Lekarz obłąkanych/Tom II/XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
René wyszukał paszport ze stemplem szwajcarskim, wziął pióro, umaczał w atramencie i zapytał doktora:
— Jakie chcesz przybrać nazwisko?
— Herman Kautzer; jeden z moich to kuzynów z linji męskiej, do którego bardzo jestem podobny.
— Wieku lat?
— Czterdzieści trzy.
— Dodajesz sobie...
— To nic nie szkodzi... To wiek kuzyna Hermana... Tym sposobem — dodał ze śmiechem — dojdę może do tego, iż się sam wezmę za kuzyna.
— Miejsce urodzenia? — ciągnął René.
— Luksemburg... wielkie księstwo luksemburskie.
— Dobrze... Pozostaje rysopis jeszcze, w tym względzie nie potrzebuję twojej pomocy... Czy zmieniasz co w powierzchowności?...
— Zgolę wąsy i brodę.
— Doskonale!
René napisał rysopis, położył datę paszportu, zgodną z z legalizacją w ministerstwie spraw zagranicznych i legalizacją szwajcarską, wysuszył pismo i podał papier doktorowi.
— Połóż tu podpis Herman Kautzer i zmykaj z całem bezpieczeństwem.
Rittner podpisał nowe swoje imię i nazwisko, złożył paszport we czworo i schował do pugilaresu.
— Teraz — powiedział brat Matyldy — gdzie i kiedy się zobaczymy?
— W Genewie, za trzy lub cztery dni najdalej.
— Ja ciebie zatem wyprzedzę.
— W którym hotelu zamyślasz stanąć?
— W Mont Blanc.
— Pod jakiem nazwiskiem?
— Zapytasz się o pastora Muellera.
Rittner skłonił się z uśmiechem.
— Do widzenia więc niezadługo w Genewie, hotel Mont Blanc.
— Do widzenia!
Po przyjacielskiem uściśnieniu dłoni, René odprowadził Rittnera aż do bramy, którą zamknął po cichu. Powrócił do pokoju, obciął wąsy i brodę, tak samo, jak to wspólnik jego zamyślał także zrobić; następnie wdział czarne ubranie duchownej formy, zupełnie nowe, na szyje założył biały krawat, na nogi trzewiki na grubych podeszwach, sznurowane, na wierzch szeroką rewerendę z czarnej alpagi, zapiętą na małe guziczki, na głowę niski kapelusz o szerokim rondzie, a przez ramię przepasał podróżny sakwojaż i starannie zamknął dubeltowe dno worka podróżnego, napełnionego bielizną. Napisał kilka słów na papierze, włożył go w kopertę wraz ze stu frankowym biletem, położył to na stole i wyszedł z pokoju, zamknąwszy drzwi, ale klucz pozostawiwszy w zamku.
List, zaadresowany do stróża domu, zawierał te słowa:
„Zmuszony jestem wyjechać bezpowrotnie. Sprzedaj moje rzeczy. Pieniądze zabierz sobie. Caquet, lokator z drugiego piętra“.
Wyszedł z domu i przesiedział resztę nocy w małej restauracji obok stacji kolei Ljońskiej, otwartej zawsze przez całą noc. O szóstej trzydzieści minut siedział w pociągu i szybko zdążał ku Szwajcarii.
∗ ∗
∗ |
O tej samej godzinie, kiedy René Jancelyn odjeżdżał, spodziewając się znaleźć po za granicą zupełne bezpieczeństwo, Klaudjusz Marteau obudził się, podług zwyczaju poszedł się umyć w Sekwanie, którą przedkładał nad wszelkie angielskie miednice. Zrobiwszy to, udał się w stronę spalonego domu.
Dwunastu strażników bezpieczeństwa pilnowało dostępu, strażacy zaś ogniowi dokończali gasić głownie ostatnie.
