Lekarz obłąkanych/Tom III/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Laurent z jednej strony, mały Piotrek z drugiej podtrzymywali marynarza, który trzymał się ich z całej siły i nakoniec zdołał się podnieść na nogi.
— Czy bardzo boli? — zapytał intendent z współczuciem.
— Czy boli? — wykrzyknął stary wyga.
— Spodziewam się, że boli. Zdaje mi się, jakby mi wpakowano w łydkę z pięćdziesiąt igieł przynajmniej...
— Co tu robić?...
— Zaprowadzić mnie najprzód do restauracji, żebym mógł usiąść. Później zobaczymy...
Klaudjusz, podtrzymywany przez towarzyszów, szedł, a raczej skakał na jednej nodze i za każdem poruszeniem jęczał głośno.
Restaurator, stojący w progu zakładu, widział całą tę scenę. Wysunął spiesznie krzesło i pomógł usadowić na nim Klaudjusza.
— Niech nam pan każe podać piwa — odezwał się Laurent — bo umieramy z pragnienia.
— Pijcie piwo, kiedy wam się podoba, ja wolę kieliszek rumu, bo on mnie lepiej pokrzepi... — wtrącił Klaudjusz.
— Na pewno panie gospodarzu, będziemy zmuszeni tu zanocować — zaczął znowu intendent. — Poślij pan z łaski swojej po doktora... i każ nam pan przygotować trzy pokoje...
— Dwa będą dostateczne... wtrącił marynarz. — Piotrek spać będzie ze mną.
— Bardzo dobrze — odrzekł restaurator — zaraz polecę po doktora i przygotuję pokoje.
— To właśnie... — odezwał się Klaudjusz. — Pragnąłbym jak najprędzej wyciągnąć się w łóżku.
W pięć minut weszła służąca z oznajmieniem, że wszystko gotowe.
— No to chodźmy — zawołał Klaudjusz i czemprędzej podniósł się, chwycił za ramię restauratora i szedł na schody, jęcząc i przeklinając.
Jęki te i przekleństwa powiększył się jeszcze przy rozbieraniu i kładzeniu do łóżka.
— Pan doktor zawołała służąca — otwierając drzwi i wprowadzając przybyłego.
Doktor ten, typ staroświecki, jaki rzadko napotykać już nawet w prowincjonalnem miasteczku; był to stary, chudy człowieczyna, z twarzą jak ostrze noża.
Wchodząc do pokoju spojrzał po wszystkich, ukłonił się im, przystąpił do łóżka i odezwał się do Klaudjusza:
— To tyś jest pacjentem, przyjacielu?
— Ja, proszę pana.
— Wiedziałem o tem...
— A więc — zaśmiał się Klaudjusz — po co pan doktor pyta?...
— Żeby być zupełnie pewnym... Upadłeś?
— Tak.
— Wiedziałem o tem... Opowiedzieli mi to wszystko... skręciłeś nogę w kostce?
— Tak, proszę pana.
— No, zobaczymy...
Doktor ujął za stopę Klaudjusza i zaczął naciskać ją palcami. Kiedy doszedł do kostki, marynarz zaczął drżeć jak opętany.
— Boli? — zapytał doktor, nie przestając naciskania:
— Ależ do wszystkich piorunów, spodziewam się, że mnie boli.
— Wiem o tem, ale muszę się przekonać i radzę ci, nie wrzeszcz tak głośno, bo mnie ogłuszysz.
Po paru jeszcze sekundach doktor odezwał się z powagą wyroczni:
— Ani wyskoczenie, ani zwichnięcie... jednym słowem nic ważnego.
— Tem lepiej! — mruknął niezadowolony Laurent.
— Szczęście doprawdy... — wykrzyknął uradowany Piotruś.
— Cóż to więc jest, panie doktorze, co to jest? — odezwał się Klaudjusz.
— Obrażenie ściągacza z lekkiem naruszeniem wiązadeł... to powoduje ten ból dotkliwy, jakiego doświadczasz...
— A jakim sposobem się wyleczyć?...
