Lenin (Ossendowski, 1930)/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lenin (Ossendowski, 1930) |
Pochodzenie | cykl Na przełomie |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Cała wieś zebrała się przed domem Chalina.
Biała trumna, naprędce zbita z desek heblowanych, stała na dwóch zydlach w prawym kącie chaty. Na półce z czarnemi, zakopconemi obrazami paliła się świeca woskowa.
Młody pop, mały, chudy, w wyszarzałej sutannie i starej kapie z czarnego aksamitu odprawiał modły. Śpiewał suchym głosem, jakgdyby całą siłą woli hamując oburzenie. Niebieskie oczy co chwila zachodziły mu łzami, mocno zaciskał w bladej ręce krzyż i, ciężko oddychając, śpiewał urywane słowa modlitw.
Nie patrzał na stłoczonych dokoła wieśniaków. Oczy krył pod opuszczonemi powiekami.
Od czasu do czasu rzucał wzrok na umarłą Naśćkę.
Widział jej zaostrzony nos, zmarszczki bólu koło ust i jedno mętne, niedomknięte oko.
Wtedy urywał pienia, ze świstem wciągał powietrze i mocniej wpijał się chudemi palcami w metal krzyża.
Nabożeństwo dobiegło końca.
Przebrzmiały straszliwe, łkające słowa:
— Ukój ją, Panie, w przybytku świętych Twoich!
Chłopi wynieśli Naśćkę, dążąc szybkim krokiem na cmentarz, gdzie pasły się krowy, pozostawione bez dozoru, biegały psy wśród chwastów, pogmatwanych zarośli wikliny i powojów.
Nad grobem dziewczyny szybko wyrósł mały kopiec żółtej gliny, a nad nim — biały krzyż drewniany bez napisu.
Pan Uljanow zaprosił popa do siebie na herbatę, mówiąc do niego:
— Zdaleka przybyliście, ojcze, znużeni jesteście. Bardzo prosimy do nas!
Chalin nie zatrzymywał kapłana; rad był, że może pozbyć się nieznajomego popa z dalekiej cerkwi parafjalnej. Obcy i „uczony“ człowiek popsułby ucztę pogrzebową, krępowałby wszystkich.
Marja Aleksandrówna podtrzymała prośbę męża.
Młody pop z łagodnym, wstydliwym uśmiechem w milczeniu skinął głową, zdejmując z siebie kapę żałobną i zawijając w czerwoną chustkę krzyż, kropidło i butelkę z wodą święconą. Wytrząsnął z kadzielnicy węgle i spojrzał na wieśniaków.
Jedli, palcami biorąc z małej miseczki drobne szczypty kaszy pszennej i niecierpliwie spoglądając na osieroconych rodziców, łopatami równających mogiłę.
Pan Uljanow, zaprosiwszy popa do stołu, protekcjonalnym tonem wypytywał go o plebanję, o rodzinę, o sprawy kościelne.
Pop, skromnie opuszczając oczy, odpowiadał ostrożnie, nieufnie.
— Z jakiego seminarjum jesteście, ojcze? — spytała pani Uljanowa.
— Ukończyłem seminarjum kijowskie, a później akademję duchowną w Petersburgu, — nazwisko moje — Czerniawin, Wissarjon Czerniawin... — odparł cichym głosem.
— Akademję duchowną! — zawołał pan Uljanow. — Toż to najwyższy zakład naukowy, a wy ojcze Wissarjonie, zagrzebaliście się w dziurze wiejskiej! Jak to może być?
Pop podniósł wylękłe oczy i szepnął:
— Nie wiem, czy mogę otwarcie mówić... Boję się że ktoś podsłucha...
— Nam możecie śmiało mówić... — rzekła Marja Aleksandrówna.
— Wiem... — szepnął pop. — Znam syna państwa — Aleksandra Iljicza...
— Ta-ak? — zdziwiła się pani Uljanowa. — Gdzie ksiądz spotykał go?
— W Kazaniu... Mamy wspólnych znajomych... — odparł wymijająco.
— Niechże ojciec opowiada, jak się to stało, że uczonego kapłana posłano do takiej głuchej parafji?
Ojciec Wissarjon obejrzał się podejrzliwie i szepnął, pochylając się nad stołem:
— Jestem ścigany przez biskupa eparchjalnego i świętobliwy Synod...
— Za co?
