Listy (Krasiński, 1882-1887)/Tom III/Listy do Edwarda Jaroszyńskiego/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy |
Wydawca | Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta |
Data wyd. | 1882-1887 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Drogi Edwardzie! Twój list z 24 marca odebrałem w Neapolu przy końcu czerwca; zaraz nie odpisałem, bo się wybierałem w podróż. Wczoraj tu przybyłem, pojutrze wyjeżdżam, a teraz pomówimy z sobą.
Z powieści o pierścionku, którą mi bardzo mgławym sposobem opowiedziałeś, wnoszę, że byłeś kochanym a kochać nie mogłeś, i przez to byłeś nieszczęśliwym. Rozumiem doskonale takie uczucie, takie Lebens-ironie: bo zapewne daleko wyższem jest szczęściem samemu kochać, niźli być kochanym.
Za obraz pamiątek, za obraz przeszłości, za obraz, że tak mogę powiedzieć, najpiękniejszej pory życia mego, najpiękniejszej i niepowrotnej, dziękuję tobie takiem samem sercem, jakiem ty mi go dajesz. Twierdzę, że od ciebie jednego na tej ziemi odbieram moralne dobrodziejstwa. Tobie jednemu nic nigdy nie przyniosłem, w porównaniu z tem co mi dałeś! Wyznaję to w pokorze pewnej ducha, w pewnej mówię, bo to nie jest pokora, któraby coś w sobie uniżonego miała; jest to owszem dumna pokora, o tyle bardziej umiejąca kochać i sił przysparzać kochaniu swemu, o ile bardziej zobowiązaną na teraz i na zawsze się uznaje. Zachowaj ten obraz u siebie, aż ci napiszę gdzie i jak masz mi go przysłać. W tej chwili nic pewnego, stanowczego w moich zamiarach niema; kiedy na dłuższy czas gdzie osiądę, zaraz cię poproszę, byś tam ten obraz mi przysłał, a jeśli do kraju na zimę wrócę, to aż do zimy poczekam.
Od kiedym pisał raz ostatni do ciebie, sfera ducha mojego á la bûche (jeśli pamiętasz) przewróciła się na osi swojej. Dziwne wypadki, których opowiadać nie mogę pismem, bo trzebaby ustami, wciągnęły mnie w myśli i uczucia, które nieco rozgoniły ową czarną, piekielną, przeklętą tęsknotę, co mi groziła zgłupieniem ostatecznem i pozbawieniem wszelkiej czynnej siły. Znów uczułem się sobą, uczułem się żyjącym, nietylko w przeszłości, ale i w teraźniejszości; w przeszłości też pojąłem ową wielką prawdę, że życie jest to, co idzie naprzód i rozwija się jak idea, nie to zaś co stoi martwem jak marna abstrakcya; a przeszłość tak w indywiduum, jak w ogóle ludzkości, kiedy ściśle, i organicznie nie spojona z teraźniejszym i przyszłym czasem, jest tylko umarłą abstrakcyą! Otóż ja przez lato całe w takowej żyłem, w takowej niszczyłem siebie. Nie żałuję tego; dobra myśl w tem była, myśl tkliwa obowiązku. Ale też z drugiej strony rad jestem temu, żem się wycofał z tego kału zawsze na się zawracającego a nieruchomego, i rad jestem, że mi pojęcie życia wróciło do głowy a jego uczucie do piersi! Jednak umarli, gdy zmartwychwstają, nie z łona matki (jak powiedział wielki poeta) ale z trumny wychodzą; i ja też pod pewnym względem taką kolej odbywam! Nie jest to już ten świat mój drogi, który mnie niegdyś otaczał, — smutek nieskończony został mi podstawą duszy; jakiekolwiek na tem tle rysować się będą arabeski, zawsze one tylko fosforycznie błyszczeć będą, a potem owo tło ich pochłonie! Lecz tu nie chodzi o wesołość, o rozkosz, o dobrobyt, o szczęście — tu chodzi o myśl życia, o przeznaczenie ducha, podczas jego objawu na ziemi i na potem!
Hegel, powiadasz, stał się gwiazdą twoją polarną, ruszoną tylko magnetycznie w stronę katolicyzmu, zresztą nieubłaganie zatknioną na niebie! A ja ci na to powiem, że Hegiel wielkim jest, ale coś większego jeszcze znam od Hegla: to i właśnie owo życie, które wszystko porywa, i kiedy Hegel pisał systema swoje, już zapewne z punktu Heglowskiego ono skoczyło było dalej.
