Lenin (Ossendowski, 1930)/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lenin (Ossendowski, 1930) |
Pochodzenie | cykl Na przełomie |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wiosna zbliżała się ku końcowi.
Wołga zrzuciła z siebie lodowe kajdany. Przepłynęły już pierwsze statki pasażerskie. Na rzece coraz częściej zjawiały się spływające z prądem tratwy. Przeleciały, dążąc na północ, ostatnie stada dzikich gęsi i kaczek.
Wołodzia przyniósł z gimnazjum cenzurę; były tam same piątki i rezolucja rady pedagogicznej, mianującej go pierwszym uczniem drugiej klasy.
Ojciec pogłaskał go po twarzy, matka ucałowała w czoło i rzekła:
— Jesteś moją pociechą i dumą!
Spokojnie i obojętnie przyjmował te pochwały.
Nie rozumiał nawet, za co go spotykają. Uczył się starannie, bo chciałby jak najprędzej wchłonąć w siebie naukę. Dawała mu się z łatwością. Szczególnie lubił łacinę i na własną rękę próbował czytać Cycerona, szperając w grubym słowniku Szulca lub prosząc o pomoc brata Aleksandra. Pomimo tych wszystkich zajęć zostawało mu sporo wolnego czasu. Czytał dużo, zachwycając się Puszkinem, Lermontowem, Niekrasowem; przewertował aż dwa razy „Wojnę i Pokój“ Tołstoja i połykał wprost niezliczoną ilość książek.
Dzielił je zwykle na dwie kategorje: babskie, czyli sentymentalne, bezmyślne, po których nic, oprócz pięknego brzmienia słów, nie pozostawało, i prawdziwe — gdzie znajdywał myśli, zapadające mu głęboko do serca i mózgu.
Czytać zaczął niedawno. Przeszkadzała mu przedtem ślizgawka.
Lubił szybki ruch i ciągłe panowanie nad swemi mięśniami, aby zachować równowagę.
Odrobiwszy lekcje, biegł na ślizgawkę na rzekę. Powracał znużony i senny. O czytaniu nie było mowy. Kładł się do łóżka i spał, jak zabity.
Ostatniej zimy dopiero zrozumiał, że łyżwy zabierają mu dużo drogiego czasu i pozbawiają możności wykorzystania go z pożytkiem.
Wahał się krótko.
Zacisnąwszy zęby, poszedł do kolegi Kryłowa i dobił z nim targu. Oddał mu dobre amerykańskie łyżwy, do domu zaś przyniósł cztery oprawne tomiki Turgeniewa.
Wołodzia był pierwszym uczniem; najpilniejszym, najzdolniejszym i najlepszego prowadzenia się chłopcem. Nie przeszkadzało mu to jednak cieszyć się z powodu rozpoczynających się wakacyj.
Państwo Uljanowowie wyjeżdżali na letnie mieszkanie do małej wioski Kukuszkino, położonej wśród lasów, niedaleko od rzeki.
Był to wymarzony raj dla małego Włodzimierza. Wieśniacy otaczali ich wszystkich przyjaźnią, szczególnie zaś lubili Marję Aleksandrównę, która bezinteresownie leczyła chłopów, zaglądając do poradnika medycznego i rozdając zioła i mikstury, przywiezione z miasta. Słynęła wśród ludności okolicznej, jako doskonała lekarka.
Chłopak miał też dużo przyjaciół na wsi.
Ruchliwy, żądny przygód, śmiały, zebrał liczną bandę chłopców i imponował im pomysłowością i siłą. Przepadali za nim, bo nie czuli w nim „panicza“, który tylko zniżał się do nich; nigdy nie usiłował pouczać ich, lub wyśmiewać. Wołodzia, zwykle nieufny i nieraz opryskliwy względem swoich gimnazjalnych kolegów, tu czuł się w swoim żywiole. Był równym wśród równych.
Nieraz powracał do domu z podbitem okiem. Gdy Marja Aleksandrówna robiła mu gorzkie wymówki, odpowiadał, z łagodnym uśmiechem, wpatrując się w kochaną twarz matki:
— To nic, mamusiu! Bawiliśmy się w „kozaków i rozbójników“. Dostałem pięścią w oko od Wańki rudego, ale ja mu też nabiłem porządnego guza. Nie chciałem się poddać i walczyłem jeden przeciwko pięciu, aż nadbiegli moi rozbójnicy...
