... a może i przez całą noc tu nie będę... Postaraj się, abym za powrotem, mógł już posiąść tajemnicę Klaudjusza. Użyj wszelkich na to możliwych sposobów, daję ci upoważnienie bezwzględne.
— Będę miał ten sekret, proszę pana...
— A teraz jeszcze coś innego. Chcę być zupełnie swobodnym, chcę powracać do domu, o której porze mi się podoba, tak dobrze przez małą furtkę, obok bramy, jak i przez tę, która wychodzi na bulwar Sekwany, a nie chcę budzić nikogo... Potrzebne mi są do tego klucze... Czy masz je podwójne...
— Mam proszę pana schowane u siebie.
— Idź i przynieś mi je zaraz...
— Nie ma potrzeby chodzić... Oddam panu te, które mam przy sobie...
— Dawaj...
— Proszę pana...
Laurent zdjął dwa klucze z kółka i dodał wskazując większy.
— Ten, to otwiera furtkę od ulicy do Longchamp.
— Dobrze. Możesz już sobie odejść, nie jesteś mi potrzebny.
— Czy mam pana obudzić jutro rano?...
— Tak jest, trochę przed siódmą.
— Mam honor życzyć panu dobrej nocy.
— Dobranoc!
Laurent skłonił się głęboko i wyszedł.
— Aha! kumie — pomyślał Klaudjusz — więc to jutro mamy się upić ze sobą, jutro mam ci wypowiedzieć wszystkie moje sekreciki! — Zdaje mi się, mój przyjacielu, że się wesoło zabawimy!...
Zaledwie intendent wyszedł, gdy Fabrycjusz tknięty dziwnym jakimś niepokojem, zerwał się szybko z fotelu i dalejże otwierać i przetrząsać wszystkie szuflady, w które Laurent starannie poukładał wszystkie rzeczy, przyniesione z ulicy Clichy. Bielizna ułożona była w szafach, ubranie wisiało na wieszadłach w garderobie, książki stały ustawione w bibljotece, broń rozwieszoną była po obu stronach kominka.
— Im więcej Fabrycjusz uwijał się po pokoju, im staranniej przerzucał w szufladach, tem bardziej wydawał się zaniepokojonym. Co chwila zwracał głowę to w prawo, to w lewo, zaglądał do każdego kącika obszernego pokoju.
— Czego on do licha tak szuka? — pomyślał zaintrygowany marynarz?
Wreszcie zniecierpliwiony Leclére krzyknął głośno:
— Gdzie to bydlę tę broń podziało?
— Marynarz zadrżał.
— Tę broń? — powtórzył.
Naraz oczy młodego człowieka zatrzymały się na porozwieszanych zbrojach. Podszedł i zaczął się bacznie przyglądać.
— Znalazłem przecie! — zawołał zdejmując ze ściany rewolwer.
Klaudjusz śledził wszystkie poruszenia Fabrycjusza.
— Patrzcie! patrzcie! — pomyślał sobie — rewolwer z ulicy Clichy, rewolwer ze znakami. Cóż on z nim chce robić u djabła?
Leclére zbliżył się do światła i długo przypatrywał się małej blaszce srebrnej, przybitej na kolbie.
Po paru sekundach położył rewolwer na stole, podszedł do szafy, od której klucz miał w kieszeni, otworzył ją, wyjął małą walizkę, postawił ją na stole obok rewolweru i znowu usiadł.
— Jakiś worek! — pomyślał Klaudjusz. — Cóż też on z niego wyciągnie?
Odpowiedź na to pytanie nastąpiła prawie natychmiastowo.
Fabrycjusz zakręcił miniaturowy kluczyk w zameczku, nacisnął sprężynę, zagłębił rękę w pół otwartą walizkę i zaczął wyjmować pakiety czeków, obligacyj i biletów bankowych.
— A to dopiero tego chmara, jak Boga kocham! — szeptał olśniony marynarz. — Co, do wszystkich piorunów, ten łotr zrabował chyba bank francuski, albo zabił i okradł swojego wuja!
Fabrycjusz sięgnął znowu do walizki. Wyjął z pół tuzina woreczków, poobwiązywanych prostym sznurkiem, odwiązał i wysypał na stół zupełnie nowe sztuki złote i te z rozkoszą i chciwością zaczął rozrzucać po stole. Żółtawy odblask metalu zdawał się odbijać w jego oczach.
Huragan głuchej nienawiści huczał pod czaszką marynarza.
— Ach! nędzniku! nędzniku! złodzieju i morderco! — mówił on sobie.
Fabrycjusz przestał się pieścić złotem i zaczął wypróżniać walizkę. Wyjął inne jeszcze pakiety papierów wartościowych, a nakoniec niedużą paczkę, którą przeglądał starannie. Na jednym z papierów widać było pieczęć państwową. Leclére rozłożył arkusz stemplowego papieru, a uśmiech albo raczej skrzywienie ukazało się na ustach gdy głośno wymawiał te wyrazy: „To jest mój testament“.
Klaudjusz zadrżał z oburzenia.
Fabrycjusz, położywszy testament pana Delariviére obok rewolweru, zabrał wszystkie dowody, pieniądze i papiery, schował je do szuflady biurka i zamknął je na dwa spusty. Powrócił potem do stołu, rzucił próżną walizkę w kąt pokoju, wziął znowu papier stemplowy i zaczął czytać go od początku do końca z największą uwagą, ale po cichu.
Skończywszy tę czynność, podniósł głowę i z dzikim jakimś tryumfem wykrzyknął:
— W tej chwili oto, kochany, nieodżałowany wuju, uczynię się, wbrew twojej woli, jedynym spadkobiercą twoim.
Przyłożył do świecy jeden różek papieru, który się zaraz zajął, następnie trzymając za drugi koniec podszedł do okna i papier wystawił na powietrze. Już płomień zniszczył trzecią część testamentu, gdy nagły powiew wiatru rozwiał płomień i sparzył w palce Fabrycjusza.
Z bólu wypuścił papier, który kręcąc się w powietrzu, upadł u stóp kasztana i zagasł nagle.
— Uf! — mruknął marynarz, śledzący wszystko. — Uu! do pioruna! to się ślicznie wykręciłem!
I odetchnął swobodnie, nie przestając obserwować Fabrycjusza.
Powrócił on do stołu. Wziął rewolwer, wsunął go w boczną kieszeń ubrania i wyszedł z pokoju.
— Coś się wszystko gmatwa coraz bardziej! — pomyślał Klaudjusz. — Gdzie on się wybiera? Muszę się o tem dowiedzieć i będę wiedział — rzekł, i nie tracąc chwili czasu, zesunął się z drzewa na ziemię.