Lenin (Ossendowski, 1930)/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Lenin (Ossendowski, 1930)
Pochodzenie cykl Na przełomie
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.

Mały Włodzimierz Uljanow siedział cicho i z pod namarszczonych brwi bacznie śledził każdy ruch matki.
Marja Aleksandrówna, trochę przybladła i smutna, pomagała służącej Ninie nakrywać do stołu.
Była sobota, — dzień, w którym do Uljanowych przychodzili znajomi ojca. Marja Aleksandrówna nie lubiła tych zebrań; starszy brat, posłyszawszy o nich, uciekał z domu, mrucząc:
— Do djabła, do djabła z tymi jaskiniowcami!
Siostry, sprzątające w saloniku, śmiały się pocichu, a Wołodzia z niecierpliwością oczekiwał gości.
Nareszcie w saloniku zjawił się ojciec.
Siwy, barczysty, o ciemnych skośnych oczach, takich samych, jakie miał młodszy syn, z dumą nosił granatowy surdut ze złotemi guzikami i krzyżem św. Stanisława na biało-czerwonej wstążeczce, co nadawało mu wyraz uroczystości i powagi.
Siadł w fotelu, przysunął mały stolik i ustawił szachy, przygotowując się do partyjki z doktorem Titowym.
Doktór zawsze wprawiał w podziw małego Włodzimierza.
Chłopak chciałby go widzieć pływającego. Nie wątpił, że doktór mógłby stać na największej głębinie, jak korek jego wędki na rzece. Taki był gruby, okrągły ten doktór Titow.
Ojciec nie odzywał się do Marji Aleksandrówny, bo wiedział, że nie lubi jego gości; nie chciał psuć sobie zabawy sprzeczką z żoną.
Jednak pani Uljanowa sama wszczęła rozmowę.
— Mój kochany — rzekła, — już dałbyś raz spokój sobie i mnie z tymi gośćmi! Co ci przyjdzie z tego, że zjawi się stary opój, proboszcz, ojciec Makary, w zielonej kamlotowej sutannie, doktór Titow i inspektor szkół ludowych — Piotr Piotrowicz Szustow. Ani Bogu świeczka, ani djabłu — pogrzebacz, doprawdy!
Ojciec poruszył się niespokojnie i zaczął wycierać czerwoną chustką spocone czoło, mrucząc:
— Żyjemy w przyjaźni oddawna... zresztą, wszyscy oni mają rozległe stosunki, mogą się więc przydać w życiu, dopomóc, komuś z silnych tego świata dobre słowo o mnie szepnąć...
— Och! — westchnęła żona. — Co do tego dobrego słowa, to przypominasz mi Tiapkina-Lapkina z „Rewizora“ Gogola. Ten też bardzo o to dbał i prosił, aby rewizor, po powrocie do Petersburga, powiedział ministrowi, że w takim a takim mieście przebywa Tiapkin-Lapkin!
Zaśmiała się głucho i nieprzychylnie.
— Masza, co też za porównanie... — rzekł z wyrzutem.
— Zupełnie to samo! — zawołała pani Uljanowa. — Śmieszny jesteś! Dlaczego nie zapraszasz do siebie ludzi światłych, młodych, myślących, — naprzykład, lekarza Dochturowa, nauczyciela Nilowa lub tego dziwnego mnicha — kaznodzieję, brata Aleksego? Spotkałam ich u pani Własowoj, są to bardzo rozumni, uczciwi ludzie!
— Broń Boże! — wylękłym głosem i wymachując rękami, syknął pan Uljanow. — Są to typy niebezpieczne, jacyś tam... działacze.
— Działacze? — spytała Marja Aleksandrówna. — Co to znaczy?
— Coś złego! — odparł szeptem. — Ostrzegał mnie przed nimi naczelnik policji... Ale zapomniałem ci powiedzieć, Masza, że i on dziś nas odwiedzi...
— Tego tylko brakowało! — klasnąwszy w dłonie, zawołała z oburzeniem. — Dziś to już żywego słowa nie posłyszymy. Obecność policjanta, i to jeszcze takiego gorliwego, wszystkim zamknie usta.