Powiedz mi, czy nie możesz sobie wystawić, że są na świecie, że są w przestrzeniach żyjące rzeczywiście symbola idei; że nietylko idea w duchu ludzkim rozwija się pod postacią coraz wyższych, czystszych symbolów, które jedne po drugich nikną jak mary, ale że w rzeczy samej rozwija się w czasie i przestrzeni, za pomocą form że tak nazwę organicznych, żyjących, jej treść w sobie zawierających i będących nią, ale razem nią dramatycznie działającą, nią wrzącą, buchającą, latającą, grzmiącą, bujającą w pełni potęgi i życia. Widzisz, ja chcę koniecznie wznieść ciebie do świata duchów! Stary poeta odzywa się we mnie: ciebie i Hegla chcę opasać łańcuchem szatanów, obwiązać aniołów wieńcami; chcę wszystkie baśnie rodu ludzkiego, sprowadzić na stanowisko prawdy, bo mi się widzi, że fałszu i marzeń niema w wszechświecie, bo moje serce czuje, że wszystko co zażądało, co upragnęło, znaleść musi i ujrzeć. Nietylko religia i poezya mogą się zredukować na fiolozofią, ale ja myślę, że jak w duchu ludzkim filozofia czysto objawia się pod formą religijną i poetyczną, tak w stworzeniu, w świecie, idea pierwiastkowa, die Ur‑idee, objawia się pod kształtam i religijnemi i poetycznemi, to jest, że religia i poezya są to prawdy nietylko subjective, ale też i objective.
Ten świat, te prawdy postępują coraz dalej. My czujemy ich postęp, my równamy się z niemi, i co się dzieje wśród nich, odbija się w nas, i dwie historye są na świecie: historya rodu ludzkiego i historya świata duchom równoległa; dwie linie a jednak razem zjednoczone, — w tem tajemnica wyższa od wszelkiej matematyki.
Zkądinąd wyznać muszę, że tylko znam na ziemi dwa stany duszy szczęśliwej: albo błogie oddanie się myślom zaczerpniętym na łonie wieczności, zupełne zaprzeczenie skończoności filozoficznej, albo stan lub też moment skończoności, to jest teraźniejszości, podniesiony do najwyższego stopnia potęgi czyli namiętności. Dziwna nawet, że nigdy nie mogłem inaczej ukoić rozpaczy pochodzącej z tego drugiego stanu duszy, jak czytaniem Hegla lub Nowalisa. Ile razy chciało mi się skonać z nieznacznych gwałtownych wzruszeń, brałem do rąk filozofią niemiecką i z niej piłem jakby opium ulgi, jakby chwilowe lekkie zapomnienie. Jednak nigdy jej zupełnie i nie we wszystkiem uwierzyłem. Nie miej jej za jedyną prawdę: ona jest prawdą, ale siostrą wielu innych istniejących w uniwersum; a dopiero tych wszystkich prawd prawda jest tem, co zowią życie, jest tem, od czego ród swój duch nasz wiedzie, i czego cząstką duch nasz jest.
To jedno pewnem, że wszystko drzémie w duchu naszym, i że wszystko kiedyś będzie jego domem, ojczyzną, wiedzą i miłością To czuję, tego pragnę i spodziewam się. To mi dalej żyć każe, to mi słodzi mordercze chwile sprzeczności i dyssonansów świata! Boże wielki, zmiłuj się nad nami!...