Spacer marynarza nie trwał długo. Powróciwszy do parku, przypomniał sobie nagle o szkatułce, którą uratował z płomieni razem z Matyldą. Wstąpił do siebie do mieszkania, ażeby ją wziąć i odnieść właścicielce, przywiązując zresztą małe bardzo znaczenie do tego pudełka, na które ani spojrzał zeszłej nocy. Teraz zaczął mu się przypatrywać. Pudełko miało formę maleńkiego kufereczka i zrobione było z cyzelowanego srebra prześlicznej roboty. Miniaturowy kluczyk stalowy, wyrobiony jak cacko, tkwił w zameczku.
Klaudjusz machinalnie zakręcił kluczyk. Pudełko się otworzyło. Zawierało, jak wiemy, papiery, które Matylda włożyła tu wczoraj razem z fałszywym czekiem. Klaudjusz wyjmował papiery i przebiegał je oczami. Najpierwszym dokumentem, jaki dostał mu się do ręki, była metryka Matyldy.
— Matylda Jancelyn, to zapewne nazwisko młodej pani... Matylda — powtórzył. — Słyszałem to imię niedawno, ale... gdzie?... A ba! alboż to jednego osła nazywają Marteau.
Rozwinął następnie inną ćwiartkę papieru, zawierającą tylko słów kilka, Przeczytał głośno:
„Mój kochany René. Baltus ma czek w rękach. Mówi o ekspercie i P. R. Sytuacja wytężona. Potrzebna jest prędko narada. Czekam, kawiarnia Helder. Spal pismo. 3 grudzień. F.L.“
— Ależ to tylko morderca Fryderyka Baltusa mógł to napisać — mruknął przerażony Marteau, data 3 grudnia, a to w nocy z trzeciego na czwarty ten nieszczęśliwy młodzieniec został zamordowany przed swoim własnym domem, gdy wracał z Paryża. A te pierwsze litery F. L.! To te same, które widziałem powtórnie w Paryżu, na ulicy Clichy, na kolbie rewolweru pana Fabrycjusza Leclere! F. L. Fabrice Leclere! No, ani cienia wątpliwości! To on, tak, to on jest mordercą! Dla czeku, czek, o którym mówiono na sprawie... Więc kradzież była powodem zabójstwa. Ale nie... musi być coś innego. Wspomina tu o ekspertyzie. P. R. znaczy Prokurator Rzeczypospolitej; nie trzeba być zbyt przebiegłym, ażeby się tego domyślić. Chciano się przekonać, czy czek był sfałszowany, czy prawdziwy. Pan Fabrycjusz jest zatem fałszerzem, albo wspólnikiem fałszerza, zasługiwał na galery, i obawiał się właśnie tego. Ażeby uniknąć galer, obrał drogę do gilotyny! Do pioruna, więc ja służę u mordercy!...
Klaudjusz Marteau zbladł jak chusta, uderzył się silnie w piersi i ciągnął dalej:
— Ale ta kobieta, co posiada ten kawałek papieru! Ta kobieta, co by mogła posłać pana Fabrycjusza na szafot, na którym skończył kto inny! kto ona?
Ex-marynarz, zebrawszy całą swą pamięć, nagle wykrzyknął:
— Przypominam sobie, widziałem już w Melun tę kobietę w czółnie „Piękna Eliza“, z panem Fabrycjuszem, z drugą panną i panem. Ją nazywali Matyldą. A rano w dniu egzekucji widziałem ją w oknie hotelu pod Wielkim Jeleniem. Do stu piorunów i ja pozwoliłem na ścięcie głowy niewinnemu, ja! a ocaliłem tę istotę, która zapewne wie bardzo dużo! A to śliczny ze mnie chłopak! Bałem się policji. Nieszczęśliwy człowiek życiem przypłacił moje milczenie. To podłe, to nikczemne, z mojej strony! Dzisiaj znam już prawdziwego winowajcę i znam swój obowiązek. Kara dla złoczyńcy i rehabilitacja męczennikowi, oto teraz jedyny cel mojego życia! Sprawiedliwość zostanie dokonaną, jakem Klaudjusz Marteau.