Mąż milczał i, ciężko wzdychając, wycierał spocone czoło.
— Taki jak ja mały człowiek powinien mieć silnych przyjaciół, — powiedział bardzo cicho.
Marja Aleksandrówna machnęła ręką i wyszła do jadalnego pokoju.
O 8-ej wieczorem bardzo punktualnie jeden po drugim przybywali goście. Wkrótce wszyscy siedzieli w saloniku, prowadząc ożywioną rozmowę.
Wołodzia oczu nie spuszczał z dwóch postaci.
Uśmiechał się pokryjomu i trącał siostrę Saszę, wskazując wzrokiem na doktora.
Okrągła głowa, łysa i cała czerwona, o nadmiernie wypukłych bladych, prawie białych oczach — od dołu była zakończona trzema podbródkami, wylewającemi się, jak gęsty kit, na biały, pofałdowany gors koszuli; kulista głowa opierała się na okrągłej, podobnej do olbrzymiej piłki figurze, a tak jakoś dziwnie, z taką wzbudzającą obawę nierównowagą, że, zdawało się, iż powinna z niej się stoczyć przy silniejszem poruszeniu. Krótkie, tłuściutkie nóżki zwisały z dość wysokiej kanapy, ledwie dotykając podłogi.
— Jabłko na arbuzie... — szepnął Wołodzia do siostry, mrużąc oczy. Sasza lekko uszczypnęła go w ramię i cicho pisnęła, zatknąwszy usta ręką.
Chłopak przeniósł wzrok na nowego gościa.
Był to komisarz policji — radca kolegjalny Bogatow.
O tym człowieku krążyły legendy po całem mieście.
Był postrachem dla złoczyńców wszelkiego rodzaju. Barczysty, chudy, miał twarz okoloną pięknemi bokobrodami; długie, zuchowato podkręcone do góry wąsy końcami swemi sięgały zmrużonych, chytrych oczu. Siedział rozparty w fotelu i co chwila poprawiał szablę i wiszący na szyi order.
Długie lakierowane buty błyszczały i cicho dzwoniły ostrogi.
Wołodzia nie mógł się napatrzeć na niego. Podobała mu się siła, bijąca z muskularnej postaci Bogatowa, i pewność siebie, tryskająca z każdego słowa, z najmniejszego połysku bezczelnych oczu.
Jednocześnie na dnie serca małego chłopaka wzbierała nieznana niechęć, niemal nienawiść, chęć zrobienia przykrości, bólu, wstydu temu silnemu, pewnemu siebie człowiekowi.
Komisarz, ćmiąc grubego papierosa, opowiadał.
Wszyscy pochyleni, z uśmiechem służalczego zachwytu słuchali.
Pan Uljanow siedział wyprostowany, cały zamieniony w uwagę, starając się nie przepuścić ani jednego słowa. Miał zwyczaj słuchać uważnie — stare przyzwyczajenie nauczycielskie. Po nim tę sztukę odziedziczył młodszy syn — małomówny zwykle, skupiony, uważnie patrzący i słuchający.
Doktór Titow, przechyliwszy głowę nabok, napróżno usiłował odwrócić ciężkie ciało swoje w stronę mówiącego.
Inspektor Szustow pokrzykiwał cicho i podskakiwał na krześle.
Ojciec Makary oczy wznosił ku niebu, jedną ręką — białą, pulchną głaskał długą brodę, a drugą — przyciskał do piersi wiszący na złotym łańcuchu ciężki srebrny krzyż z niebieską emalją i świecącemi się kamyczkami w wieńcu nad głową Chrystusa.
