Lekarz obłąkanych/Tom II/XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Fałszerz wprowadził Rittnera do pokoju dosyć obszernego, ale bardzo niskiego. Okiennice wewnętrzne szczelnie zamykały okno.
— Mówmy cicho — odezwał się René — o tak późnej godzinie głos i przez mury przechodzi.
Zapalił świece, której słabe światło oświetliło kilka nędznych sprzętów, które sprowadził z ulicy Tournelles.
— Dla czego u djabła przeniosłeś się tutaj?... — zapytał Rittner.
— Po prostu, żeby zmylić agentów bezpieczeństwa, gdyby im przypadkiem przyszła chęć poszukiwać Landrineta...
— Rozumiem... rozsądna ostrożność, ale gdzie są twoje papiery, prasy i inne narzędzia?...
— Wszystko przed kilku dniami wysłałem frachtem do Genewy..
— Więc do Szwajcarji usunąć się zamyślasz?
— Prawdopodobnie tak...
— Skoro jednak nie masz już narzędzi, jakże będziesz mógł zregulować moje paszporty?
— Nie obawiaj się o to wcale... Jestem człowiekiem pomysłowym...
René Jancelyn otworzył szafę orzechową i wyjął z niej worek z czarnej skóry, powycierany ze wszystkich stron.
— Tutaj jest wszystko, co potrzeba... — odrzekł z uśmiechem...
Nacisnął niewidoczną sprężynę i odkrył dno podwójne, głębokości sześć lub siedem centymetrów.
W tem podwójnem dnie, którego przy najlepszem oglądaniu worka nie możnaby się domyśleć, znajdowały się ułożone w porządku papiery różnego rodzaju i pewna ilość biletów bankowych po tysiąc, po pięćset po sto franków.
Brat Matyldy wyjął z worka pudełko i otworzył. Jedna z jego przegródek zawierała z pół tuzina paszportów, podpisanych, opieczętowanych, zlegalizowanych i przeznaczonych do różnych krajów.
Rittner patrzył na te kolekcję z pewnem zdziwieniem.
— Widzisz — odezwał się René — że ja ci dam coś daleko lepszego od twojego starego podrapanego szpargału.
— Te są zupełnie nowe...
— Niech cię djabli porwą! — mruknął Rittner, — jesteś mistrzem, mój kochany!
René uśmiechnął się, podał jeden z paszportów Frantzowi.
— Czy myślisz, że znajdziesz w świecie jakiego eksperta, który byłby zdolnym odnaleźć tu coś podejrzanego?
— Nie! — odrzekł doktor po długim starannym egzaminie. — Przysiągłby każdy, że to wyszło z prefektury policji... Wypełnisz go?
— Naturalnie, ale później, kiedy się trochę nagadamy.
— Gadajmy, wiele ci się tylko podoba...
— Przed godziną, w Neuilly, wspomniałem ci, czy nie zawarlibyśmy ze sobą spółki na zupełnie nowych podstawach. >
— Wspominałeś.
— Słuchaj mnie więc uważnie.
— Cały się w uszy przemieniam.
— Myślisz o ucieczce i sprzedałeś swój dom zdrowia...
— Rzeczywiście.
— Otóż musisz posiadać w tej chwili w rękach wcale ładny kapitał...
Rittner chciał przerwać.
— Nie przeszkadzaj! — zawołał brat Matyldy i pozwól mi dokończyć! Musisz posiadać bardzo piękny kapitalik, składający się nietylko z honorarjów osobistych, ale i z tego, coś w sekrecie chował do skrzyni poza naszemi związkowemi układami.
— Nigdy, mój kochany — zaczął Rittner — nigdy nie wdawałem się w podobne machinacje.
René wzruszył pogardliwie ramionami.
— Po co kłamać? — odrzekł — ja ze swej strony robiłem to samo.
Frantz śmiać się zaczął.
— Tak, to przynajmniej! — zawołał — — lubię taką otwartość!
