Lekarz obłąkanych/Tom III/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIV.

Powróćmy do Grzegorza Vernier i doktora V...., których widzieliśmy wsiadających do fiakra.
Stangret, zachęcony świetnym zarobkiem, okładał batem spienioną swoją szkapę, która lubo piekielnie zmordowana, puściła się w drogę tak szybko, jak przy wyjeździe z Auteuil.
— Kochany profesorze — zaczął rzegorz, ściskając ręce starego profesora — byłbym człowiekiem straconym, gdybyś był nie zechciał pojechać ze mną!
— No, no, uspokój się, moje dziecko — odrzekł uczony. Spokój, to wielka siła! Dzięki jej rozwiązuje się zagadki najtrudniejsze, unika się wielu nieszczęść.
— Wiem o tem, kochany mistrzu... Chciałbym ci być posłusznym... pragnąłbym być spokojnym i panować nad sobą... ale niestety, nie mogę!...
— Powtarzam ci moje zapytanie: Cóż to za cios w was uderzył, co wam takiego zagraża?
Grzegorz wkrótce opowiedział profesorowi, co się działo w domu zdrowia w chwili jego odjazdu...
Doktor V.... słuchał z największą uwagą. Człowiek ten równie był dobry jak rozumny, poczuł się dziwnie poruszonym rozpaczą ukochanego swego ucznia.
— Co pan myślisz o stanie zdrowia pani Delariviére? — zapytał Grzegorz.
— Wydaje mi się bardzo groźnym, odrzekł doktor V... ale nie mogę nic twierdzić, dopóki jej nie obaczę...
Powóz zatrzymał się przed bramą zakładu leczniczego. W trzydzieści pięć minut przebyli przestrzeń z ulicy Soufflet na ulicę Raffet. Grzegorz dał sto franków stangretowi i wszedł z doktorem do parku. Zaledwie mógł się utrzymać na nogach, taki był moralnie zgnębiony. Czego się dowie? Może Joanna już umarła, może Edma straciła zmysły przy trupie matki? Chciałby był jednym skokiem przebyć przestrzeń, dzielącą go od pawilonu, przed wzgląd jednak na wiek swego towarzysza musiał iść wolno.
Zalecenie Grzegorza doktor Schultz wykonał jaknajdokładniej, sam przygotował w aptece lekarstwo z emetykiem. Lekarstwo to sprowadziło bardzo prędko skutek pożądany. Joannie zrobiło się trochę lepiej. Mniej cierpiała, czego spokojne leżenie było wymownym dowodem. Ustały konwulsje, ustały i nerwowe skurcze członków. Tylko spojrzenie było jednakowo nieruchome i szkliste.
— Doktorze, doktorze, patrz — wołała Edma, klęcząca przy łóżku matki — te oczy mnie przerażają...
Na schodach dało się słyszeć stąpanie.
— To pan Vernier powraca — zawołał Schultz.
I pospieszył drzwi otworzyć.
Edma chciała wybiedz na spotkanie Grzegorza, ale nie miała na to siły. Osłabienie fizyczne przykuło ją do miejsca.
Grzegorz przestąpił próg i zbliżył się do Joanny. Za nim zbliżył się doktor V....
Edma padła na kolana i błagała z założonemi rękami:
— Ach! ocal ją! ocal moją matkę!
Stary profesor podniósł młodą dziewczynę i odpowiedział:
— Po to tutaj przyszedłem... Cierpliwości i nadziei, moje dziecię...
Grzegorz przypatrywał się z kolei Joannie i sławnemu uczonemu. Ten wlepił w chorą spojrzenie długie i przenikliwe, jakby jasnowidzące. Po tym pierwszym egzaminie pochylił się, odrzucił prześcieradło przykrywające piersi pani Delariviére i przyłożył ucho do jej serca, potem się wyprostował i rozchylił usta.
— Zęby zaciśnięte... dziąsła białe... — szepnął.
I zmarszczył groźno czoło. A głośno dodał, zwracając się do doktora pomocnika:
— Dałeś pan emetyku chorej, jak to zaordynował doktór Vernier?
— Tak jest, proszę pana.
— I otrzymałeś pan rezultat pożądany?
Doktor Schultz odpowiedział potwierdzająco.
— Zachowałeś pan zapewne?...
— Tak, panie.
— Doktor pomocnik wyszedł z pokoju i wrócił zaraz prawie, niosąc miseczkę... Sławny uczony wyjął z kieszeni lupę i uważnie, uparcie przypatrywał się zawartości miski. Grzegorz niespokojny nie spuszczał oczu z jego twarzy. Twarz ta chmurzyła się coraz bardziej. W pokoju panowała cisza grobowa, przerywana tylko głośnym oddechem warjatki. Nareszcie stary profesor podniósł głowę. Blady był nadzwyczajnie. Spojrzenie jego tak zazwyczaj łagodne, było teraz surowe. Spojrzał kolejno na Grzegorza i Schultza i głosem cichym i smutnym od którego aż zadrżeli jego słuchacze, odezwał się:
— Panowie, cożeście zrobili?.. cożeście zrobili?..