Teraz, po otrzymaniu cenzury i skończonym roku szkolnym, wszystkie te rozkosze oczekiwały Wołodzię.
Starszy brat pozostał w mieście, siostry Aleksandra i Olga były zaproszone do ciotki, więc jechał tylko sam z rodzicami.
Przybywszy do wsi, Wołodzia natychmiast wymknął się z chaty. Rodzice rozpakowywali walizy i kosze. Chłopak zaś pobiegł do lasu.
Słońce miało się już ku zachodowi.
Drzewa, okryte świeżemi, pachnącemi liśćmi, zrzucały ostatnie kwiaty i nasiona. Jaskrawa, zielona trawa, białe, żółte i niebieskie kwiatki wiosenne tchnęły aromatem. Mocny zapach jeszcze wilgotnej ziemi napełniał powietrze. Latały motyle, połyskujące muchy, huczące chrabąszcze i chybkie łątki. Śmigały wiewiórki po wierzchołkach sosen. Ptaszki fruwały dokoła, szczebiocąc, gwiżdżąc i uganiając się za owadami.
Chłopak stanął w zachwycie. Witał las, trawę, owady i ptaki.
Wszystko dokoła wydawało mu się pięknem, niezmiernie szczęśliwem, nieśmiertelnem.
Mimowoli zerwał czapkę i zatopił oczy w bezdennym błękicie pogodnego nieba.
— Bóg! Wielki, dobry Bóg!... — zawołał z wdzięcznością i rozrzewnieniem.
Brzmienie tego słowa przypomniało mu ojca Makarego i radcę kolegjalnego Bogatowa. Skrzywił się boleśnie, oczy zmrużył złośliwie i nacisnął czapkę zpowrotem.
Przeszedł las, plącząc się w pełznących przez ścieżkę korzeniach drzew, i wyszedł na wysoki brzeg rzeki.
Zarośnięty krzakami dzikich malin i kaliny urywał się niemal prostopadłym spychem.
Niżej, niewidzialne z poza gąszczu, dzwoniły i szemrały wybiegające na wąski piaszczysty brzeg fale.
Rzeka, rozlana szeroko aż hen, do kwadratów pól, ciągnących się od niskiego brzegu piaszczystego, od żółtych łach, dobrze znanych chłopakowi, a teraz ukrytych pod wodą, — płynęła spokojnie i majestatycznie.
Niby powiewne szaty aniołów i archaniołów, pięknie namalowanych na suficie kopuły katedralnej, — blado niebieska, różowa, złocista, zielonawa wstęga rzeki.
Chciał się rzucić do jej barwnych, pieszczotliwych strug i płynąć, płynąć daleko, ku słońcu, co rozpryskuje szkarłat i złoto, woła i pociąga ku sobie.
Znowu obnażył głowę mały Włodzimierz, stał w zachwycie niewypowiedzianym — nieruchomy, zapatrzony, bezwiednie całą mocą płuc wciągając świeży powiew, zalatujący od Wołgi.
Z poza wystającej skały, gdzie pieniły się i wirowały wartkie strugi, wypłynęła duża tratwa.
Ludzie, wparci ramionami w długie bosaki, wbijali ich okute żelazem końce w dno i popychali setki grubych pni sosnowych i bukowych, powiązanych łykami.
Pośrodku tratwy stał szałas z kory i zielonych gałęzi, a przed nim na płycie kamiennej płonęło małe ognisko.
Gruby, brodaty kupiec siedział przed ogniem i pił herbatę, nalewając ją z kubka na spodek.
Od czasu do czasu, pokrzykiwał zachęcająco:
— Hej, hej! Mocniej, szybciej, tężej! Zaśpiewajcie-no, chłopcy, praca lepiej sporzyć się będzie! N-no!
Schyleni nad bosakami robotnicy ponuremi głosami pomrukiwać zaczęli:
„Ej, dubinuszka, uchniem!