— Moi panowie, proszę rozważyć tylko! — mówił dobitnym, basowym głosem komisarz Bogatow. — Chłopi, którym szanowany, ceniony w całej gubernji pan Aksakow, należący do najstarszej szlachty, nie pożyczył drzewa na odbudowę spalonej wsi, zrobili napad na dwór. Spotkali ich tam strzałami. Dwóch chłopów zabito, trzech raniono, reszta rozbiegła się, nic nie wskórawszy. Pchnięto konnego parobka do mnie. Przybyłem, nie zwlekając. Powęszyłem tu i ówdzie, w ciągu godziny wykryłem rannych i kazałem przyprowadzić do siebie. Pytam o szczegóły, o uczestników napadu. Milczą... A więc wy tak, braciszkowie?! Jakem machnął jednego, drugiego, trzeciego w ucho, w zęby, w nos; zalali się chłopy krwią, no i wyśpiewali prawdę! Gubernator nasz nie lubi hałasu, niepokojących doniesień do Petersburga, bo to zaraz długa korespondencja, śledztwo, awantura! Woła mnie i powiada: „Szymonie Szymonowiczu, pokaraj buntowników, aby raz na zawsze odechciało się im wypraw na starą szlachtę!“ Wziąłem wtedy kilku swoich policjantów i wymierzyłem sprawiedliwość podług sumienia. Ci, co napad uczynili, dostali po sto rózeg, a dla postrachu — cała wieś, nawet baby, po dwadzieścia pięć. Teraz cisza i spokój, jak makiem zasiał! Rózeczki dla naszego dobrego chłopka — to najpierwsza rzecz, najlepsze lekarstwo. Cha! Cha! Cha!
— Bardzo słusznie, bardzo słusznie! — zgodził się doktór. — Środek nakształt baniek. Odciąga krew od głowy i serca...
— Łagodna, ojcowska kara! — śpiewnym głosem wtórował mu ojciec Makary, pieszcząc obydwiema rękami krzyż. — Lud nasz — to dzieci, więc, jak dzieci, należy go karać...
— Hm... lepsze to, niż sąd, więzienie, Sybir... — dodał inspektor, patrząc na Uljanowa.
Marja Aleksandrówna surowo spojrzała na męża i zacisnęła ręce.
Zmieszany obejrzał się bezradnie i, chrząknąwszy, zwrócił się do córki.
— Sasza! — rzekł. — Popędź-no kucharkę. Drodzy goście, z pewnością, głodni są.
Marja Aleksandrówna, skinąwszy na dzieci, wyszła z saloniku.
Panowie gawędzili dalej, opowiadając sobie różne plotki miejskie i nowiny urzędnicze. Wreszcie gospodarz zaproponował zagrać w karty i w szachy.
Bogatow, ojciec Makary i inspektor zaczęli grać w sztosa, Uljanow z doktorem ścierali się zawzięcie, posuwając figury szachów.
Na zaproszenie Marji Aleksandrówny wszyscy przeszli do jadalnego pokoju. Goście obficie popijali, wlewając do gardła ogromne kieliszki wódki i na przegryzkę racząc się śledziem, kiszonemi ogórkami i marynowanemi grzybami.
— Ależ umiecie pić, ojcze Makary! — śmiał się inspektor, z zachwytem patrząc na proboszcza, nalewającego sobie sporą szklankę wódki.
— Z Bożą pomocą, mogę jeszcze — śmiał się tenorkiem ojciec Makary. — Niewielka to sztuka! Aby tylko gospodarze zaprosili do stołu, dali wódki, a gardziel zawsze przynoszę ze sobą... na wszelki wypadek!
— Że też, wasza wielebność, nie przeszedł dotąd na bas, a trwasz przy tenorze? — dziwił się doktór.
— Eh! — machnął ręką proboszcz. — Przecież nie jestem diakonem...
— Jakaż różnica? — spytał Uljanow, trochę już podpity.
— Bardzo prosta! — zaśmiał się pop. — Diakon, kiedy wypije, chrząka i ryczy: a-a-a! Ja zaś, po wypiciu piszczę na najwyższą nutę: i-i!
Wszyscy zaczęli się śmiać, a ojciec Makary nalał sobie jeszcze jedną szklankę, wypił, zadarł głowę wysoko i pisnął:
— I-i-i! Ot tak!
Znowu rozległ się wesoły śmiech rozbawionego towarzystwa.
Pani Uljanowa, nakarmiwszy dzieci, wyprawiła je spać.
