Lekarz obłąkanych/Tom II/LXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czytelnicy nasi poznali już, kto oni byli. Mały Piotrek, pomocnik Klaudjusza Marteau i pani Tallandier, przybyła z Charenton do Neuilly dla uściskania kochanego jedynaka i przepędzenia z nim kilka godzin. Chłopak chcąc dać matce wyobrażenie o lasku bulońskim, przyprowadził ją aż do tego miejsca, gdzie usiadłszy na murawie, prowadzili rozmowę. Piotruś zachwycony był swojem położeniem i nie mógł się dość nawychwalać dzielnego marynarza.
W chwili, kiedy powóz zatrzymał się blisko nich, syn i matka obrócili głowy i zaczęli się przypatrywać siedzącym w ekwipażu.
— Mamo — odezwał się po cichu chłopiec — niechno mama spojrzy na tę piękną pannę... Jakaż ona prześliczna... jaką ma łagodną twarzyczkę, ale bledziuchną... jakby chora...
— Zapewne musi być po chorobie... — odrzekła pani Tallandier, także po cichu, — Zapewne powraca do zdrowia: Wożą ją, żeby się rozerwała i nabrała sił.
— A ta starsza dama — mówił chłopiec — zdaje się; że także musi być chorą... Jakie ona ma oczy szczególne. Zdaje się, że patrzą, a nie widzą...
— To prawda — rzekła pani Tallandier, która już od jakiejś chwili wpatrywała się w twarz Joanny.
Nagle zerwała się z miejsca, jakby chciała przybliżyć się do powozu.
— Ach! — szeptała — to dziwne!...
— Co takiego, mamo?...
— To podobieństwo...
— Ta dama podobną jest do kogoś ze znajomych twoich?
— Tak.
— A do kogo?...
— Do Joanny Tallandier.
— Ależ to nasze nazwisko...
— To też Joanna Tallandier była twoją rodzoną ciotką... siostrą twojego ojca...
— Nigdy mi o niej nie mówiłaś...
— Prawda... Nie wspominano u nas o niej nigdy...
— Może ta pani jest moję ciotką?
— Wątpię.
— Dla czego?
— Joanna Tallandier mieszka stąd daleko, a nigdy nie miała takiego wzroku... Nie, to nie ona, ale podobieństwo jest nadzwyczajne...
— Chcesz, abym się zapytał, kto ona jest?
— Co też ty mówisz!... Nigdy w podobny sposób nie wypytuje się ludzi... Ta pani nicby ci nie odpowiedziała i miałaby wielką rację...
W tej chwili oczy Joanny, przechodzące z przedmiotu na przedmiot, nie zatrzymując się nigdzie, napotkały chłopca i zapatrzyły się w niego z całą uwagą.
Uśmiechnęła się do niego i wyciągnęła ręce.
— Mamo — odezwał się Piotrek, ona nas zobaczyła... daje mi znaki... Zdaje mi się, że mnie woła.
Pani Delariviére nie przestawała kiwać na chłopca, żeby się zbliżył, a że ten stał nieruchomy, zaczęła okazywać niezadowolenie, jak zepsute dziecko, którego nie spełniają życzenia.
Grzegorz spostrzegł niecierpliwość Joanny. Odgadł od razu przyczynę. Kiwnął na chłopca i powiedział:
— Chodźno, mój chłopaczku.. Ta pani życzy sobie cię widzieć.
— Idź.
I pani Tallandier popchnęła go naprzód.
Malec zbliżył się do powozu.
Za każdym jego krokiem zasępiona twarz Joanny wypogadzała się. Kiedy podszedł blisko, wyciągnęła znowu do niego ręce.
Mały Piotruś się zawahał, czy to przez nieśmiałość, czy też, że dziwny wyraz twarzy Joanny wzbudzał w nim obawę.
— Zrób, co pani sobie życzy — odezwał się Grzegorz — nie obawiaj się niczego.
Uspokojony dzieciak podał rękę Joannie i czuł, że go czule uścisnęła.
Usta warjatki poruszyły się, ale nie wymówiła ani słowa.
Pani Tallandier także się zbliżyła i z osłupieniem wpatrzyła się w Joannę, tak podobieństwo wydało jej się coraz większem.
— Gdyby to jednakże ona była.... Joanna.... siostra mojego męża — myślała kobieta.
Pani Delariviére, zaspokoiwszy swój kaprys, puściła rękę dziecka. Oczy jej przeszły na matkę i zdawało się, że ich od niej nie może oderwać.
Stopniowo zasępiało się oblicze, nerwowe drżenie zaczęło wstrząsać całem ciałem, wyciągnęła rękę ku pani Tallandier z pewną obawą i groźbą.
Grzegorz się przestraszył. Często w ten sposób zaczynał się napad....
— Mój Boże! wykrzyknęła pani Tallandier. Co jest tej pani?
— Niestety! — odrzekł Grzegorz — ma pomieszanie zmysłów.
— Warjatka! — szepnęła matka chłopaka — warjatka!...
— Tak, proszę pani... Pani obecność podnieca ją do pewnego stopnia, że zaczynam się obawiać złych skutków...
Joanna uniosła się w powozie i chciała się opierać, ale Grzegorz był mężczyzną silnym. Wziął chorą za obie ręce, zmusił ażeby usiadła i zawołał na stangreta.
— Prędko! prędko!.... do domu....
Stangret zaciął konie. Powóz potoczył się szybko w tumanie kurzu, pozostawiając matkę i syna pod bardzo przykrem wrażeniem.
— Ach! — szepnęła pani Tallandier, kiedy przeszło pierwsze jej zdziwienie — nie myliłam się!... To Joanna... to doprawdy Joanna... i ona jest warjatką... O sprawiedliwości boska... Cóż zawiniły niektóre rodziny, aby ich Pan Bóg tak doświadczał.
A po chwili dodała:
— Gdybym przynajmniej była się zapytała... Nie wiem, jak ona się teraz nazywa... Nie wiem gdzie mieszka... Nie odnajdę jej już zapewne...
I obfite łzy zrosiły twarz biednej kobiety.
— Mamo proszę cię, nie płacz — zawołał Piotruś, obejmując szyję matki. — Przyszłaś do mnie taka wesoła, a ja byłem taki z tego szczęśliwy!...
— Twoje zmartwienie zepsuje mi cały dzień!... Nie płacz, błagam cię... moja mameczko!...
Pani Tallandier otarła oczy! — Masz rację, kochany chłopcze, ale nie miej mi tego za złe... To podobieństwo obudziło w mej duszy przykre bardzo wspomnienia.... Teraz już zapomniałam o wszystkiem, patrz, uśmiecham się oto...