„Ej, zielonaja, sama pojdiot!
„Ej, uchniem! Ej, uchniem!“[1]
Niechętne, mrukliwe głosy ożywiały się powoli, nabierały głośniejszego, śmielszego tonu i rytmu.
Stojący przy długiem wiośle sterowem młody robotnik, nagle zaśpiewał dźwięcznym, wysokim tenorem pieśń zbójecką:
„Iz za ostrowa na strieżeń,
„Na prostor riecznoj wołny
„Wypływajut razpisnyje
„Stieńki Razina czełny...“[2]
Chór przygarbionych postaci, tupiących bosemi stopami na ruchomych, mokrych belkach, poderwał zgranym chórem:
„Wypływajut razpisnyje
„Stieńki Razina czełny!“
Tratwa nagle zawadziła o ukryty kamień i gwałtownie obracać się zaczęła, porywana prądem na głębinę.
Rozległ się krzyk, umilkła pieśń, głośniej i częściej tupały nogi, mocniej wpijały się oparcia długich drągów w umęczone ramiona pracujących ludzi, pluskała woda, skrzypiał ster, trzeszczały wiązania belek.
Jeszcze nie skonało dalekie echo pieśni, jeszcze drgała, drżała w powietrzu ostatniem słowem: „...czelny...“, gdy siedzący przed szałasem kupiec porwał się na równe nogi i podbiegł do sternika.
Rozmachnął się szeroko i uderzył walczącego z prądem człowieka w twarz, krzycząc wściekłym, chrapliwym głosem:
— Psi synu! Oby matkę twoją-sukę... Do djabłów rogatych! Wy — nędznicy, żebracy podli, wyrzutki, więzienne ścierwo! Oby was cholera wydusiła! Oby...
Biegał, ciskał przekleństwa, bił, potrącał, wygrażał, wykrzykiwał złe, zgniłe, ohydne słowa...
Wysoki brzeg powtarzał wszystko i odbijał każde słowo, jak piłkę; leciała ponad rzeką i padała tam, gdzie umarły przed chwilą zwrotki pieśni o hetmanie zbójników, Razinie, obrońcy umęczonego ludu.
Rzeka nagle stała się bezbarwna, szara i pomarszczona, jak twarz starca; przygasło niebo, z którego odleciały anioły i archanioły w szatach perlistych, różowych, niebieskich, złocistych i zielonych, jak woda.
Wołodzia znowu czapkę nacisnął jak najgłębiej i, włożywszy ręce do kieszeni spodni, zamyślony i smutny powracał do domu.
Radość umarła w jego sercu.
Już nigdzie nie spostrzegł wesołości bezkresnej, nieśmiertelnej.
Wszystko przeminęło, odleciało bez śladu, bez echa. Chłopak oglądał się dokoła i szeptał:
— Mama mówi i kapelan gimnazjalny uczy, że Bóg jest miłosierny i wieczny... Dlaczegóż więc umierają ludzie, psy, ptaki? Dlaczegóż przemija cisza, pełna światła i radości? Dlaczego urywa się pieśń nad rzeką? Dlaczego ten kupiec bije sternika i wykrzykuje na całe gardło ohydne słowa? Nie! Bóg nie jest miłosierny, bo nie dał wieczności temu, co jest piękne i radosne! A, może, On sam nie jest wieczny? Może żył niegdyś i był miłosierny? Teraz umarł i — niema miłosierdzia na ziemi?
— Boga niema... — przypomniał sobie słowa brata Aleksandra.
— Lepiej nie myśleć o tem — szepnął.
Bolesny grymas przemknął po okrągłej twarzy i zaczaił się w kącikach drżących powiek.
Na wsi popłynęły dni pełne wrażeń, nigdy niezapomnianych.
Z chłopakami wiejskimi Wołodzia zapuszczał się do lasu, na pola i na brzeg rzeki, gdzie dzieci kąpały się lub siedziały z wędkami, łapiąc ryby.
W lesie młody Uljanow polował. Sporządził sobie prawdziwy łuk i strzelał do ptaków. Czynił to pokryjomu przed matką, która ganiła go za to.