Siedziała milcząca i posępna, robiąc uprzejmą twarz tylko wtedy, gdy na nią zwracano uwagę. Wkrótce jednak podochocone towarzystwo zapomniało o niej. Spostrzegłszy to, wymknęła się z pokoju.
Wołodzia nie poszedł do oficyny, gdzie mieszkał z bratem. Powrócił pokryjomu i zaczaił się w saloniku, zdaleka przyglądając się ucztującym.
— Czy dużo możecie wypić, ojcze Makary? — pytał popa Uljanow, klepiąc go po ramieniu.
— Do nieskończoności plus jeden kieliszek jeszcze! — odparł, podnosząc oczy, jak do modlitwy.
— Wasza wielebność, podług wyrażenia Kuźmy Prutkowa, może ogarnąć nieogarnione... — zauważył ze śmiechem inspektor.
— Zaiste, Piotrze Piotrowiczu! — odpowiedział natychmiast ojciec Makary. — Albowiem powiedziane jest u Eklezjasty, syna Dawidowego, króla Jerozolimskiego: „Jedz chleb swój z weselem, a pij wino swe z radością, bo się uczynki twoje Bogu podobają!“
Wołodzia zamyślił się nad temi słowami. Matka uczyła go modlitwy i prowadziła do cerkwi. Ludzie modlili się przed pięknemi, złoconemi obrazami; jedni mieli rozrzewnione i rozjaśnione twarze, drudzy — płakali i wzdychali.
Bóg... Wielkie słowo, straszne, kochane, niezrozumiałe słowo.
Istota, mająca takie wzniosłe, wzruszające imię — Bóg, powinna być piękna, wspaniała, potężna, promienna; nie może ona być podobna ani do ojca, doktora, radcy kolegjalnego z orderem na szyi, ani do proboszcza w zielonej sutannie, z pięknym krzyżem na piersi, ani nawet do mamy, która przecież czasami gniewa się i krzyczy na siostry i służącą zupełnie tak, jak to czyni sam Wołodzia, podczas kłótni z rodzeństwem... Wielka Istota nie może postępować w ten sposób, a tymczasem sam ojciec Makary powiedział, że Bóg pochwala wesołość przy jedzeniu i piciu wina, na co tak często narzeka mama, z rozpaczą lub gniewem patrząc na ojca.
Zasmuciło to chłopaka. Bóg wydał mu się mniej strasznym i mniej ukochanym, zupełnie zwyczajnym, pozbawionym tajemniczości.
— Może podobny jest do ojca Makarego, lub do biskupa Leontego? — spytał samego siebie.
Skrzywił się na tę myśl i zaczął się przysłuchiwać rozmowie gości.
Oparłszy się łokciami o stół i kiwając głową, mówił inspektor Szustow:
— Często objeżdżam dalekie wsie, w których zakładamy szkoły ludowe. Zbieram ciekawe, bardzo zabawne materjały na prośbę mego kolegi z seminarjum. Może, panowie, pamiętacie, garbusa Surowa? Ukończył on akademję i teraz jest profesorem na uniwersytecie w Moskwie. Ho, ho! Wielki uczony — nie żarty! Osobiście znany ministrowi oświaty! Książki drukuje. Musiałem spełnić jego prośbę, bo to, sami rozumiecie, protekcja, co się zowie! Wyszukałem dla niego materjały — palce lizać! Wiecie, że w dwóch wioskach wykryłem pogan? Tak, tak — pogan! Urzędowo są prawosławni; gdy każą władze, jadą o 50 wiorst do cerkwi, pokłony biją, aż huczy, ale w domu przechowują „stare bogi“, przed któremi stawiają miseczki z ofiarami — mlekiem, solą, mąką. Cha! Cha! Cha!
— A gdzież to widzieliście, Piotrze Piotrowiczu? — spytali jednocześnie ojciec Makary i komisarz policji.
— Są to wioski — Bejzyk i Ługowa — powiedział inspektor.
— Muszę jutro donieść o tem biskupowi — rzekł pop. — Należy skierować tam misjonarzy, nauczyć, ostrzec, nawrócić, utwierdzić w prawdziwej wierze prawosławnej!
