[10]
Myślę o mórz błękicie, o słodkich zachodach,
O zapienionej grozie w wodnych wirów leju…
Krabich norach, rybaczych łodziach i niewodach, —
Modrookiej Nerejdzie, Glaukusie, Proteju…
Myślę o tym włóczędze, co idzie śród drogi,
O starcu w przyzbie chaty gdzieś w odwiecznej wiosce,
O przygarbionym drwalu z siekierą u nogi,
O mieście, — jego gwarach, duszy mej, — jej trosce…
[11]
Gwałcąc nagle tych dżdżystych dni żałobne zwoje,
Na ogromne kasztany w ostatniej zielenizieleni,
Na wodę, na klomb późny i na oczy moje
Zlewasz twą bladą słodycz, o słońce jesieni!
Czego chcesz od nas, słońce? kwiat niech zwiędnie lepiej,
Listowie niechaj zgnije i z wiatrem pożeniepożenie,
Wodom daj się zamroczyć. Mnie ostaw cierpienie,
Które żywi myśl moją i mą duszę krzepi.
[12]
Kiedyż wreszcie, rzuciwszy wszystkie zbędne troski
I nudną pospolitość bezlitosnych miast,
Będę mógł spocząć w szumnych borów ciszy boskiej,
Albo na cichym brzegu jezior pełnych gwiazd?
Chociaż wolałbym raczej śnić w tym złotym piasku,
Morze, kolebko słodka mych najpierwszych lat:
Słuchałbym mew twych dzikich żałobnego wrzasku,
A wzrokby mi odświeżył pian twych biały kwiat!
Ażaliż mnie zadziwiasz, wczesna zimo mroźna!
Wszakżem roztrwonił wszystek darów wiosny plon,
I nie legła pod sierpem moja niwa zbożna,
I inni ścięli pychę mych jesiennych gron…
[13]
Lubo jest słuchać wikli, która rzewnie wzdycha
Wśród bratnich wiklin w brzeżnej śmiejącej dolinie;
Czoło w dumach się chyli, gdy muzyka cicha
Z rozszumiałej dąbrowy pod wiatrami płynie.
Lecz jakże wobec głosu Samotnego drzewa
Chóry szumów się stają niklejsze i cichsze, —
Gdy w smętku pól, na które wielki zmierzch się zlewa,
Ono idącej nocy śle swą skargę w wichrze.
[14]
Obłoki, ukąpane w jasnej dnia pogodzie
Nad polami, co stają w skwitających zbożach,
Które mi się jawicie w cichym korowodzie,
Jako senne żaglowce na spokojnych morzach…
Wy, co rychło ciężarne popłyniecie dołem,
Niosąc groźne oblicze jutrzejszego gromu!
O pielgrzymi niebiescy, z wami lecim społemspołem,
Serce me, wam podobne, nieznane nikomu…
[15]
Bluszcze! Jakimż zwisacie wdziękiem bukolicznym
Na starych gruzów zwalisku,
Albo gdzieś na samotnym platanie antycznym,
Co ginie w waszym uścisku.
Lecz lubię was nad wszystko, mroczne smętne bluszcze,
Wokoło fontanny szmernej,
Kędy żałośnie woda o kamienie pluszcze
Wśród zrujnowanej cysterny.
[16]
Lubię, srebrny księżycu, kiedy blask twój pada
Na las nierównych masztów w leniwej przystani, —
Lecz wolę, kiedy w parku pieści jaśń twa blada
Ławkę, kędy się sparłem na marmuru grani.
Lubię twój nów młodzieńczy i twej pełni blaski…
Lubię cię w pustki nocnej bezmiernych równinach,
I nad cichem jeziorem, nad srebrnymi piaski, —
I w mym drogim Paryżu na smukłych kominach.
[17]
Samotny, zadumany, pójdę przez gościńce
Pod bezupalnem niebem, które smęt już iści,
I z rozkochanem sercem wezmę w obie ręce
Podjętą spod wierzb drożnych garść jesiennych liści.
I będę słuchał ptaków, co krąg w wietrze wiodą,
Krzyczące w nadchodzącej już nocy żałobie, —
I gdzieś na zżółkłej łące, ponad smutną wodą,
Będę długo rozmyślał o życiu i grobie…
Mroźny wiatr wstrzyma orszak obłoków najbladszy
I zachód zemrze cicho we mgle tajemniczej, —
A ja, znużon pielgrzymstwem, gdzieś u kresu siadłszy,
Spokojny już przełamię chleb mój, — chleb goryczy.
[18]
Róże, które kochałem, z każdym dniem więdnieją…
Nie wszelki czas jest nowym pąkowiom przychylny.
Zefir wiał już dość długo. Niech teraz koleją,
Mrożący w biegu rzeki, zadmie wicher silny.
Czemuż w tak głośne pienie uderzasz, rozkoszy?
Zaż nie wiesz, że szaleństwem jest, gdy wciąż dowoli,
Bez powodu twe przyjście porusza i płoszy
Pod dłonią moją strunę winną Melancholii.