— Pamiętaj, synku, — mówiła, patrząc na niego surowym wzrokiem, — że największym skarbem, posiadanym przez ludzi, jest życie. Bóg w dobroci swojej wynagrodził niem istoty żyjące. Nikt nie powinien, nie obrażając Boga, zabijać ani człowieka, ani nawet najdrobniejszego owadu.
— Nawet komara, który tnie? — spytał chłopak.
— No... komar to — szkodliwy owad... — odparła trochę zmieszana matka.
— A wilk? niedźwiedź? — pytał dalej.
— To znowu — drapieżniki... — objaśniła głosem niepewnym.
— Czy niema ludzi szkodliwych, drapieżnych? — nacierał chłopak. — Słyszałem, że ojciec Makary nazywał rewolucjonistów szkodnikami, a komisarz policji, pan Bogatow, opowiadał, że cyganie są drapieżnikami... Powiedz, mamo!
Marja Aleksandrówna bacznie zajrzała w pytające oczy syna. Chciała coś odpowiedzieć, lecz zacisnęła usta i po długiem milczeniu szepnęła:
— Tego nie zrozumiesz teraz. Mały jeszcze jesteś. Z czasem dowiesz się o wszystkiem...
Nie pytał jej więcej, ale do ptaków strzelał tylko pokryjomu.
Lubił też grać w kości. Wiedział, że rodzice byli przeciwni temu i strofowali go. Jednak czuł nieprzeparty pociąg do hazardu.
Przywiózł ze sobą kości i grał z chłopcami, wygrywając od nich małe wiewiórki, zajączki, wyjęte z gniazda, złapane kosy i szczygły, laski o rękojeściach z cudacznie powyginanych korzeni.
Nie przegrywał nigdy.
Wreszcie przyłapano go.
Rzucał kość, napełnioną ołowiem i wskazującą najwyższą ilość punktów.
Pobito go na poczekaniu, lecz nikt nie myślał pogardzać nim. Obudził w towarzyszach szacunek z powodu niebywałego pomysłu. On zaś wzruszył ramionami i rzekł spokojnie:
— Za co poturbowaliście mnie? Przecież chciałem wygrać, więc przygotowałem dla siebie niezawodną kość.
— Chwat z ciebie! — pokręcił głową rudy wyrostek Sieriożka Chałturin, piegowaty i zwinny, jak kot. — Nie lubisz przegrywać, bracie?
— Przystępuję do gry, aby wygrać! — odpowiedział, mrużąc oczy.
Spodziewał się, że usłyszy oskarżenie o nieuczciwość. Często słyszał to słowo w gimnazjum: najmniejsza niedokładność w wykonaniu przepisów zabawy powodowała wybuchy oburzenia i krzyki o nieuczciwości.
Wołodzia prawie nigdy nie bawił się w przerwach między lekcjami.
Zwykle chodził do klasy rysunków i oglądał modele gipsowe, popiersia Wenus; dużą figurę Herkulesa, opartego o maczugę, przerzucał karty albumów z obrazami Ermitażu, galerji Stroganowa i Luwru.
Dziwiły go liczne niedorzeczności.
Uczniowie podczas wypracowań klasowych spisywali jeden od drugiego, podpowiadali sobie na lekcjach głuchego kapelana i — nie nazywali tego ani podłością, ani nieuczciwością, jak to chętnie czynili podczas zabaw.
Była w tem jakaś nierzetelność i nieprawda, czego objaśnić nie mógł i pogardliwie uśmiechał się.
Wiejscy chłopcy pobili go za kość z ołowiem.
To rozumiał. Byli źli, że ograł ich. Jednak nazwali go „chwatem“, pochwalali i, cmokając ustami, podziwiali niezawodną kość i jej wynalazcę.
O tem często dumał młody Uljanow, gdy ze swoimi przyjaciółmi chodził na ryby na brzeg cichej, głębokiej zatoki rzecznej.
Chłopcy siadali rzędem, o kilka kroków jeden od drugiego i rzucali wędki na czarną głębinę wody. Narazie milczeli, śledząc ruch korków i piórek gęsich, wskazujących zbliżenie się ryb. Od czasu do czasu tylko rozlegały się głośne klaśnięcia dłonią po czole lub szyi, gdy spędzano natrętne, żarłoczne komary.
