Lekarz obłąkanych/Tom II/XXVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXVII.

— Zbliż się pan trochę — powiedział doktor — i podsuń z łaski swej miednicę pod lewą rękę chorej.
Laurent zastosował się do informacji. Paweł milczał i z wielką obawą śledził każde poruszenie doktora. Ten odsłonił rękaw szlafroczka, w jaki była ubraną Matylda i pewną ręką przeciął żyłę. Krew trysnęła.
Widząc czerwoną fontannę, Paweł zadrżał od stóp do głów. W miarę upływu krwi, oczy Matyldy traciły nieruchomość, piersi się uniosły i lekki oddech poruszył usta. Doktor zamknął żyłę podwójnym kompresem i zabandażował tak, aby krew nie mogła się już wydobyć za poruszeniem ręki.
— Już jej lepiej?... prawda panie?... zapytał Paweł.
Doktor miał zamiar odpowiedzieć w sposób zapewne potwierdzający, ale nie starczyło mu czasu. Młoda kobieta uniosła się na posłaniu, rzuciła dookoła spojrzenie najprzód zdziwienia, a potem przerażenia i głosem przytłumionym przemówiła:
— Fałszerze i mordercy... zamordowali Fryderyka Baltusa, zamordowali z powodu sfałszowanego jego czeku.
— Co... co?... — zapytał zdumiony pan de Langenois.
Matylda mówiła dalej:
— Miej się na baczności Pawle... Miej się na baczności!... czek jest faszywy... oni i ciebie zamordują także... Wiozą ich... Tam są zaczajeni... śledzą cię... Bądź ostrożny... broń się!... Ah! zapóźno!... zabili go... Boże... co tu krwi przelanej, co tu krwi dla tysiąca luidorów...
Młoda kobieta krzyknęła przeraźliwie i upadła na poduszki, trzęsąc się nerwowo.
— Co to ma znaczyć, proszę pana? — zapytał Paweł osłupiały. Co to jest?
— Uzbrój się pan w odwagę — odrzekł doktor, bo będziesz jej pan potrzebował bardzo dużo; bo mam panu smutną zwiastować nowinę... Umysł tej młodej osoby nie mógł wytrzymać strasznego wstrząśnienia... zwarjowała.
— Zwarjowała? — powtórzył Paweł Langenois z nieopisaną trwogą...
— Tak jest, panie... tak jest niestety...
Młody człowiek zbladł jak chusta.
— Ah, panie! — rzekł — to okropna wiadomość! Co zrobić dla zwalczenia złego?...
— Unikać przedewszystkiem okazji do nowego ataku, który, jak przypuszczam, będzie okropnym. Wystrzegać się, aby nie nastąpił tutaj, gdzie nie ma możności dać chorej odpowiedniej pomocy.
— A więc, gdzie się udać trzeba?...
— W zakładzie dla obłąkanych, potrzeba koniecznie umieścić panią.
— Czy możesz mi pan wskazać jaki?
— Mogę, jest niedaleko w Auteuil... Nie znam go osobiście, ale wiem, że to instytut pierwszorzędny. Kierowany jest przez specjalistę, o którym bardzo wiele mówią dobrego, doktora Rittnera.
— Przeprowadźmy ją bez straty czasu do Auteuil... spodziewam się, że mi pan zechcesz towarzyszyć.
— Najchętniej — odrzekł doktor — ale zwracam uwagę, że potrzebować będziemy powozu dla przewiezienia chorej.
Pan de Langenois zwrócił się do Laurenta.
— Nie mógłbyś pan dostarczyć jakiego pojazdu?
— Najchętniej — odrzekł intendant. Mamy aż trzy w domu. Wielkie lando, wybite atłasem, mogę oddać do pańskiej dyspozycji, będzie w niej tej młodej pani wygodnie jak w łóżku.
Dziękuję bardzo, żeś mnie pan wybawił z wielkiego zakłopotania.:
Laurent opuścił pokój, aby wydać rozkazy stangretowi. W pół godziny wszystko było gotowe. Paweł uniósł zwolna Matyldę z łóżka, a gdy stanęła na nogach, szła już prawie bez oporu. Zaprowadzono ją do powozu i wsadzono. Pan de Langenois, zanim zajął miejsce obok, wyjął z pugilaresu bilet tysiąc frankowy i podał go Larentowi, mówiąc:
— Proszę cię, przyjm to mój przyjacielu.
— Ależ panie... — bąknął intendend, zdziwiony taką wielką sumą i nie mając odwagi jej przyjąć.
— Proszę... proszę... nalegał Paweł... — Dasz z tej sumy hojne wynagrodzenie temu dzielnemu marynarzowi, który ocalił panią z płomieni i pamiętaj dać coś także służbie za fatygę...
Laurent skłonił się i wziął bilet. Paweł zajął miejsce obok Matyldy, naprzeciw doktora i powóz potoczył się po drodze do Auteuil. W kwadrans później lando zatrzymało się przed sztachetami, które już znamy. Było blisko wpół do pierwszej.
Doktor z Courbevoie wysiadł i silnie pociągnął za dzwonek. Za chwilę ukazał się stróż rozespany.
— Kto dzwoni?
— Otwórz, przywieźliśmy chorą, którą chcemy powierzyć panu Rittnerowi.
Stróż nacisnął sprężynę dzwonka elektrycznego, przeznaczonego do uprzedzenia dyżurnej infirmerki, następnie otworzył bramę, a lando wtłoczyło się do ogrodu. Pomocnik doktora Rittnera jeszcze nie spał i zeszedł na spotkanie
przybyłych. Kolega z Courbevoie obeznał go w kilku słowach z położeniem i po zwykłych formalnościach, to jest po zapisaniu nazwiska nowej pacjentki w książkę na to przeznaczoną, zaprowadzono Matyldę do zabudowania warjatek i pomieszczono ją prawie na wprost celi Joanny. Wielki już był czas na to, gdyż zaledwie przestąpiła próg, dostała przewidywanego nowego napadu. Paweł de Langenois uciekł z przerażenia, nie mogąc słuchać tych krzyków i tego ponurego wycia biednej dziewczyny.
— Czy nie mógłbym mówić z doktorem Rittnerem?... zapytał pomocnika, skoro opuścili zabudowania warjatek.
— Nie podobna tej nocy, proszę pana... Pan Rittner został zatrzymany w Paryżu przez ważne interesa...
— Przybędę zatem jutro... Racz pan oddać mu mój bilet... Tymczasem polecam panu osobę, która mi jest nadzwyczaj drogą...
— Polecenie zbyteczne, proszę pana. Wszystkie pensjonarki są otaczane jednakowem staraniem i troskliwością.
Młody człowiek skłonił się — i z sercem pełnem smutku powrócił z doktorem z Courbevoie do czekającego na nich landa.

∗             ∗

Frantz Rittner i René Jancelyn wysiedli z powozu przy ulicy Puits-de-l’Ermile. René, wziąwszy Frantza pod rękę, przeprowadził go na drugi koniec ulicy i weszli do L’honnond, która prowadzi do Arbalete.
— Gdzie ciągniesz mnie u djabła — zapytał doktor warjatek.
— Zobaczysz... Tylko chodź prędko...
Przybywszy na ulicę Arbalete, brat Matyldy przeszedł jeszcze ze trzydzieści kroków i zatrzymał się przed domem więcej niż skromnej powierzchowności, jakich istnieje jeszcze kilka w tej dzielnicy, w miejscach, gdzie nie zabrano się jeszcze do burzenia.
— Przybyliśmy — powiedział.
René wyciągnął z kieszeni klucz, którym otworzył drzwiczki wąskie i niskie, spróchniałe już, ale mocne.
Przepuścił Rittnera, zamknął z powrotem drzwi za sobą, zapalił zapałkę, wszedł pierwszy ostrożnie na zabłocone schody i zatrzymał się na drugim piętrze.
— No, gdzie idziemy na koniec?
— Do mnie! — odrzekł René tonem najnaturalniejszym w świecie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.