— Nim to zrobicie, poślę tam swoich konnych policjantów, oni tam nawrócą i nanowo ochrzczą bałwochwalców nahajami! — zawołał ze śmiechem Bogatow. — Dziki jeszcze nasz lud, oj, dziki, panowie!
— To też zakładamy szkoły ludowe — odezwał się Uljanow, popijając piwo. — Oświata szybko się szerzy. Już nie znajdziecie teraz wsi, w której nie byłoby kogoś, umiejącego czytać i jako-tako pisać.
— To dobrze! — pochwalił ojciec Makary. — Można będzie dać im dobre książki o pożytku kościoła, o poszanowaniu dla duchownych osób, o obowiązkach synowskich wobec ojca-cara i panującego nam szczęśliwie domu cesarskiego...
— O tem, jak żyją cywilizowane narody na Zachodzie — wtrącił Uljanow.
— To zbyteczne! — żachnął się Bogatow. — Nie zrozumieją, zresztą nie jest to potrzebne; to nawet niebezpieczne, bo budziłoby niewczesne marzenia, duch niezadowolenia, protestu, buntu... Przypomnijcie sobie, panowie, że rewolucjoniści — zbrodniarze targnęli się na drogocenne życie takiego świętego, dobrego dla wieśniaków monarchy, jakim był car Aleksander II. Przebywałem wtedy w Petersburgu i widziałem, jak zawisali na szubienicy Żelabow, Perowskaja i inni mordercy. Dusza się radowała, że dosięgła ich ręka Boga.
— Ręka Boga? — szepnął Wołodzia. — To Bóg wiesza ludzi?
Bóg znowu się oddalił.
Nie był już bliski, zrozumiały, przyziemny. Nie powrócił też na niebo, w tajemniczy błękit, przetkany złotem słońca, srebrem księżyca i brylantami gwiazd, jak opowiadała dzieciom stara niańka Marta. Oddalił się, lecz w jakiś inny świat, mroczny, wrogi, nienawistny.
Bóg... wino... szubienica — wszystko się skotłowało w głowie chłopca. Łzy cisnęły się do oczu. Serce kołatało w piersi. Czuł żal gryzący, tęsknotę po czemś, co nagle utracił. Nienawidził komisarza Bogatowa, nienawidził Boga.
Jeden bił w ucho wieśniaków, aż się krwią zalewali, drugi — własną ręką wciągał na szubienicę.
Komisarz bił chłopów za to, że chcieli ukarać nielitościwego bogacza; rewolucjoniści zabili cara... Za co? Z pewnością był też niedobry...
Tymczasem ojciec, wystraszony naganą Bogatowa, usprawiedliwiał się:
— Chciałem powiedzieć, że możemy dać chłopom opisy sposobów uprawy roli, hodowli bydła, stosowanych na Zachodzie...
— A-a! To można! — zgodził się komisarz policji. — Musimy jednak przedewszystkiem, posługując się siłą władzy, kościołem, szkołą, utrzymywać nasz lud w ryzach karności, wiernopoddańczości carowi, w spokoju i pokorze... Inaczej nie można!
— Pewno, bo w przeciwnym razie zjawią się nowy Razin, Pugaczow — samozwańczy wodzowie ludu, prowadzący do buntu! — ze śmiechem zawołał doktór. — A gdy nasze ciemne mrowisko poruszy się, toż to taniec będzie! Ze wszystkich nor wylazłyby djabły, wiedźmy, biesy, wilkołaki i popędziłyby przed naszymi Iwanami, Stefanami, Wasylami! A ci spokojni, dobrzy, bogobojni chłopkowie szliby z groźnym pomrukiem, wymachując nożami, siekierami i drągami, puszczając krew wszystkim, napotkanym na drodze, czy potrzeba, czy nie potrzeba! Dla przyjemności ujrzenia gorącej posoki, dla przekonania się nareszcie, czy, naprzykład, ojciec Makary ma w brzuchu czerwone, czy niebieskie wnętrzności? Ha! Powstałby wtedy wielki łomot i huczek, a łuna ogarnęłaby całą Rosję świętą! Znam ja nasz ludek! Niedaleko odszedł od dobrych czasów tatarskiej niewoli. Tatarzy hulali, aż ziemia drżała, ale to furda przed tem, jak pohulałyby nasze prawosławne Iwany, Alekseje i Konrady. Uf! Aż ciarki przechodzą na tę myśl!