— Sprzeciwiałem się polityce kościelnej, nie chciałem być urzędnikiem cerkiewnym, bo moje powołanie — kapłaństwo, utwierdzenie w prawdziwej wierze Chrystusowej...
Nagle się ożywiając, śmielej i głośniej mówić zaczął:
— Rosja jest dzikim jeszcze, prawie pogańskim krajem drodzy państwo! Kapłani nasi powinni być misjonarzami! Przecież nasz ciemny, niepiśmienny lud od chrześcijaństwa nic nie wziął. Nic! Dawniej bił głową o podnóżek drewnianego bałwana Peruna, a teraz po tysiącu lat bije głową przed malowanemi na drzewie ikonami. Bóg dla niego — to ikona, a o Duchu nic nie wie. Nie wie, nie myśli i pojąć nie może! Miłości, światła, nadziei i wiary niemasz wśród naszego ludu a co — straszniejsze, ten lud zuchwale odrzuca nawet najdrobniejszą oznakę wiary — modlitwę i staje się ponurym bluźniercą!
Umilknął, namyślając się.
— Chłop nasz modli się o urodzaj, o zwiększenie roli, o odebranie jej od posiadaczy wielkich obszarów... — ciągnął dalej ojciec Wissarjon. — Tylko to zaprząta jego głowę. Obietnicą ziemi można zaprowadzić go do nieba i do piekła! Cesarz Aleksander II zwolnił chłopów, ale przywiązał ich do małych szmatów ziemi, które nie mogą im dać nic poza nędznym bytem i ciągłą walką z głodem... Nazwano go „Oswobodzicielem“! Ktoś mądry doradził mu, aby skierował myśl ludu na ciągłe pożądanie ziemi i obezwładnił jego siły zwodniczemi obietnicami. Szatański plan!... Za to cesarz zginął z rąk rewolucjonistów...
Wszyscy milczeli. Wołodzia wpatrywał się w bladą, znękaną twarz ojca Wissarjona.
— Jakżeż ja mogę pociągnąć ten lud do nauki Chrystusa, gdy mi każą oszukiwać go, nakłaniać do pokory, ubóstwiania cara i uległości złym władzom? Nie mogę! Nie mogę!...
Westchnął i dodał szeptem:
— Napisałem o tem rozprawę. Teraz jestem ścigany, śledzony przez policję, zesłany na wieś... Kapłan!... To — wielkie słowo! Straszliwa odpowiedzialność! Byliście państwo na pogrzebie tej dziewczyny... Wiem ja, co się dzieje na wsi... Wiem, bo słyszę na spowiedzi o rzeczach okropnych! Nie są to zbrodnie, bo czyż nazwiemy tem słowem napad wilka na jagnię? Żyjemy w nieprzeniknionym mroku. Mężowie na śmierć biją żony swoje, gdy poczują pociąg do innej kobiety. Żony dosypują mężom trucizny do wódki, aby się uwolnić od nich. Dziewczyny prowadzą życie rozpustne, a później biegną do znachorek, aby uwolniły je od następstw nieuniknionych; pijaństwo, pierwotne obyczaje; życie ludzkie nie ma żadnej wartości: zabić człowieka, zabić z wyszukaną, azjatycką pomysłowością, aby czuł, że umiera, — to jest nasz naród! Nikt nie wie, nie przeczuwa, co z tego wyniknąć może...
— Rewolucja, bunt? — szeptem spytał pan Uljanow.
— Nie! — zawołał młody pop. — Naród, jak dziki, drapieżny zwierz, wyrwie się z klatki i wszystko utopi w wichrze zbrodni, w powodzi krwi, w płomieniach... Czas ten już nadchodzi!
Podniósł rękę i trząsł nią nad głową, ciężko oddychając.
— To straszne! — rzekła Marja Aleksandrówna.
— Może szkoły nasze uratują nas od klęski? — spytał pan Uljanow.
— To zbyt długa droga i wobec nastroju naszego ludu nawet niebezpieczna. Książka nie nakarmi głodnych. Uczyć z pożytkiem można tylko sytych i spokojnych ludzi. A u nas — głód i nienawiść... Nie łudźmy się!
To powiedziawszy, ojciec Wissarjon powstał od stołu, trzykrotnie przeżegnał się i szepnął błagalnym głosem:
— Nie powtarzajcie, drodzy państwo, nikomu naszej rozmowy! Nie boję się, lecz chciałbym przebyć w tych okolicach przez dłuższy czas...
