Lekarz obłąkanych/Tom II/LVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ LVIII.

Z szybkością strzały Klaudjusz przesunął się przez krzaki, minął trawnik i znalazł się wprost bramy willi. Zaledwie się ukrył poza kwitnącym krzewem, gdy drzwi się otworzyły i Fabrycjusz z gołą głową wyszedł z domu i skręcił na lewo.
— Patrzcie! patrzcie! — szepnął Klaudjusz — idzie w stronę mojego pawilonu. No, dalej na polowanie.
Zdjął buty i poszedł boso za Leclérem.
Niebo się zachmurzyło i zanosiło się na burzę.
Przybywszy do pawilonu Klaudjusza, Fabrycjusz się zatrzymał. Spojrzał na ciemne okna i zaczął się przysłuchiwać. Głęboka panowała cisza.
— Śpią — powiedział po cichu i poszedł dalej.
Klaudjusz Marteau uczynił to samo.
Fabrycjusz zbliżył się do małej furtki, wychodzącej na bulwar Sekwany, włożył w zamek jeden z kluczy, jakie przed kwadransem odebrał od Laurenta; zakręcił, drzwi się otworzyły i nocny spacerowicz skierował się na brzeg rzeki.
Marynarz chciał wszystko widzieć. Uczepił się więc oburącz wierzchołka nie zbyt wysokiego muru, który otaczał park, uniósł się i usiadł na tym murze.
Fabrycjusz zatrzymał się przy brzegu Sekwany i zaczął rozglądać się do okoła. Jak tylko mógł zasięgnąć okiem, w prawo i w lewo, nie było nigdzie żywej duszy. Wszędzie pustka najzupełniej.
Upewniwszy się co do tego, sięgnął do kieszeni i wyjął rewolwer.
Klaudjusz nie stracił żadnego jego poruszenia. Eks-marynarz dostrzegł, jak podniósł rękę do góry i z impetem coś rzucił. Następnie usłyszał odgłos charakterystyczny, jaki wydaje kamień padający do wody, a jednocześnie po za statkiem trysnęły krople, które przy świetle księżyca wyglądały jak diamenty.
— Mój pan pozbył się rewolwera! — rzekł Klaudjusz. — Bardzo widzę sprytny jest człowiek, ten mój pan, ale sprytniejszy jest od niego jego marynarz.
— Fabrycjusz postał chwilkę, spojrzał znowu w prawo i w lewo i powrócił do parku, którego furtkę zamknął starannie i wszedł do mieszkania.
Klaudjusz zeskoczył w pięć minut potem z muru, pobiegł do swojej kwatery, zapalił krytą latarkę i przeszedł do drugiego pokoju, gdzie spał Piotr.
Dzieciak chrapał jak zabity.
Marynarz zbliżył się do łóżka, pochylił się nad swym pupilem i szepnął mu do ucha:
— Hej, Piotrek wstawaj.
Przebudzony nagle chłopak usiadł na posłaniu i zaczął przecierać oczy.
— A! to pan, panie Klaudjuszu odezwał się.
— Tak, to ja nieboże. Wstawaj tylko prędko!
— Czy to już dzień, proszę pana?
— Nie, ale księżyc ślicznie świeci i przed chwilą, gdym się przechadzał nad brzegiem, widziałem, jak trzy razy poskoczył w górę ogromny karp, jakby mnie szelma wyzywał. To też zaraz powiedziałem sobie, muszę mu pokazać, że znam się na rybołówstwie. Zabierzemy się do roboty! Tylko ubierz się prędko!
— Zaraz będę, panie Klaudjuszu — odrzekło dziecko, wyskakując z łóżka i wciągając majtki i kurtkę.
Klaudjusz pozdejmował tymczasem narzędzia, porozwieszane po ścianie pokoju.
Gdy zaś Piotruś był gotowy, powiedział:
— Nie rób żadnego hałasu, idź po cichutku odwiązać małe czółno i poczekasz na mnie.
— Dobrze, panie Klaudjuszu.
Marynarz wyszedł ze swojego mieszkania i wilczym krokiem podszedł w stronę wili, zatrzymał się w niedalekiej odległości od kasztana, na którym, jak wiemy, wysiadywał z tak szczęśliwym rezultatem.