— Nic prostszego... wcieranie trzy razy dziennie olejkiem kamforowym i owinięcie nogi watą...
— A kiedy będę mógł chodzić?...
— Za dwa lub trzy dni najdalej... Jutro powiem ci to dokładniej, mój przyjacielu. Proszę o sześć franków, jakie mi się należą za wizytę.
— Racz pan, panie Laurent, uiścić się panu konsyljarzowi... Dziękuję stokrotnie...
Doktor zażył powtórnie tabaki, schował do kieszeni sześć franków i odrzekł:
— Nie dziękuj, mój przyjacielu... Nauka moja należy do całego świata... Zresztą jestem zapłacony...
Ukłonił się do koła i wyszedł, odprowadzony do schodów przez właściciela hotelu i Laurenta.
Zaledwie intendent wyszedł za drzwi, Klaudjusz przywołał co żywo Piotrusia i szepnął doń z cicha:
— Zbliż się no do mnie, mój chłopcze.
— Jestem, proszę pana — odpowiedział podchodząc chłopczyna. — Czego pan sobie życzy?...
— Podaj mi zegarek.
— Gdzie jest?
— Oto jest... — odpowiedział chłopiec — spełniając polecenie.
Marynarz spojrzał na godzinę.
— Dziesięć minut do czwartej... — mruknął. — To dobrze, mamy jeszcze dosyć czasu przed sobą.
Laurent powrócił do pokoju.
— No cóż, biedny mój towarzyszu?... — zapytał. — Zmuszony będziesz przeleżeć w łóżku jakie trzy, albo cztery dni nawet!... Pożegnajmy się z wizytą u wuja, pożegnajmy się ze staremi jego winami i potrawą z królików... Ot, co z tego wszystkiego najgorsze...
— Cóż robić, panie Laurent — odrzekł Klaudjusz — trzeba się poddać losowi... Mniejszaby już o wszystko, gdybym tylko tak nie cierpiał...
— Zaraz zabierzemy się do ciebie... Piotruś pójdzie do apteki po olejek kamforowy i watę. Ja sam zrobię ci wcieranie i to rzetelne, bądź pewnym.
— Ach! panie Laurent, jakiś pan dobry!
— Potrzeba się przecie wspomagać. To zwyczajne prawa natury... Czyż ty nie zrobiłbyś dla mnie tego samego?
— Z pewnością, żebym zrobił...
— Widzisz zatem, że to rzecz bardzo zwyczajna... Opuszczam cię na chwilę... Przejdę do swojego pokoju, bo mam coś do napisania...
Klaudjusza przeszły dreszcze z obawy.
— Pisać? — powtórzył. Pan masz pisać?...
— Tak...
— A do kogo?
— Do pana Fabrycjusza... — chcę mu posłać depeszę, że nas wypadek zatrzymał w Mantes.
— Masz pan rację — odrzekł naturalniejszym głosem Klaudjusz — trzeba tak zrobić... To jest obowiązkiem pańskim... Idź pan napisać depeszę!...
Intendent wyszedł.
Skoro tylko drzwi się za nim zamknęły, Klaudjusz wziął za rękę siedzącego przy łóżku chłopaka.
— Słuchaj mnie uważnie — powiedział.
— Słucham, panie Klaudjuszu...
— I zrozumiej dobrze...
— Zrozumiem, niech pan będzie spokojny...
— Nie można, żeby pan Laurent sam odniósł do telegrafu depeszę, którą chce wysłać do pana!... Nie trzeba...
— A jakże mu przeszkodzić?...
— Ja się tego podejmuję, albo raczej podejmujemy się tego obaj...
— Co mam zrobić?
— Stać na czatach w sieni i kiedy pan Laurent wyjdzie ze swego pokoju i powiedzieć mu, żeby do mnie przyszedł, bo mam mu zakomunikować coś bardzo ważnego... pilnego...
— Dobrze panie Klaudjuszu...
— No, idź chłopcze!
Mały Piotruś otworzył drzwi, zeszedł z hałasem ze schodów i zaraz wrócił po cichutku na palcach i stanął w sieni tak, jak mu Klaudjusz Marteau zalecił.