Lekarz obłąkanych/Tom II/XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXX.

Mówiąc to, marynarz dużymi krokami przechadzał się po swoim pokoju, strasznie rozgorączkowany. Po trochu uspokoił się i uporządkował swoje myśli. Zwolnił kroku i nareszcie przestał chodzić zupełnie, mrucząc do siebie:
— Cierpliwości Klaudjuszu! nie unoś się. Nie spiesz się zanadto, to najlepszy sposób dojścia do celu! Co do oddania tego pudełka tej pani, a to co znowu? Nie zrobisz podobnego głupstwa. Przypadek daje ci w ręce nowy dowód zbrodni, równie przekonywujący jak pierwszy... Musisz to zachować! A!, panie Fabrycjuszu Leclére, szanowny mój chlebodawco, teraz czytam jasno w twoich kartach!.. Zanadto się rozgadałem, kiedy cię wiozłem czółnem w wigilję egzekucji w Melun... Odgadłeś, że jestem posiadaczem czegoś, coby cię zgubić mogło... Powiedziałeś sobie, że potrzebną ci jest broń przeciwko mnie i znalazłeś tę broń w mojej przeszłości... Dawny więzień, zdemaskowany przez ciebie, następnie otoczony udaną twoją łaskawością, nie zdawał ci się niebezpiecznym... Opłacasz moje milczenie stu dwudziestu frankami miesięcznie i zdaje ci się, że będę ślepy i milczący. Licz na to mój poczciwcze, Klaudjusz Marteau popełnił błąd, to prawda! Został skazany i odpokutował winę, ale nigdy nie był łotrem, a dziś jest uczciwym człowiekiem... Przekonasz się o tem, panie Fabrycjuszu, skoro powrócisz z Ameryki!... Czekam cię tutaj z niecierpliwością!
Po tym monologu ex-marynarz włożył blaszkę srebrną z literami F. L. do pudełka, zamknął je na klucz i schował do szuflady głęboko pod bieliznę.
Następnie poszedł do Laurenta.
Ten opowiedział mu, co się po jego odejściu stało zeszłej nocy i doręczył mu pięćset franków od pana de Langenois.
— Do pioruna! — wykrzyknął Klaudjusz, — wspaniałomyślny, jak książę, ten przyjaciel ładnej damy!... Chowam pieniądze, a ciebie, panie Laurent, zapraszam na śniadanie, które funduję. Zgadzasz się pan?...
— Jak zawsze!
— No, to w drogę!
— Gdzie pójdziemy?
— Do Suresnes, jeżeli zechcesz... do rybaka...
— Pieszo, czy czółnem?
Czółnem... wolę pracować rękami, niż nogami.
Idę po kapelusz i zaraz służę...
To przyjdź do przystani. Ja pójdę naprzód, żeby odwiązać statek.
W pięć minut później lekkie czółenko, popychane silnie wiosłami, leciało jak strzała do Suresnes.