Okno od pokoju Fabrycjusza było teraz zamknięte, ale widać było jasność w głębi pokoju. Najmniejszy szmer, najmniejsze światełko mogło było zwrócić uwagę młodego człowieka i otworzyłby okno.
Klaudjusz poczekał trochę. Upłynęło piętnaście minut. Nakoniec światło zgasło.
Bordeplat w dwóch susach dostał się do kasztana. W tej chwili wielkie chmury zasłoniły księżyc zupełnie. Klaudjusz przykucnął u stóp drzewa, odsunął zasuwkę latarki i słabe jej światełko skierował na miejsce, na który spadł niedopalony przez Lecléra kawałek papieru. Słabe światełko latarki uwydatniło białą plamę na ciemnej murawie.
Marynarz wyciągnął żywo rękę i podniósł drogocenny świstek. Wsunął go do kieszeni, zgasił latarkę niepotrzebną mu już teraz i pospieszył do małego Piotra.
Od czasu otwarcia rybołówstwa, Klaudjusz puszczał się prawie co dzień na połów i prawie zawsze z najlepszym skutkiem. Po raz pierwszy miał łowić w nocy, ale zapewne miał do tego ważne powody. Piotruś oczekiwał na niego w czółnie.
— Proszę pana — zawołał, gdy go zobaczył — wszystko gotowe, ale choć już kawałek czasu tu siedzę, nie widziałem jeszcze rzucającego się karpia.
Klaudjusz zaśmiał się po cichu. Zarzucił przybory swoje na ramię. wskoczył do czółna i powiedział;
— A co, mój mały, myślisz jednak o tej pięknej nocy?
— Myślę, panie Klaudjuszu, że pogoda bardzo sprzyjająca, ale karp napewno się wymknął i już go nie złapiemy.
— Tak myślisz, chłopcze?
— Tak mi się zdaje, proszę pana.
— Jeżeli nie złapiemy tamtego samego, to weźmiemy innego. Pchaj się na środek, tylko po cichutku, zatrzymasz się o cztery metry od dużego statku...
— Dobrze panie Klaudjuszu...
Dziecko spełniło rozkaz; małe czółenko, pchnięte paru obrotami wioseł, popłynęło poza przystań. Klaudjusz przewiesił siatkę przez ramię, jeden jej koniec trzymał w ręku lewym, drugi w prawym, i stojąc silnie na nogach, oczekiwał, aż mały Piotruś zatrzymał czółno w miejscu wskazanem...
— Stój! zakomenderował z cicha — jesteśmy... trzymaj się zuchu!
Statek przystanął. Eksmajtek zaczął się bujać, jakby dla nabrania rozpędu przed rzuceniem się do wody. Jednocześnie bujał także siecią. Nareszcie zarzucił ją z tą nadzwyczajną wprawą, jaką posiadają tylko najwytrawniejsi rybacy.
Sieć wydęła się na wietrze i opadła na wodę, a pociągnięta żelaznymi ciężarkami zanurzyła się w głębię.
W miejscu, gdzie Klaudjusz sieć zarzucił, mogło być z półtrzecia metra wody, to też popuścił około trzech metrów sznura.
— Śliczny rzut, panie Klaudjuszu! — zawołał Piotruś. Sieć zrobiła na wodzie wspaniałe koło!
Klaudjusz zaczął wolno wyciągać siatkę. Kiedy już dwie trzecie wyszło jej zwody, szarpnął silnie i położył na dnie czółna. Okazałej wielkości ryba trzepała się silnie i uderzała głośno ogonem o dno czółna.
Mały Piotr klasnął w ręce.
— Karp! karp! — zawołał ucieszony.
— Cicho, malcze... nie o rybę mi wcale chodzi...
— Dziecko umilkło, nie rozumiejąc nic, co się przed nim działo.
— Trzeba rozpocząć na nowo — rzekł Klaudjusz. — Nastaw czółno.
— W tem samem miejscu?
— Troszeczkę w lewo.
Klaudjusz mówił ostro, jak człowiek, niezadowolony z zawodu, co tem bardziej dziwiło małego Piotra, bo w sieci, oprócz wielkiej sztuki, znajdowało się jeszcze parę funtów rybek drobnych.