Wyszli na dwór, gdzie stał wózek.
Furmana nie było.
— Wołodzia, pobiegnij-no do Chalina! Pewno, robotnik wasz, ojcze Wissarjonie, ucztuje z innymi po pogrzebie na „pominkach“[1] — powiedział pan Uljanow.
Chłopak chciał spełnić rozkaz ojca, gdy wtem na ganek chaty Chalina zaczęli wychodzić chłopi i wieśniaczki. Zamaszyście, po trzykroć czynili na piersiach znak krzyża i, zataczając się i potykając, schodzili ze stopni.
Tuż za ogrodzeniem zaczęli śpiewać niesfornym chórem jakąś skoczną piosenkę.
Furman, pijany i słaniający się, biegł ku swemu wózkowi
— Honorowy, poczesny pogrzeb wyprawili córce... Ha! Świeć Boże nad duszą raby twojej, Nastasji... — mruczał, gramoląc się na kozioł.
Wózek potoczył się ulicą, podnosząc obłoki kurzu.
Pijany chłop okładał szkapę biczem i wykrzykiwał złym głosem:
— Ja z ciebie, ścierwo, skórę zedrę, gnaty połamię!...
Rodzice Wołodzi powrócili do domu.
Chłopak pozostał i patrzył za znikającym na zakręcie drogi, skaczącym na kamieniach i dudniącym okutemi kołami wózkiem małego, bladego popa.
Widział go wyraźnie przed sobą z ręką, groźnie podniesioną nad głową, a obok opasłego ojca Makarego, pieszczącego miękką brodę i srebrny krzyż ze złotym wieńcem, niebieską emalią i drogiemi kamyczkami nad głową Chrystusa Ukrzyżowanego.
— Dwuch duchownych... — myślał. — Jacyż różni i obaj dziwni!... Który z nich lepszy, prawdziwszy, który — gorszy?
Odpowiedzi nie miał znikąd. Czuł się na rozdrożu w gmatwaninie pojęć...
Zmrużył czarne oczy i mocno zacisnął usta.
Przypomniał sobie, że miał obejrzeć żebraka, który zanocował u wójta. Otrząsnął się z dręczących go zwątpień i pobiegł do chaty, gdzie znajdował się przybysz. Ujrzał go otoczonego wieśniaczkami i dziećmi, garnącemi się do niego.
Był to „Ksenofont w żelazie“, stary chłop, chudy, o czarnej twarzy i męczeńskich, nieprzytomnych oczach. W lecie i zimie chodził boso, w jednej i tej samej dziurawej, wyświechtanej sukmanie. Na wynędzniałem ciele nosił ciężki łańcuch i koszulę z włosia końskiego dla umartwienia. Na piersi miał duży, ciężki obraz Chrystusa w wieńcu cierniowym.
Starzec ani chwili nie milczał. Mówił bez przerwy. Była to mieszanina modlitw, przypowieści, plotek i nowin, zebranych z całej Rosji, którą od wielu lat przebiegał bez celu, gnany żądzą włóczęgostwa.
Opowiadał o klasztorach, relikwjach świętych męczenników, o ich żywotach; o więzieniach, gdzie pędziło rozpaczliwe, beznadziejne życie tysiące chłopów; o buntach; o jakiemś oczekiwanem „białem piśmie“, mającem dać wieśniakom ziemię, prawdziwą wolność i szczęście; o cholerze, „rozrzucanej“ po wsiach przez lekarzy i nauczycieli; pokazywał talizmany na wszelkie choroby i nieszczęścia: szczyptę Ziemi Świętej, odłamek kości świętej Anny, buteleczkę z wodą ze studni św. Mikołaja Cudotwórcy; śmiejąc się, podśpiewując i dzwoniąc łańcuchami, przepowiadał, że wkrótce przyjdzie Antychryst — wróg Boga i ludzi, że przetrwają 606 dni jego panowania tylko ci, którzy są do ziemi przybici brzemieniem cierpień i niesprawiedliwości, a są nimi chłopi. Im też dane będzie prawo sądzić krzywdzicieli; zawita potem ponownie Chrystus, na tysiąc lat ustanowi byt ludzi od pługa, aby przed końcem świata doznali radości życia ziemskiego.
Śpiewał, krzyczał, modlił się, płakał i śmiał się nieprzytomnie stary żebrak, czarny, jak ziemia.