Znudzeni milczeniem, zaczynali rozmowę.
Uljanow słuchał przyjaciół uważnie, nie przepuszczając żadnego słowa.
Szczególnie lubił opowiadania rudego Sieriożki.
Od niego też po raz pierwszy dowiedział się, kim był przesławny rozbójnik Razin, niegdyś grasujący na Wołdze.
Przedtem wiedział, że był to potężny watażka, porywający kupców z ich skarbami i płynących od morza Kaspiskiego bogatych Persów z towarami. Tu nad brzegiem Wołgi, która widziała barwne łodzie rozbójnika, usłyszał, że zdobycz swoją Razin oddawał ubogim chłopom, wykupywał ich z niewoli, bronił przed wojewodami carskimi biedaków, uciekających od nieznośnego jarzma.
Rudy wyrostek opowiadał mu też o Pugaczowie i innych buntowniczych wodzach, wstawiających się za uciemiężonymi chłopami i skaczących do oczu carowej Katarzyny o ich los.
— Ech! — wzdychał i przeciągał się namiętnie Sieriożka. — Gdyby tak teraz jaki Razin albo Pugaczow przyszli! Poszlibyśmy za nimi i poigrali z urzędnikami, policją! Siedzą oni nam tu, ot tu!
Z temi słowami, uderzał się pięścią w kark, niezawodnie powtarzając to, co mawiał i czynił ojciec jego, lub brat, robotnik z fabryki.
Od swoich przyjaciół posłyszał młody Uljanow o nędzy chłopskiej i ucisku.
Wielu rzeczy nie rozumiał.
Wyrazy: „Wańka śpi jedną noc z Maszką, drugą — z Wierką“, „Duniaszka zrzuciła płód, bo chodziła do znachorki, starej Anny, która za wsią mieszka i z djabłami się wodzi“, „babie humory z żebra wybił“, „puszczono z torbą za niezapłacone podatki“, „pańszczyzna“, „czerwony kogut, którego swemu panu za krzywdę puścił jakiś Iwan Griaznow“ — było to wszystko niepojęte, straszne, dziwne.
Wypytywał przyjaciół, nieraz się rumienił, słysząc ich objaśnienia proste, dosadne, lecz jeszcze miał zwątpienia, niejasności i złudzenia. Postanowił sam sprawdzić wszystko, spojrzeć własnemi oczami, dotknąć rękami strasznych ran, które już wyczuwał sercem dziecka.
Przypominał sobie skargi i łzy, zawarte w wierszach Niekrasowa, lub w „Zapiskach myśliwego“, Turgenjewa. Myśli zaczęły się kojarzyć z domysłami, formować, układać. Wyłaniał się przed nim ponury obraz życia na wsi, tak odrębny od bytu miejskiego, tajemniczy, wzbudzający lęk. Należało tylko stanąć pośrodku, aby wszystko naraz ogarnąć okiem.
Myślał o tem, zmieniając przynętę na haczyku, i już wiedział, że najciekawsze rzeczy dotąd omijały go. Postanowił ujrzeć wszystko i zrozumieć.
Przeczuwał, że oczekują go nowe, nieznane wrażenia, stokroć silniejsze niż nocne wyprawy do ciemnego, nachmurzonego lasu, palenie ogniska na samotnych polanach i słuchanie przerażających opowiadań o wilkach, niedźwiedziach, zjawach djabelskich i wiedźmach, pijących krew ludzką.
Wilka spotkał raz, lecz ten uciekł przed nim, jak tchórzliwy, pobity pies. Nie bał się odtąd wilków.
Szukając wiedźm i zjaw tajemniczych, o północy zapuszczał się do lasu, lub zaglądał na stary cmentarz, którego część obsunęła się już ze stromego brzegu do rzeki. Raz tylko uczuł strach, gdy coś huknęło nad nim i błysnęło w lesie. Przyjrzał się dobrze i przekonał się, że był to puhacz.
Od tej chwili nie wierzył w istnienie djabłów i wiedźm, niechętnie słuchając gawędy chłopaków o tych „strachach na stare baby“.
