Lekarz obłąkanych/Tom II/XLV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W domu zdrowia w Auteuil, doktor Vernier był zaniepokojony i zmartwiony. Napisał do dawnego swojego profesora i spodziewał się, że sławny doktor sam przybędzie z odpowiedzią. Tymczasem nie dawał on żadnego znaku życia. To milczenie niepokoiło Grzegorza i zdawało mu się złą wróżbą. Powiedział Pauli Baltus, na jaką straszną próbę miał wystawić biedną Joannę, ażeby rozum odzyskała, ale sam nie chciał brać na siebie takiego ryzyka bez pomocy, albo przynajmniej bez upoważnienia sławnego profesora.
Doktor V. miał przeciąć kwestją nadzwyczajnie ważną. Miał pochwalić zamiary młodego doktora albo je zniweczyć.
Właśnie zdecydował się pewnego dnia pojechać do Paryża, gdy mu zaanonsowano wizytę doktora V. Uprzedził natychmiast pannę Baltus i udał się z nią do salonu na przyjęcie gościa.
Znakomity uczony skłonił się Pauli i po przyjacielsku uścisnął ręce Grzegorza, uszczęśliwionego i dumnego z odwiedzin tak znakomitego uczonego.
— Pozwól mi, czcigodny profesorze, przedstawić sobie pannę Baltus, która, poznawszy mnie zaledwie, zdecydowała się powierzyć mi znaczną sumę na kupno tego zakładu.
— Winszuję pani — rzekł profesor — bo że nigdy fundusze jej nie były lepiej pomieszczone za to zaręczam uroczyście. Z mojej strony, a także w imię nauki dziękuję pani, żeś dopomogła doktorowi Vernier.
Paula zarumieniła się trochę, słysząc te słowa, a profesor V. mówił dalej:
— Tak więc, kochany uczniu, ustaliłeś się już zupełnie.
— Zupełnie, panie profesorze.
— Rozpocząłeś praktykę?
— Rozpocząłem, profesorze.
— I masz u siebie osobę, o której wspominasz w swoim memorjale?
— Tak, profesorze...
— Czy prowadzisz jej kurację podług tego, coś mi napisał?
— W zupełności.
— Czy dotąd rezultaty są dobre?
— Tak mi się zdaje...
— Przekonamy się o tem; wizyta moja ma podwójny cel, chciałem ci powinszować i zobaczyć chorą przed stanowczą odpowiedzią na twoje pytanie.
— Owszem, niech szanowny profesor raczy się przekonać.
— Czy napady majaczenia są częste?
— Powtarzają się coraz rzadziej i coraz słabiej.
— Czy miewa je dwa do trzech razy dziennie?
— Nie, raz tylko na dwa dni...
— O jednej i tej samej porze?
— Tak.
Doktor V. zmarszczył czoło. Paula i Grzegorz czekali zaniepokojeni.
— Kochany profesorze — powiedział Grzegorz — te ostatnie napady zaniepokoiły cię, wszak prawda?
— Tak... obawiam się, aby nie były to symptomata niebezpieczne...
— Obawiasz się może, aby szybkie polepszenie nie przeszło w stan chroniczny?
— To właśnie miałem na myśli...
— W takim razie — odezwała się Paula — nie byłoby nadziei wyleczenia?
— Niestety! proszę pani — odrzekł stary profesor. — Bo zupełne sparaliżowanie mózgu nie pozwoliłoby mu odzyskać władzy i w bardzo krótkim czasie śmierć by sprowadziło.
Paula Baltus pobladła.
— Czy pani Delariviére jest kuzynką pani? — zapytał.
— Nie, kochany profesorze. Ale pannie Baltus bardzo zależy na tem, ażeby pani Delariviére zdrową była.
I Grzegorz opowiedział w krótkości dlaczego Pauli chodziło tak bardzo o wyleczenie Joanny. Doktor V. wysłuchał opowiadania z głęboką powagą.
— Rozumiem panią i podzielam obawę. Nie chcę jej przedłużać ani chwili.
— Chodźmy zaraz do pani Delariviére.
— Powiedz mi, kochany uczniu, jaki jest zwykły stan moralny chorej?
— Głęboka melancholja.
— A stan fizyczny?
— Zadawalniający, dobrze zbudowana, bardzo nerwowa i nadzwyczaj wrażliwa.
— Czy błyski przytomności pojawiają się czasami?
— Rzadko i przechodzą tak szybko, iż nie można nawet napewno nic co do tego powiedzieć.
— Dobrze, wiem już dosyć. Prowadź mnie do chorej.
— Następnie szanowny profesor raczy zjeść z nami śniadanie, nieprawda?
— Z całego serca.
Panna Baltus wyszła dla wydania rozkazów, ale prawie zaraz powróciła.
Na progu pokoju Joanny doktor V. się zatrzymał.
— Czy pani Delariviére widuje pannę Baltus?
— Tak, doktorze.
— No to niech pani raczy wejść pierwsza, chcę zobaczyć, jakie pani zrobi na chorej wrażenie.
Paula otworzyła drzwi. Joanna siedziała przy stole i bawiła się zwiędłymi kwiatami. Podniosła się bardzo wolno. Smutny uśmiech zarysował się na jej ustach, postąpiła parę kroków do przybyłej, którą wzięła za rękę, zaprowadziła do stołu i szepnęła:
— Kwiaty, kwiaty dla anioła światłości?
Doktor V. z Grzegorzem weszli za panną Baltus. Słysząc słowa Joanny, profesor dał znak Pauli, aby milczała i po cichu zapytał Verniera:
— Kogo nazywa aniołem światłości?
— Albo córkę, albo pannę Baltus.
Stary uczony zbliżył się do chorej, która spojrzała na niego błędnemi oczami i podała mu kwiatek. Wziął ten kwiatek i powiedział do Grzegorza po cichu:
— Nie trać ani szczegółu z tego, co będziesz widział i słyszał.
Głośno zaś i ostro odezwał się do Joanny:
— Poco te kwiaty?
— Na girlandę dla anioła światłości — odpowiedziała biedna kobieta.
— Skąd je wzięłaś? — pytał doktor coraz groźniejszym głosem.
— Dali mi je — odpowiedziała Joanna cała drżąca.
— Kto ci je dał?
— Ogrodnik.
Paula i Grzegorz słuchali milczący i zdziwieni. Widocznym był wpływ uczonego doktora na panią Delariviére. Odpowiedzi jej zdawały się im jakimś cudem. Doktor V. chwycił rękę Joanny, nie śmiejącej już spojrzeć na niego.
— Zabraniam ci na przyszłość przyjmować kwiaty — zawołał groźnie.
A że chora milczała, dodał:
— Czy słyszysz?
— Słyszę — szepnęła słabym, zaledwie dosłyszalnym głosem — słyszę.
— Czy będziesz posłuszną?
— Będę.
— Widzisz dobrze, że te kwiaty są czerwone! — mówił doktor — i powiem ci dlaczego. Dlatego, że powalane są krwią, jak stopnie szafotu.
Możnaby sądzić, że prąd elektryczny uderzył w Joannę. Odskoczyła i z dzikim wyrazem oczu spojrzała na doktora