Przyglądał mu się bacznie mały Włodzimierz. Myśli przeróżne budziły dziwne opowiadania starca.
Przed chatą wójta nagle zajechał z brzękiem dzwoneczków powóz, za którym konno pędziło dwóch policjantów.
Do izby wszedł urzędnik. Przywitał się z wójtem wyniośle i zapytał:
— W twojej wsi mieszka Darja Ugarowa, wdowa po żołnierzu, zabitym na wojnie tureckiej?
— Mieszka... — odparł wylękły chłop, drżącemi rękami nakładając na sukmanę mosiężną blachę z napisem „wójt“ — oznakę jego władzy. — Koło Krzywego Wąwozu stoi chata Ugarowej...
— Wskaż mi chatę wdowy! — rozkazał urzędnik i wyszedł z izby.
Poszli, odprowadzani przez tłum wieśniaczek, śpiewającego Ksenofonta i nadbiegających zewsząd chłopów.
— W imieniu prawa zabieram Darji Ugarowej dom, rolę i całą majętność za niewypłacenie podatków, zaległych od śmierci męża! — oznajmił surowym głosem urzędnik. — Spełnijcie wasze obowiązki!
Skinął na konnych policjantów. Ci wyprowadzili krowę i zaczęli nakładać pieczęcie na dom i chlew.
— Sąsiedzi, dobrodzieje! — wrzasnęła, podnosząc ręce, wieśniaczka. — Poratowanie dajcie, złóżcie się, zapłaćcie! Wiecie sami, jaka nędza w domu! Chłopa niema... przepadł na wojnie... Cóż ja biedna, samotna zrobić mogłam?... Ani pługa, ani robotnika... Sama wychodzę w pole z sochą drewnianą, ciągną ją krowa i moje dziewczyny nieletnie... Gdyby nie krowa — jedyna karmicielka, dawnobyśmy z głodu pomarły... Ratujcie!... Zapłaćcie!
Chłopi pospuszczali głowy i ponuro patrzyli w ziemię. Nikt się nie poruszył, nikt słowa nie wyrzekł.
— No, tak! — rzekł urzędnik. — Darja Ugarowa musi dziś jeszcze opuścić zagrodę. Wójt dopilnuje, aby nie złamała pieczęci do końca sprawy, bo inaczej...
Pogroził pięścią, skinął głową i wsiadł do powozu.
Za nim ruszyli konni policjanci, prowadząc na postronku krowę.
Tłum się nie rozchodził. Stał w milczeniu i słuchał zawodzeń, skarg i szlochu Darji. Szarpała na sobie płócienną koszulę, przepasaną sznurkiem; rwała włosy i krzyczała przeraźliwie, jak zraniony ptak.
Roztrąciwszy tłum, podszedł do niej Ksenofont.
Brzęcząc łańcuchami, ukląkł przed płaczącą, zrozpaczoną wieśniaczką. Przyciskając palce do czoła, ramion i piersi, szeptał modlitwę i patrzał nieprzytomnemi, pałającemi oczami.
Wreszcie dotknął czołem ziemi i rzekł uroczyście:
— Raba boża, Darjo! Nie masz-li nikogo, ktoby bronił ciebie i te ukochane przez Chrystusa dziatki? Nie masz-li nikogo, ktoby opiekował się wami?
— Nikogo, ach, nikogo!... Sieroty my samotne, nieszczęśliwe... — odezwała się Darja, wybuchając szlochem; prawie zemdlona, ścięta z nóg rozpaczą bezsilnie oparła się o ścianę chaty.
— W imię Ojca, Syna i Ducha świętego, amen! — zawołał żebrak. — Tedy oto ja, niegodny sługa Chrystusa, biorę was ze sobą... Pójdziemy razem na żebractwo, na tułaczkę... w znoju, w mrozie, w słotę, burzę i zamieć śnieżną... od wsi do wsi, od miasta do miasta, od klasztoru do klasztoru... po całem niezmierzonem obliczu Rusi świętej!... Jako ptaki będziemy, co nie orzą, nie sieją, a Bóg plon im zsyła, co w sercach dobrych ludzi wyrasta... Nie rozpaczajcie... nie płaczcie!... Z niebios Chrystus Umęczony i Matka Jego Przeczysta ześle wam pomoc... Zbierajcie się... W drogę daleką, znojną... W imię Chrystusowe... aż do dnia, gdy przyjdzie pomstowanie i nagroda dla uciśnionych, we łzach i bólu tonących... W drogę!