Myśli jego przerwały jednostajne, jękliwe zawodzenia:
— O—o—o—ej! O—o—o—ej!
Wąskim pasmem piasku nadbrzeżnego szli, ciągnąc sznur ładownej szkuty, „burłaki“. Wiedział, że byli to bezdomni nędzarze, włóczęgi, wynajmujący się za marny grosz do ładowania i ciągnięcia statków przeciwko prądowi — od Astrachania do Niżniego Nowgorodu.
Brudni, bosi, obszarpani, obrośnięci, jak dzikie zwierzęta, uginając się pod wrzynającym się w ramiona sznurem, ciągnęli burłaki ciężką szkutę ze stojącym na sterze kupcem — właścicielem.
Grzęzły w mokrym piasku okryte ranami i odciskami czarne stopy, pochylały się coraz niżej, niby kryjąc się przed słońcem, spocone karki, a piersi zdyszane i zziajane wydobywały tylko jeden dźwięk:
— O—o—o—ej! O—o—o—ej!
Była to pieśń burłacka, pieśń nędzy, rabiej niemocy i rozpaczy.
— O—o—o—ej! O—o—o—ej!
— Niech Bóg dopomaga, burłaki! — krzyknął im jeden z chłopców, usuwając się z drogi.
— Do djabła! — warknął idący na czele wysoki drab o potężnej, nagiej piersi, okrytej czerwonemi wrzodami. — Nad nami tylko djabeł ma moc, szczeniaku...
Przeszli i już zdaleka, z poza głęboko wcinającego się w rzekę przylądka dopłynął zacichający jęk:
— O—o—o—ej! O—o—o—ej!
Uljanowowi ścisnęło się serce. Djabła nigdzie nie spotykał, a tymczasem miał on moc nad burłakami. Gdzież jest siedziba djabła? Chce ujrzeć go i zmierzyć się z nim, chociażby później musiał całe życie jęczeć, jak ci ludzie, ciągnący szkutę.
Wieczorem Wołodzia przyniósł na umówione miejsce karmelki i kawał czekolady. Zaczął prosić Sieriożki, aby mu wszystko pokazał, co wymagało pomocy Pugaczowa i Razina.
Wy — mieszczuchy nie znacie wsi i naszego życia, bo u was wszystko inaczej — rzekł rudy wyrostek, pogardliwie spoglądając na przyjaciela.
Niedaleko przechodził chłop.
Miał na sobie białe portki i wypuszczoną nawierzch koszulę z domowego, grubego płótna. Szedł, mocno stąpając, czarnemi, bosemi nogami i postukując grubym kijem. Mruczał coś do siebie i potrząsał grzywą gęstych, splątanych kudłów.
— Paweł Chalin powraca ze dwora. Zły idzie, pewno, nic nie wskórał — szepnął Sieriożka.
— Poco chodził? — spytał Uljanow.
— Już dwa miesiące codzień chodzi! — zaśmiał się wyrostek. — Taka rzecz się stała, że młodszy syn pana Milutina zdybał w lesie Naśćkę, córkę Chalina. Tak i owak... łaską, groźbą i podarkami namówił ją, zaczęła chadzać do panicza...
— Cóż w tem złego, że chodziła do Milutina? — spytał chłopak.
— Eh, głupi jesteś! — zawołał Sieriożka i bardzo barwnie i zrozumiale objaśnił wszystko przyjacielowi. — No, i zaszła Naśćka w ciążę... Chalin żąda od pana pięćdziesiąt rubli odszkodowania, albo, powiada, do grobu wpędzi tę nierządnicę!
— I cóż Milutin? — spytał drżącym głosem Wołodzia.
— Powiada: „nie dam grosza, bo sama biegała do mego syna, on nie zniewalał jej przemocą. Jeżeli zabijesz dziewczynę — do katorgi pójdziesz!“ Chalin jednak wciąż się targuje. Myślał, że wycygani pieniądze, bo chciał kupić na jarmarku drugą krowę...
— Cóż teraz będzie? — spytał, z przerażeniem patrząc na Sieriożkę, mały Włodzimierz.
