Lekarz obłąkanych/Tom III/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV.

Sławny uczony spojrzał badawczo na Grzegorza. Szczerość młodego człowieka była zbyt widoczną.
— Ja nic nie podejrzewam, ja nie mogłem podejrzewać prawości twoich zamiarów — odrzekł profesor.
— Dziękuję, mistrzu — wykrzyknął Grzegorz.
— Sam przygotowywałeś dozy Beladonny?
— Sam.
— Zawsze?
— Zawsze a zawsze.
— Sam ją mięszałeś z napojem chorej?...
— Doktor Schultz tem się zajmował. Karafka napełnioną była rano i wieczór. Przynoszono ją pani Delariviére i piła, wiele jej się podobało.
— Czy pokój, w którym się znajdujemy, jest zazwyczaj zamykanym?
— Nie, panie profesorze.
— Kto ma prawo wchodzić tutaj?
— Panna Delariviére, panna Baltus, doktor Schultz i dyżurna infirmerka.
Podczas tej rozmowy Edma przyszła po trochu do siebie. Drżąca i wylękła słuchała. Podniosła się z łóżka, na którem była opartą i podeszła do sławnego doktora.
— Panie odezwała się błagająco panowie rozprawiacie, a matka umiera. Wiecie przyczynę złego, możecie więc zastosować jakie lekarstwo. Ulżyjcie jej cierpieniu! O tem trzeba teraz pomyśleć!
— A! kochane dziecię odrzekł starzec — musimy ci się wydawać okrutnymi, ale trudno, musiałem się dowiedzieć. Teraz już dyskusja skończona. Teraz zaczniemy działać...
— Niech panu Bóg pobłogosławi... — szepnęła Edma, składając ręce.
— Panie Schultz — zapytał doktor V. — wiele pan dał chorej emetyku?
— Około dwudziestu centigramów.
— Dobrze, ale to ilość niedostateczna, skoro nie wiemy dozy spożytej trucizny. Przygotuj pan natychmiast dekokt z galasu i każ przynieść letniej wody. Potrzeba oczyścić żołądek i to oczyścić najdokładniej.
Lekarz pomocnik wyszedł zaraz z pokoju. Doktor V. zbliżył się do łóżka. Oddech chorej ciągle był nierówny, przyspieszony, spojrzenie błędne, tylko rzucania konwulsyjne straciły na sile. Na twarzy nie odbijało się już także takie straszne jak przedtem cierpienie.
— Moje dziecko — rzekł stary uczony do Grzegorza — słuchaj i odpowiadaj.
Pytaj się profesorze. Odpowiadać ci będę, jakbym stał przed sądem Bożym.
— Czy pewnym jesteś doktora Schultza?...
— Czy panna Baltus jest krewną pani Dalariviére?
— Nie, jest jej przyjaciółką tylko. Ma ona w uzdrowieniu pani Delariviére ogromny interes, z powodów wiadomych panu. Ale dla czego pan profesor pyta mnie o to wszystko?
— Dla tego, że mam smutne przekonanie, iż stoimy wobec zbrodni.
— Zbrodni? — powtórzył zdziwiony Grzegorz.
— Tak, jakaś złowroga, nikczemna ręka zatruwa panią Delariviére.
Edma upadła na kolana, twarz ukryła w rękach i wybuchnęła płaczem konwulsyjnym.
— Ależ to okropne, co pan powiada! — wykrzyknął młody doktor... To okropne i niepodobne!... Podejrzenie nie może dosięgnąć nikogo z tych, co są zbliżeni do chorej... Zbrodnia zresztą musiałaby mieć swoją przyczynę. Mordują przez zemstę, nienawiść, bądź chciwość. Ale któż dla pani Delariviére mógłby żywić inne, niż litość uczucie? Biedna kobieta nie naraziła się nigdy nikomu, któżby chciał mścić się nad nią?
Z czegoż wreszcie możnaby ją było obedrzeć?... Profesorze, z pokorą ale i z największem przekonaniem śmiem utrzymywać, że cię pozory mylą... że jesteś w błędzie... Ja w zbrodnię nie wierzę!...
Doktor V. potrząsnął głową.
— Niedowierzanie to ani mnie dziwi, ani obraża, mój drogi. Na twojem miejscu myślałbym zapewne tak samo, pomimo to jednakże obstaję przy swojem przekonaniu, a raczej pewności... Jesteśmy wobec strasznej jakiejś zagadki, ale rozwiążemy ją może... Ciemności nas otaczają, ale je może rozproszymy i wtedy przekonasz się, że miałem rację.
Edma powtarzała, załamując ręce.
— Boże... Boże... Boże... ależ to można zwarjować.
W tej chwili powrócił doktor Schultz i przyniósł lekarstwo, przygotowane podług rozkazu starego uczonego.
— Daj pan — odezwał się Grzegorz, wyciągając rękę po filiżankę, ale go doktor V. powstrzymał.
— Nie, moje dziecko — rzekł, zwracając się do byłego swego ucznia — od tej chwili ja sam doglądać będę chorej.
Grzegorz skłonił się z uszanowaniem.
— To dekokt, jaki kazałem przygotować? zapytał lekarza pomocnika.
— Tak jest, panie profesorze.
— Proszę o łyżeczkę.
— Służę panu profesorowi.
— Teraz pomóżcie mi oboje. Trzeba wolno otworzyć zaciśnięte zęby chorej, a ja wleję jej lekarstwo.
Grzegorz i Schultz zbliżyli się do łóżka Joanny.
Edma, klęcząc ciągle; modliła się gorąco. Obłąkana połknęła lekarstwo do ostatniej kropli.
— Teraz — powiedział doktor V. — nie pozostanie nic jak tylko czekać.
— Profesorze — zapytał Grzegorz — czy masz nadzieję?
— Za jedną godzinę — odrzekł sławny człowiek — pani Delariviére będzie ocaloną, albo umrze.