Wszyscy zamyślili się, z niepokojem spoglądając po sobie, chociaż na stole stała już baterja wypróżnionych butelek.
— Oj, tak, tak, doktorze, święta prawda! — przerwał milczenie komisarz policji. — Byłby to taniec taki, że poszłaby kurzawa aż pod same niebo! Opowiem wam coś o tem...
Wszyscy usadowili się wygodniej i zapalili papierosy. Uljanow dolał piwa.
— Nad Wołgą, koło Samary w roku ubiegłym koczował tabor cygański. Drapieżne to, niepoprawne plemię! Wiadomo, że gdzie cyganie, tam kradzież. Ginie cnota dziewek wiejskich, giną konie, cha, cha, cha!
— Jedna zguba do naprawienia, drugą jeszcze można odbić! — zauważył, pieszcząc swój wspaniały krzyż, ojciec Makary.
— Otóż to! — kiwnął głową Bogatow. — Tak się też stało. Jakiś zuch cygński chadzał do pobliskiej wsi, wypatrzył sobie krasawicę no, i spał z nią w noce jesienne na miękkiem sianku. Nietylko na amory tracił jednak czas! Wypatrywał, co i gdzie z chłopów urwać można. Uprowadzili cyganie trzy najlepsze konie, dali nura na tamten brzeg, sprzedali zdobycz Tatarom i zniknęli w stepach, jak zgraja wilków. Długo szukali chłopi skradzionych koni i dowiedzieli się, że są one u Tatarów. Szeptali o czemś, naradzali się ze swoim popem i pewnej nocy zrobili napad. Zatłukli drągami i zarąbali siekierami ośmiu Tatarów i odebrali konie. Awantura, skargi, hałas, sąd! Pięciu z nich poszło do katorgi... Na przyszły rok tabor koczował wpobliżu i młody cygan zawitał do porzuconej kochanki. Schwytano go... Zaczęło się przedstawienie, prawdziwy teatr! Oj, co to było! Dziewkę oskarżono o to, że jest wiedźmą, gdyż jedna ze starych wieśniaczek na własne oczy widziała, jak krasawica latała na miotle! Uwiązano dziewczynie do szyi stary kamień młyński i wrzucono tam, gdzie Wołga tworzy wir... Przepadła jak szczenię... Z cyganem zabawiono się inaczej. Skrępowano mu ręce rzemieniem, posmarowano go miodem i powieszono w lesie nad mrowiskiem tak, że dotykał go stopami. Cała wieś przez trzy dni i noce chodziła przyglądać się, jak koniokrada żywcem pożerały mrówki! Dwóch chłopów skazano później na trzy lata ciężkiego więzienia...
— Ciężka, zbyt ciężka kara! — zawołał ojciec Makary. — Za co? Za jakiegoś cygana — poganina i kilku Tatarów? Sam Bóg cieszył się z pewnością, że bałwochwalców posłano do piekła!
— Bóg, znowu Bóg... — jęknął Wołodzia.
Imię to ostrzem przeszyło mózg i serce chłopca.
Płacząc, wymknął się z saloniku. Powróciwszy do oficyny, upadł twarzą na łóżko i długo, ciężko, beznadziejnie szlochał.
Obudził go brat, powracający do domu po północy.
Zdumiał się, spostrzegłszy zapłakaną twarz chłopaka.
— Co ci się przydarzyło? — spytał. — Płakałeś? Usnąłeś w ubraniu...
Łzy namiętne wyrwały się z oczu Włodzimierza.
Urywanym głosem, jęcząc i szlochając, opowiedział wszystko i, zaciskając pięści, szepnął:
— Bóg jest zły... zły!
Starszy brat spojrzał na niego uważnie, pomyślał chwilę i rzekł cicho, dobitnie:
— Boga niema...
Chłopak wtoczył się, jak pijany, krzyknął przeraźliwie i padł zemdlony.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.