Lekarz obłąkanych/Tom II/XLIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XLIV.

Słowa zamienione pomiędzy panią Tallandier, a małym Piotrem, dziwnie uderzyły Klaudjusza Marteau. Dziecko nie wierzyło w śmierć swego ojca, skoro mówiło o zobaczeniu go kiedyś, a jednakże domagało się mszy za niego.
Co to znaczyło?
Eksmarynarz, bardzo zaintrygowany, stawiał sobie pytania, ale nie umiał na nie znaleźć odpowiedzi.
Poszli do fabrykanta.
— No cóż? — zapytał ostatni, ujrzawszy matkę i syna w towarzystwie Klaudjusza. — Jużeście się ułożyli?
— Tak — odrzekła z westchnieniem pani Tallandier — zezwoliłam.
Chwała Bogu! Miałaś pani wielką rację. Dziecko jest dobre, inteligentne, a dzielny Klaudjusz Marteau nauczy go rzemiosła. To szczęście dla was obojga.
Fabrykant rozwinął rulon i podał pięć sztuk złota Klaudjuszowi, mówiąc:
— Oto sto franków, które przeznaczam na oporządzenie chłopaka.
Klaudjusz nie chciał przyjąć.
— Ja ich nie wezmę — powiedział.
— Dlaczego?
— Bo podejmuję się sam ubrać dzieciaka. Oddaj pan te pięć żółtaków pani Tallandier. Niech je złoży do kasy oszczędności, przydadzą jej się przy okazji.
— O! panie Marteau — zawołała wzruszona kobieta — jaki pan dobry!
— Nie tak bardzo... zabieraj pani pieniądze... Nie chcąc ich przyjąć, zrobiłabyś mi pani prawdziwą przykrość. Teraz zabierzemy się do śniadania, bo czas nagli.
W pół godziny później mały Piotr żegnał się z matką, nie bez obfitych łez z jednej i drugiej strony. A w godzinę później Piotruś, w ubraniu pomocnika okrętowego wraz z Klaudjuszem byli w drodze do Neuilly.
Klaudjusz podczas drogi myślał o pani Tallandier i o pewnych tajemniczych słowach, wymienionych przez dziecko.
— Więc, mój chłopcze — odezwał się nagle — zarządziłeś z pierwszej miesięcznej pensji ofiarę na odprawienie mszy świętej?
— Tak, panie Klaudjuszu.
— Czy zdarzyło ci się to poraz pierwszy?
— Nie, proszę pana... mama co miesiąc mszę zakupuje...
— Zawsze za twojego ojca?
— Tak, panie, za ojca...
— Ależ mówiłeś przecie, że masz nadzieję zobaczyć go kiedyś?...
— Zapewne, że mam nadzieję i wierzę w to nawet z całej duszy, bo kocham gorąco biednego tatusia.
— Więc żyje?
— Mama myśli, że nie, ja utrzymuję, że żyje.
— I nie wiecie nic, co się z nim stało?
— Nie, panie Klaudjuszu.
— Zniknął?
— Tak.
— Dawno?
— Od kilku miesięcy...
— Jakże się to stało?
— Byliśmy bardzo biedni... Ojciec pojechał zagranicę, ażeby zarobić tam trochę pieniędzy i przytrafiło mu się nieszczęście.
— Jakie nieszczęście?
— Został raniony, jak mi mama mówiła. Powrócił. Byliśmy w ostatniej nędzy. Mnie przez litość wzięli na folwark. Mama była w szpitalu... Przyjechał z powrotem, nie zobaczywszy się z nami wcale i odtąd nie słyszeliśmy o nim... przynajmniej mama nic mi nie mówiła.
— W jakiej epoce przybył do was?
— Na początku zeszłej zimy... mrozy były bardzo duże...
— A w jakim kraju bawił?
— Słyszałem, że w Szwajcarji.
— A matka nie pisywała do niego? nie poszukiwała go wcale?...
— Oh! bardzo... bardzo poszukiwała tatusia.
— I zawsze bez skutku?
— Zawsze.
— Czem się zajmował twój ojciec?
— Pracował w kopalniach.
— W jaki sposób został skaleczony?
— Kawał kamienia zwalił się na niego, tak przynajmniej pisał do mamy. Ź
— Więc nie mógł powrócić?
— Nie, panie Klaudjuszu, prawą rękę miał zgniecioną...
— Prawą rękę?
— Tak.
Klaudjusz znowu się zamyślił. Historja tego nieszczęśliwego człowieka wzruszyła go bardzo. Rozumiał, że dziecko wiedziało to tylko, co mu mówiła matka, ale marynarz odgadywał poza tem okropną jakąś historję. Musiał się w tem ukrywać jakiś sekret rodzinny... Nie wypytywał więcej chłopca.
Biła piąta, gdy Klaudjusz Marteau i jego mały pomocnik przybyli do Neuilly. Laurent przyjął Piotra z zachwytem.
Malec nosił nowe ubranie swoje z gracją, a nadto twarzyczka jego, nie tyle ładna, ile inteligentna, oddychała szczerością. Podobał się od pierwszego wejrzenia. Nie więcej jak w pół godziny, Piotr u całej służby zdobył już przyjaciół i wielką sympatję. Laurent kazał postawić łóżko w drugiej stancji pawilonu przy bulwarze Sekwany i eksmarynarz, znużony, zabrał chłopca do spania.
— Słuchaj — powiedział mu, rozbierając się do snu — mam ci coś do powiedzenia i zaraz ci powiem, dlatego, żebym nie zapomniał. Czy możesz mnie jeszcze wysłuchać?
— O! mogę, panie Klaudjuszu...
— A więc uważasz!... Nie trzeba nic opowiadać tutaj o twoim ojcu... o jego podróży... kalectwie... zniknięciu... Nie trzeba nikomu nic opowiadać.
— Niech pan będzie spokojny, panie Klaudjuszu — odrzekło dziecko. — Będę milczał, jak grób. Będę panu we wszystkiem posłusznym, jak mojej matce.
— Do pioruna, jaki z ciebie dobry chłopak! — wykrzyknął majtek z czułością, obcierając załzawione oczy. — Daleko szukać takiego! Dobranoc ci, moje dziecko, dobranoc... do jutra!... Wyśpij się dobrze i niech słońce cię nie budzi... Później wstawać będziemy razem z ptaszkami.
I Klaudjusz Marteau, który już zaczynał przywiązywać się do chłopaka, jak do własnego syna, bardzo zadowolony poszedł rzucić się na łóżko. W pięć minut potem spał, jak zabity, chrapał, aż się ściany trzęsły.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.