∗             ∗

Podczas, kiedy w domu zdrowia w Auteuil rozgrywał się ten dramat okropny, oto co się działo w Mantes, w hotelu stacyjnym, w którym pozostawiliśmy trzech znajomych naszych.
Mały Pietrek, jak mu zalecił Klaudjusz Marteau, wyczekiwał cierpliwie w sieni. Czatował na Laurenta gdy ten wyjdzie ze swego pokoju, ażeby zanieść do biura telegrafu depeszę, jaką pragnął wysłać do Fabrycjusza Leclére. Czekał z dwanaście minut. Pan intendent nie tęgo władał piórem i musiał dosyć długo męczyć głowę nad sformułowaniem w kilku słowach wiadomości, jaką chciał posłać swemu panu.
Po długich mozołach udało mu się nareszcie. Piotruś zaczynał się już niecierpliwić, gdy wtem drzwi się otworzyły i Laurent się w nich ukazał. Wielkie zadowolenie malowało mu się na twarzy, w ręku trzymał papier. Piotruś zbliżył się do niego.
— A! to ty, malcze, — odezwał się protekcjonalnie intendent.
— Do usług panie Laurent.
— Byłeś w aptece?
— Tylko co powróciłem i przyniosłem co potrzeba.
— No, to dobrze, ja idę na telegraf, a jak powrócę, zrobię wcieranie Klaudjuszowi. Musimy go jak najprędzej postawić na nogi.
— Tak, ale pan Klaudjusz prosi pana intendenta, ażeby przed wyjściem wstąpił do niego na chwilę.
— A czegoż on chce odemnie?
— Ma podobno coś bardzo pilnego do powiedzenia.
— Coś bardzo pilnego powiadasz?
— Tak jest, panie Laurent.
— Dobrze, idę.
Zaintrygowany trochę Laurent wszedł do Klaudjusza, a chłopak zamknął drzwi.
Marynarz leżał w łóżku nakryty kołdrą pod samą brodę. Krucze włosy i twarz ogorzała odbijały rażąco od poduszek. Jęczał nieustannie.
— No co? — zapytał Laurent — nic ci nie lepiej?
— Nie, do pioruna, nic mi nie lepiej! odrzekł marynarz — zdaje mi się, że mi wpychają w ciało setki igieł, cała noga mi drętwieje.
— To nic, nie trzeba się niepokoić. Stary doktor, co był przed chwilą, na pewno ci przez wcieranie pomoże.
— I ja tak myślę i zgóry dziękuję panu.
— Piotruś powiedział mi, że mi chcesz coś ważnego zakomunikować.
— Tak jest, panie Laurent.
— Mów zatem, tylko prędko, muszę iść na telegraf z depeszą.
— Masz pan przecie dosyć czasu.
— Nie, nie, idzie mi o to, żeby pan Fabrycjusz dowiedział się jak najprędzej.
Klaudjusz Marteau uniósł się trochę na łóżku.
— Piotruś! — zawołał.
— Jestem, proszę pana.
— Klucz jest w zamku, wszak prawda?
— Jest, proszę pana.
— Zamknij drzwi na dwa spusty.
— Już zamknąłem.
— Dobrze, to teraz podaj mi ten klucz.
— Służę panu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.