∗             ∗

Już dobrze dniało, gdy Frantz Rittner opuścił Renégo Jancelyn. Na szczęście napotkał spóźniony powóz, powracający do remizy ze zmordowanym koniem, ale na obietnicę dobrego wynagrodzenia woźnica zgodził się pojechać do Auteuil. Doktor, uważając za niepotrzebne budzenie stróża, nie zadzwonił do bramy głównej, lecz wszedł do siebie ową małą furtką od bulwaru Montmorency. Obszedł naokoło, dostał się do swego pawilonu i wszedł do mieszkania. Myśl, że posiada w kieszeni paszport najzupełniej dokładny i zaufanie w ogromny majątek, jaki miał mieć z nowo zawartej spółki z Reném oddalała od niego wszelkie troski. Przyszłość przedstawiała mu się w najpiękniejszych kolorach. Czuł jednak zmęczenie. Położył się i zasnął snem twardym. Trochę przed dziesiątą obudził się nagle. Ktoś stukał do drzwi.
— Proszę wejść — zawołał, rzuciwszy okiem na zawieszony wprost łóżka zegar.
Wszedł jego pomocnik.
— Dzień dobry, kochanemu panu — odezwał się Frantz do niego. — Wbrew mojemu zwyczajowi zaspałem dzisiaj... czy jest co nowego?
— Tak, panie dyrektorze, nowa pansjonarka przywiezioną została.
— Cóż to za rodzaj warjacji?
— Furja.
— Gdzie pan pomieściłeś pensjonarkę?
— W celi pierwszego piętra.
— Stara, czy młoda?
— Zupełnie młoda; przywiózł ją niejaki wicehrabia de Langenois, który ma tu przyjść wkrótce... chce się widzieć z panem dyrektorem.
— Wicehrabia de Langenois? — powtórzył Rittner. — Nie znam tego nazwiska... Czy zapłacił naprzód?
— Za trzy tygodnie.
— Dobrze... Zdasz pan rachunek z tych pieniędzy doktorowi Vernier, mojemu następcy.
Pomocnik skinął głową. Rittner mówił dalej:
— Jakież objaśnienie dano panu o przebiegu choroby?
— Pomieszanie zmysłów nastąpiło natychmiastowo.
— Wskutek okropnego niebezpieczeństwa, pochodzącego z pożaru, w którym wyżej wspomniana osoba o mało nie zginęła.
Zdziwiony Frantz nadstawił uszu.
— Pożar! — wykrzyknął — dziś w nocy?...
— Tak doktorze.
— Gdzie?
— W Neuilly.
— A ta kobieta jak się nazywa?
— Matylda Jancelyn, jeżeli nazwisko, które mi podano, jest prawdziwem.
— Matylda Jancelyn! — mruknął osłupiały Rittner. — O! przypadek dziwne ma czasem kaprysy...
— Pan zna nowo przybyłą? — zapytał pomocnik.
— Tak mi się przynajmniej zdaje — odrzekł Frantz z przybraną obojętnością. — Będę zresztą niedługo wiedział o tem napewno, bo jak się tylko ubiorę, pójdę ją zobaczyć zaraz. A propos... mówiłeś mi pan, że wicehrabia de Langenois ma przybyć tutaj?
— Tak jest, panie dyrektorze.
— Kiedy?
— Zdaje mi się, że dzisiaj.
— To dobrze.
Rittner wyskoczył z łóżka. Umył się zimną wodą i ubrał, a po kilku minutach szedł z młodym swym pomocnikiem do zabudowania warjatek. Najpierw kazał sobie otworzyć drzwi od celi Matyldy.
— Czy to ta sama osoba, o której myślał pan dyrektor — zapytał młody doktor.
Rittner nie miał najmniejszej wątpliwości w tym względzie, odpowiedział jednakże:
— Zdaje mi się, lubo zmienioną jest do niepoznania!
To ostatnie było zresztą zupełną prawdą. Nieszczęśliwa kobieta, tak urocza przed kilkoma godzinami, leżała w kącie skurczona, nieruchoma, jak jakaś masa nieżyjąca, z oczami błędnemi, twarzą wykrzywioną i pomarszczoną. Była na wpół nagą, bo w przystępie szału wszystko na sobie podarła w drobne kawałki zębami i paznokciami. — Białe prześliczne ciało podrapane miała do krwi.
— Każ pan podnieść nieszczęśliwą — powiedział Rittner do młodego doktora.
Ten wziął sam Matyldę za ręce, a pociągając zwolna ku sobie, zmusił: że stanęła na nogach. Potem przyprowadził ją do okna, gdzie jasne światło na nią padało. Rittner przypatrywał się jej długo ze szczególną uwagą. Oczy okrążone czarną obwódką, jakoby węglem podkreślone, były szkliste i otwarte szeroko. Z wpół otwartych ustek widać było białe, prześliczne ząbki.
Wszystkie muskuły drżały w jej ciele, jak u człowieka, kończącego na delirium tremens. Pomocnik nie spuszczał oczu z Frantza Rittnera.
— Chcesz pan wiedzieć moją opinję? — zapytał Frantz po skończeniu egzaminu, — no, to powiem panu, że ta kobieta dotknięta jest śmiertelnie...
Młody, doktor nie mógł ukryć zdziwienia.
— Nie może być wyleczoną?... — szepnął.
— Nie! — odrzekł Rittner. — Nie przeżyje trzech miesięcy! Tajemnica dobrze będzie zachowana — dodał po cichu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.