Grzegorz zlodowaciały, z przerażenia, wyszeptał:
— Cóż za winę nam pan zarzuca?..
— Winę, któraby była zbrodnią, gdyby nie była popełnioną bezwiednie...
— Mów pan.. na Boga.. mów pan!...
— Ta nieszczęśliwa kobieta umiera, otruta przez was!
Edma, posłyszawszy to straszne oskarżenie, jęknęła głucho i upadła jak nieżywa przy łóżku.
— Otruta! — powtórzyli jednocześnie Grzegorz i Schultz.
I Grzegorz drżący, nieprzytomny prawie, zmuszony chwycić się za poręcz fotelu, żeby nie upaść odezwał się zdławionym głosem:
— O! mistrzu! ty nie powiedziałeś tych słów okropnych, ty cofasz je, nie prawda?
— Wymówiłem je, moje dziecko, niestety i nie cofam wcale... dozy trucizny, jaką chcieliście przywrócić zdrowie chorej, były za duże, za silne i mogły sprowadzić śmierć fatalną!..
— Nie!... sto razy nie!.. — odrzekł młody człowiek z gorączkową energią. — Nie zawiniłem ani nieostrożnością ani pomyłką!.. Tak w jednym, jak w drugim razie byłbym chyba warjatem, a pomimo niesłychanego oburzenia, które paraliżuje w tej chwili mój umysł, posiadam zdrowe zmysły... Dozy jakie dawaliśmy były bardzo nieznaczne. Sam przyrządzałem lekarstwa razem z panem Schultzem ich moc studjowaliśmy zawsze. W żaden sposób nie mogliśmy zatruć chorej.
— To prawda!.. to prawda, zaręczam honorem.. potwierdził doktor pomocnik, chociaż drżał także.
Sławny profesor wyciągnął rękę po miskę.
— Po co walczyć przeciwko prawdzie?.. — odrzekł surowo. — Po co zaprzeczać światłu?.. Dowód tego, co mówię, znajduje się tutaj!... Dowód to pewny, niezaprzeczony!... Emetyk zrobił swoje a liczne niteczki krwi świadczą o gwałtowności trucizny.
— Mistrzu! — wykrzyknął Grzegorz — dla mnie jesteś żywem wcieleniem prawdy i wiedzy, a jednakże muszę ci zaprzeczyć... Słaba doza belladony, jakąśmy podawali chorej, nie mogła się przyczynić do wytwarzania niteczek krwistych, o jakich wspominasz...
— Ja to samo powiadam!... odezwał się Schultz.
Doktor V.., wzruszył ramionami.
— A co? więc naprawdę powarjowaliście oba dwaj, moi panowie!... Belladona powiadacie!... Czyż nie widzicie, że ta nieszczęśliwa kobieta, jeżeli umrze, to umrze otruta najgwałtowniejszą z trucizn roślinnych: „Datura stramonium“, której użyliście nieostrożnie, nierozważnie, jak prawdziwe żaki!... jak dzieci!...
Grzegorz Vernier i doktór Schultz spojrzeli po sobie zdumieni.
— „Datura stramonium!“ — powtórzyli obaj.
No, chyba o tem dobrze wiecie!... — zauważył gwałtownie profesor. — „Datura stramonium“ spowodowała konwulsje i wykrzywianie muskułów chorej!... Datura czyni ją nieczułą i sztywną... a szkliste, kołem stojące oczy, to jej zasługa!.. Zarozumiali mędrkowie, zapomnieliście więc wszystkiego coście się uczyli?
Symptomaty zatrucia „Datura stramonium“ literalnie biją przecie w oczy!... Czyście do tego stopnia niezdolni, żeby się na tem nie poznać?...
— Profesorze — odpowiedział Grzegorz — pochylam czoło przed twoją wielką powagą... Ty się nie mylisz... ty nie możesz się mylić... Ale pozwól zadać sobie jedno pytanie...
— Jakie?...
— Kto mógł podać truciznę, jaką poznajesz?
— Wy...
— Nie! nie! sto razy nie!... — wykrzyknął młody doktor. — zapewniam, że nie dawaliśmy ani kropli „Datura stramonium“, zapewniam i przysięgam, że nie dawaliśmy jej pani Delariviére w żadnem lekarstwie. Wątpić w moje słowa, byłoby wątpić o moim honorze!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.