— A co? Bić będzie babę, a później Naśćkę. Upije się wkońcu i chrapać będzie. Jutro znowu podrepce do Milutina, kłaniać się do ziemi zacznie, skamłać i prosić... — odpowiedział rudy wyrostek i splunął niedbale.
— Chcę zobaczyć, jak będzie bił... — szepnął Wołodzia.
— Chodźmy! Ukryjemy się za ogrodzeniem. Stamtąd wszystko ujrzymy i usłyszymy — zgodził się chłopiec, chrupiąc cukierek i głośno cmokając.
Obiegli wioskę od strony rzeki i zaczaili się w pobliżu chaty Chalina.
Dochodził z niej wzburzony głos wieśniaka:
— Ten ziopacz krwi naszej, oprawca krzywdziciel słuchać nie chce!... Powiada, że ta suczka sama psa szukała aż znalazła...
— Oj, nie! Na Matkę Przeczystą — nie! — krzyknęła dziewczyna. — Ja pokochałam go, a on obiecywał do cerkwi, przed ołtarz prowadzić. Ja nie...
Ciężki cios spadł jej na pierś, aż jęknęła.
— Ty — suka, ty — nędznica, szmata, ty — nierządnica podła! — powtarzał chłop i bił, nie wybierając miejsca, kopiąc nogami i bluzgając ohydnemi słowami.
— Cóż ty robisz, zwierzu! — rzuciła się do niego z krzykiem żona. — Zabijesz dziewkę...
Chłop schwycił babę za włosy, wywlókł z chaty i, porwawszy kawał drzewa, zaczął okładać ją po grzbiecie, bokach i głowie.
Wyła przeraźliwie:
— Ludzie dobrzy! Ratujcie! Zabije! Za—bi—je!...
Z sąsiednich chat wybiegły baby, a za niemi powolnym krokiem wychodzili mężowie.
Otoczyli Chalinych kołem i patrzyli uważnie, spokojnie.
Żadnego wzruszenia i współczucia na ciemnych, ogorzałych twarzach chłopów nie dostrzegł mały Uljanow. Mężczyźni spoglądali raczej z zaciekawieniem i złośliwością, kobiety wzdychały i z udanem przerażeniem zasłaniały oczy rękami.
Sieriożka zaśmiał się cicho.
— Kochaj żonę, jak duszę, a trzęś, jak gruszę — szepnął słowami przysłowia. — Ten dopiero trzęsie!
— Ratujcie sąsiadkę, bo Paweł zatłucze ją na śmierć! — zawołała stara wieśniaczka.
— Nie nasza sprawa! — odparł poważnym głosem wójt. — Żona dwa razy w życiu najdroższą bywa: gdy się ją wprowadza do domu i gdy się odprowadza do grobu. Nic to! Nauczy Paweł babę i spokój będzie!
Jednak wieśniak wpadał w coraz to większą wściekłość. Klnąc, odrzucił od siebie drewno, którem bił żonę, i schylił się po ciężką kłonicę.
Wójt podszedł do niego i rzekł pojednawczym głosem:
— No, dość, dość już, sąsiedzie, Pawle Iwanowiczu! Zrobiliście swoje, patrzcie: baba pokrwawiona i już wstać nie może. Dość!
Chalin podniósł na niego ponure, oszalałe oczy, nagle się uspokoił i prawie ze łzami uskarżać się zaczął:
— Nie ustrzegła dziewki, nędznica! Co ja teraz pocznę? Będę bękarta karmił? Pięćdziesięciu rubli stary złodziej Milutin nie chce zapłacić... Już ja mu na jesieni, gdy spichrze będzie miał wypchane żytem, „czerwonego koguta“ puszczę w jego legowisku, zaświecę panu wysokorodnemu, szlachetnemu, gorącą łuną w oczy, jak mi Bóg miły! Nie zapomni on mnie!
— Nie dobrze gadasz, sąsiedzie! — upomniał go jeden z wieśniaków. — Nie daj, Boże, do policji dojdą takie słowa! Zgnijesz w więzieniu, nie inaczej!