Ujął za ręce dziewczynki i poszedł, dzwoniąc żelazem. Dzieci nie opierały się. Szły pokornie, cicho płacząc.
Darja spojrzała za odchodzącemi, ogarnęła zrozpaczonym wzrokiem ubogą chatę, rozwalony chlew, połamany płot podwórka i porzucony skopek z resztkami mleka na dnie.
Krzyknęła przenikliwie, groźnie, niby jastrząb, krążący nad łąką, pobiegła, doganiając Ksenofonta, postukującego kosturem, i cicho postępujące przed nim dziewczynki w brudnych koszulach płóciennych, bose, z powichrzonemi włosami lnianemi.
Rozbiegły się baby po izbach i po chwili otoczyły odchodzących na tułaczkę żebraczą, znosząc chleb, jaja, kawały mięsa, drobne miedziaki. Oddawały jałmużnę Ksenofontowi i Darji, szepcąc:
— W imię Boże...
— Chrystus wynagrodzi... — odpowiadał żebrak, chowając datki do worka. Cała wieś odprowadzała aż do skrzyżowania dróg dawnych sąsiadów, porzucających na zawsze gniazdo rodzinne.
Dalej żebracy szli już sami.
Tylko Wołodzia, kryjąc się w krzakach, sunął za nimi.
Ksenofont modlił się szeptem, Darja cicho płakała, dziewczynki, już uspokojone i uradowane zmianą w ich życiu, biegły naprzód i zrywały kwiaty.
Na polach pracowali chłopi.
Drobne, chude koniki ciągnęły sochy o jednym lemieszu, wykutym przez kowala wiejskiego, lub o ostrym korzeniu — z braku żelaza.
Wielki znój i wysiłek biły z pochylonych łbów słabych koników i z wyprężonych karków i ramion ludzi, idących przy radle.
Koniki sapały dychawicznie, chłopi pokrzykiwali zdyszanemi głosami:
— O—o—o—ej! O—o—o—ej!
Wołodzia pomyślał, że są to też burłaki, ciągnący sznur, uwiązany do ciężkiej krypy, pełnej nędzy i pracy bez wytchnienia i nadziei.
Tymczasem idące skrajem drogi dziewczynki zatrzymały się i stały nieruchomo, zapatrzone w dno rowu, biegnącego wzdłuż szosy.
Wypadło stamtąd dwóch wyrostków. Krzyczeli i klęli ohydnie, śmiejąc się i poprawiając na sobie portki i koszule.
Uciekali w pole, gdzie stała biała, kosmata szkapa, zaprzężona do drewnianej sochy.
Za nimi wygramoliła się dziewczyna, z potarganemi włosami, bosa, w brudnej, wysoko podkasanej jubce.
Szła, leniwie naciągając na nagie ramiona i bujne, rozrosłe piersi płócienną koszulę, rozdartą na plecach i zawalaną ziemią. Znał ją Uljanow. Była to pastuszka, niemowa.
Przystanęła. Niebieskiemi oczami bezmyślnie i obojętnie patrzyła na kroczących drogą żebraków, drapiąc się pod pachami.
Wyrostki dobiegli do sochy. Schyleni nad nią już szli, odwalając płytką skibę i złośliwemi okrzykami poganiając konia:
— O—o—o—o-ej! O—o—o—ej!
Mały Uljanow nie poszedł dalej.
Usiadł za krzakami przy drodze i zapłakał ciężkiemi, gryzącemi łzami. Nic go nie radowało.
Niebo szafirowe i głębokie, złocisty kurz na szosie, kwiaty polne, zieleniejące pola, słońce gorące, jaskrawe, — wszystko wydało mu się szarem, beznadziejnem, chorem i nędznem. W głosach ptaków słyszał jedną tylko nutę — nutę jękliwej skargi.
Przestał płakać. Porwała go natomiast potężna nienawiść.
Kołowały przed nim postacie, wirujące w mętnym, szarym zmroku.
Bóg, ojciec z orderem na piersi, wójt, rudy Sieriożka, wysoki komisarz policji Bogatow, doktór Titow, stara, pomarszczona znachorka, blady pop wiejski, którego gonił opasły ojciec Makary, prężące się lubieżnie nagie piersi dziewki bezmyślnej.
Z pola szła do niego zła, namiętna skarga od pługów i soch:
— O—o—o—o—ej! O—o—o—ej!