Marynarz rzucił połów do kadzi, zwinął sieć i znowu zarzucił ją na lewe ramię. Taka robota powinna być zabawką dla tak silnego, jak Klaudjusz, mężczyzny, a jednakże pot kroplami spływał mu po twarzy. Zgorączkowany był zupełnie. Mały Piotruś przesunął czółno po za wielki statek.
— Czy dobrze tutaj będzie? — zapytał?
— Jeszcze trochę na lewo.
Piotruś ujął za wiosła i podpłynął w miejsce żądane. Siatka, rzucona silnie, tak samo jak pierwszym razem zagłębiła się w wodę. Klaudjusz nic się już nie odzywał. Zmarszczył brwi i gestem ręki wskazał chłopcu, co ma robić.
— Teraz to już napewno nic nie złowimy, — pomyślał sobie Piotruś. — Ryba jest głupia, to prawda, ale nie tak znowu, aby dwa razy brać się dała w jednem i tem samem miejscu.
Klaudjusz, nie wymówiwszy ani słowa, pociągnął za sznur. Serce biło mu gwałtownie. Uniósł sieć i opuścił ją ciężko na dnie czółna. Klaudjusz przechylił się i drżącemi rękami zaczął rozciągać oczka sieci. Nagle okrzyk tryumfu wyrwał mu się z piersi. Poczuł pod palcami jakiś przedmiot twardy, metaliczny.
— Do pioruna! — wykrzyknął! — mam! mam!
— Co takiego, proszę pana? — spytało dziecko z gorączkową ciekawością.
— Rybę, którą ułowić chciałem, patrz — odrzekł Klaudjusz, wyjmując z sieci rewolwer Fabrycjusza, — patrz i powiedz, czy to nie ładna sztuka!
Dzieciak pochwycił broń.
— To pistolet! proszę pana.
— Tak, pistolet sześcio strzałowy, który się nazywa rewolwerem...
— To tego pan tak szukał?
Klaudjusz po chwili namysłu odpowiedział:
— Ten rewolwer należy do pana Laurent, pożyczyłem go sobie od niego i przez głupią nieostrożność upuściłem dziś rano do wody, gdy woziłem naszego pana na wyspę. Panu Laurent bardzo chodzi o tę broń. Chciałem ją odnaleźć koniecznie. Ale ani piśniesz o naszej nocnej wyprawie, słyszysz mały! Nieprzyjemnieby mi było, gdyby się dowiedziano, że zgubiłem cacko, że jestem niezgrabny.
— Niech pan będzie spokojny... że nie jestem gadułą, to pan wie już o tem...
— Wiem, że jesteś dzielny chłopiec. Teraz weź trochę w lewo i popłyń do przystani.
— Nie będziemy więc już łowić? — zapytał Piotrek z pewnym żalem.
— Nie... dosyć już jak na noc dzisiejszą...
— Szkoda... mieliśmy takie szczęście... Chociaż dobrze i przespać się trochę...
Czółno przybiło do brzegu.
— Idź odpocząć, powiedział Klaudjusz.
W pięć minut później chłopczyna wsunął się pod kołdrę i zaraz zasnął.
Eks-marynarz pokręcił się po pokoju, zapalił małą lampkę, położył w pewnem miejscu rewolwer, wyjął z kieszeni strzępek niedopalonego papieru, jaki podniósł pod kasztanem i zaczął czytać to, co pozostało z dokumentu. Wiemy, że nie wiele zostało. Płomień zniszczył pięć szóstych wierszy skreślonych przez pana Delariviére’a. Pozostało jednakże słów kilkanaście. Te kilkanaście słów i podpis dostatecznem były do dowiedzenia, że zniszczony akt był testamentem, że Fabrycjusz Leclére, niszcząc go dodawał jednę jeszcze zbrodnię do zbrodni, już tak licznych. Ale obok rozlanej krwi, wydzierstwo spadku mogło uchodzić za drobnostkę.
— No — szepnął Klaudjusz — wszystko to się przyda, skoro nadejdzie dzień obrachunku... A zdaje mi się, że ten dzień wkrótce nastąpi...
Dołożył spalony papier do dowodów, jakie już posiadał i poszedł do łóżka.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.