Chalin jeszcze się żalił i odgrażał. Skorzystała z tego leżąca na ziemi, pokrwawiona baba, z jękiem wstała i poszła do chaty.
Sąsiedzi, omawiając krzywdę dziewczyny i słuchając skarg wieśniaka, uprowadzili ze sobą chłopa.
— Pobiegnę do domu, bo trzeba bydło napoić — rzekł Sieriożka i popędził ku domowi.
Wołodzia nie ruszał się z miejsca. Nadsłuchiwał co się działo w izbie.
Obydwie kobiety szlochały i zawodziły żałośnie.
Umilkły jednak i coś mówiły do siebie cicho, szeptem, niby spisek knuły.
Wkrótce z chaty wyszła dziewczyna. Pod pachą niosła grube zwiniątko płótna i żółtą chustkę w niebieskie kwiaty.
Chłopak czuł głód, lecz nie opuszczał swej skrytki.
Widział, jak powracał do domu Paweł. Szedł, słaniając się, gadał do siebie, wymachiwał rękami. Próbował nawet zaśpiewać i zatańczyć, lecz zachwiał się na nogach i ledwie nie runął na ziemię.
Wwalił się prawie nieprzytomny do domu, gdzie zbita, pokaleczona żona szybko ułożyła go na posłaniu i ściągnęła buty.
Wołodzia słyszał, jak pijany chłop chrapał i przez sen wykrzykiwał przekleństwa.
Wieśniaczka wyszła przed furtkę i wyglądała kogoś niecierpliwie.
Posłyszawszy kroki od strony ogrodu, zebrała kilka kamieni, leżących na podwórku i ułożyła pod ścianą domu, dalej od okienka.
Zbliżyły się do niej dwie kobiety.
Jedna z nich — Naśćka, o wystającym z pod fartucha brzuchu, spłakana i wystraszona; druga — mała, przygarbiona staruszka, znachorka wiejska. Żółta, poorana czarnemi, głębokiemi zmarszczkami twarz miała skupiony wyraz. Czarne, okrągłe, jak u ptaka, oczy biegały niespokojnie.
— Zwolnij, ciotko, dziewczynę od dziecka! — szepnęła wieśniaczka. — Po żniwach, rubla srebrnego przyniosę! Na Chrystusa przysięgam!
— Spieszcie się, spieszcie się! — mruczała, zakasując rękawy, znachorka.
Matka pomogła Naśćce położyć się na kamieniach. Leżała tak, że brzuch wypiął się niby rozdęty kadłub konia, który padł przed trzema dniami i leżał w lesie, gdzie o gnijące ochłapy gryzły się psy.
Staruszka poszperała koło ubrania dziewczyny i mruknęła:
— Daj-no, sąsiadko, deskę...
Wieśniaczka przyniosła ciężką, szeroką deskę, na której prano bieliznę.
Znachorka, wykrzyknąwszy niezrozumiałe słowa zaklęć, podniosła ją i z całej siły uderzyła leżącą w brzuch. Rozległ się zduszony jęk i cichy płacz, po nim nowe ciosy.
Trwało to długo. Jęki, zgrzyt zaciśniętych zębów i głuche odgłosy uderzeń...
Dziewczyna przeraźliwie krzyknęła i zamilkła.
— Już... mruknęła starucha. — Przynieś teraz wody i świeczkę kościelną!
Bełkocąc zaklęcia, pryskała na nieruchomą Naśćkę wodą i chodziła dokoła ze świeczką w ręku, powtarzając bez przerwy:
— Panie, zmiłuj się! Panie, zmiłuj się!
Matka pochyliła się nad leżącą dziewczyną i nagle odbiegła, przecierając przerażone oczy, chwytając się za włosy i szepcąc:
— Ciotko Anno, Naśćka nie żyje... Naśćka nie ży-je!
Opuściła się na ziemię i głową tłukła o ścianę.
Gdzieś niedaleko, zagrała harmonijka.
Wesołe, wysokie nuty biegły w pośpiechu, goniąc się wzajemnie i figlując.
Młody beztroski głos śpiewał:
„Wiosek trzy, osiedla dwa“
„Osiem dziewczyn, jeden ja!“
„Hu — ha“!