— U drugich — odrzekł René, ciągnąc dalej — bylibyśmy niedołęgami, jak ten poczciwy Fabrycjusz, gdybyśmy nie myśleli o przyszłości. Otóż ja odłożyłem około pięciukroć sto tysięcy franków, które umieściłem zagranicą. Przynoszą mi one dwadzieścia pięć tysięcy renty.
René posiadał dwa razy tyle.
— Wiesz, ile posiadam majątku — ciągnął René dalej — daj dowód równej szczerości i powiedz, ile ty posiadasz?
— Może cokolwiek więcej niż pięćkroć sto tysięcy franków — odrzekł bez namysłu Rittner.
Rzeczywiście posiadał trzy razy tyle.
— A czy zadowolony jesteś z tej sumy? — zapytał René.
— Przyznam ci się, że nie bardzo.
— A tymczasem tak jak i ja pragniesz, albo raczej potrzebujesz dostatniego życia? Marzysz o przepychach, przyjemnościach?
— Chciałbym wszystko posiadać i wszystko módz! — — mruknął doktor z błyszczącemi oczami.
— Jeżeli więc dam ci sposób urzeczywistnienia twoich marzeń, co byś mi powiedział?
— Powiedziałbym, że to niepodobna.
— Ale jeźli znajdę sposób na to niepodobieństwo?
— Wynalazłeś chyba może jaką kopalnię djamentów.
— Nie... tylko to...
René odwrócił dubeltowe dno swojego worka podróżngo, wyjął bilet pięćset frankowy i podał go Rittnerowi, jak przed chwilą podał mu paszport. Rittner pochwycił ten bilet, zaczął mu się przypatrywać i spojrzał na Renégo.
— Nie rozumiesz? — rzekł ten ostatni.
— Rozumiem, bilet pięćset frankowy.
René otworzył pugilares. Wybrał bilet bankowy z pomiędzy ośmiu czy dziewięciu innych, jakie się znajdowały w pugilaresie i podając go doktorowi, dodał:
— A co to jest?
— Drugi taki sam bilet.
— Podobny do pierwszego?
— Najzupełniej.
— Weź tę lupę i przypatrz się im obudwom.
Rittner zabrał się do studjowania. Skoro skończył, zapytał go René:
— No cóż? Czy znalazłeś jaką różnicę?
— Żadnej... zupełnie są jednakowe.
— Pewnym tego jesteś?
— Najpewniejszym.
— Widzisz, że się mylisz, bo jeden z tych biletów jest fałszywy...
— Żartujesz!
— Słowo honoru, Przypatrz się lepiej...
Rittner rozpoczął na nowo ekspertyzę, która przeciągnęła się kilka minut.
— Ten sam papier... — powtarzał — ten sam groszek... Rysunek czysty, poprawny...
— Mam gotowych takich za sto tysięcy franków...
— To skarb nieprzebrany taki talent...
— Chcę się z tobą podzielić.
Rittner patrzył na brata Matyldy z niedowierzaniem.
— Dlaczego chcesz się ze mną podzielić, kiedy sam możesz mieć wszystko?
— Bo bez ciebie nie potrafię nic zrobić...
— Jakto?
— Przed paru tygodniami, gdy dostałem od ciebie silny odczyn, przygotowany na moje żądanie, mówiłem ci, że chcę zrobić próbę ogromną.
— Przypominam sobie...
— A więc wynalazłem co potrzeba, ale zużyłem cały zapas do ostatniej kropli, że zaś nie jestem chemikiem, jesteś mi więc niezbędnie potrzebnym! Rozumiesz teraz?
Doskonale...
— A więc mój kochany — dodał wesoło René — wyjeżdżam jutro rano do Genewy... chcę ci wypisać paszport. Gdzież się zamyślasz udać.
— Ma się rozumieć, że do Genewy — odrzekł doktor, podając rękę fałszerzowi, którą ten uścisnął.
Umowa zawartą została.