Bo w rzeczy samej, drogi Edwardzie, zdarza się na świecie chwila takiej ironii, że zwątpienie chwyta za duszę naszą i prawie bluźnierstwo do ust nam się gwałtem ciśnie. Na znikomych widowniach skończoności tyle je st pozornych nieszczęść i błędów, tyle gorzkich zawodów, tyle szyderskich przerobień się uczuć wewnątrz nas i okoliczności na zewnątrz, że nie dziw, jeśli czasem stanie myśl ruszona niemocą i zaprzeczy nieskończonej dobroci i prawdzie, by wierzyć, że złe jest świata panem, a przypadek jego aniołem, jedynym aniołem stróżem, ileż to prac podjętych a zwiędłych przed osiągnięciem celu; ile namiętnych podrzutów serca, które się na nic nie zdały; ile rozumnych rachub, które wyszły na głupstwa i marność; ile głupstw uwieńczonych świetnym skutkiem; ile błogich chwil zapóźno zdarzonych, lub przypadłych takim istotom, które ich uczuć nie zdołały; ile żądz wiatrom powierzonych, rozproszonych, zniszczonych; jaka okropna walka a ciągła między starością a młodością! Ile ztąd niesprawiedliwości wzajemnych, zgryzot i wyrzutów, jak a konieczność poświęceń jednej strony dla drugiej, a tem samem jak a konieczność okrucieństwa; jakie żale niezapomniane, nieukojone, żale, czy tego który się poświęcił, za straconym ideałem lub szczęściem, czy tego który okrutnym był, gdy pozna, że był okrutnym! A co chwila zmienia się stosunek okrucieństwa: raz dzieci rodzicom, znów rodzice dzieciom rozżarzone węgle kładą na głowę! Ci coby kochać się powinni; i czują że powinni, i czują że Bóg ich na to stworzył — nie cierpią się lub nudzą się jedni przy drugich, nie rozumieją się nawzajem! Domy ciche, napozór domy otoczone łanami zbóż spokojnych i sadem owocowych drzew, gdy wejdziesz w ich progi, piekłem ci się wydadzą; nie owym, gdzie grzmi piorun bożej potęgi i gdzie szatan Miltona zasiada na tronie wśród nieskończonych cieniów, ale piekłem potocznem, piekłem codzienności, kędy sztyletów i żmij niema, ale są krople zatrutego oleju, sączące jedna po drugiej do lampy życia, i kolce drobniutkie podobne kaktusowym, których dojrzeć nie potrafisz, a zatem wyjąć nie możesz, a które jednak całą rękę przejmą ci świerzbieniem, bólem i gorączką. W takich ustroniach piekielnych najwięcej serc zwiędło na ziemi. Szczęśliwy ten, komu pęknie serce wśród burzy, kogo zdruzgocze olbrzymi obryw skały, kogo żelaza przybiją! Ten przynajmniej wie czemu upadł i czuje godność swoją w upadku godzinie! Otóż to wszystko dzieje się na równinach, na padołach skończoności!... To wszystko jak gruba zasłona kryje niebo, prawdę, ideały i szczęście; to stanowi pokusę, niedowiarstwo odmętu, zaślepienia, które wiedzie do straty wszelkiej otuchy i nadziei, do ostatecznego zwątpienia! Pokusy niema straszliwszej, wszystkie inne są tylko chwilowe! Ta jedna ciągła, poczyna się z pierwszym dniem życia, a kończy się z ostatnim! Kto ją przemógł, kto własnym oczom nie wierzył, kto dotknął się lodu a rozumiał że żaru, kto miał ręce pokolone cierniami a o różach nie przestał marzyć, kto widnokrąg zasnuty mgłami za fałsz poczytał, za fałsz napomykający o prawdzie błękitów: ten zbawionym będzie, ten w skończoność nie uwierzył, ten jest synem Boga!
Zapewne, jeśli mam być zbawionym, to jedno mię zbawi kiedyś: żem nigdy nie przestał ufać w piękność, że uczucie piękności na wieki w głębi duszy mojej żyje! Pod estetyczną formą pojmuję dobro; poezya, co tylu ludzi gubi na ziemi, mojem zdaniem, jest rękojmią ich życia nieśmiertelnego kiedyś! Ależ, ilu ludziom się dostało dochować uczucia poetycznego do końca? Wszyscy młodzi są poetami prawie, wszyscy starzy przeczą poezyi! A jednak starość byćby przynajmniej winna najpoetyczniejszym wiekiem, bo już zbliżona do wieczności; a przeszłość jej dość przeszła, by powlekła się artystowskim kolorytem wspomnienia.
Tak więc bujam i plotę, i nie uważam, że już drugie pół arkusza do końca się zbliża. Mój Edwardzie, odpisz mi na ręce Simmy bankiera do Wiednia; choć nie będę w Wiedniu, on będzie wiedział gdzie mię szukać, a ja sam teraz nie mógłbym przewidzieć, gdzie za miesiąc losy mnie zaniosą.
Jeśli możesz mi jeszcze wyświadczyć ważną przysługę, to ci z głębi serca wdzięcznym będę. Jestem w położeniu dość przykrem: mniej więcej, wypadłem z łask ojca, który zawsze tak dobrym, czułym, anielsko‑dobrym był dla mnie. Nie przeczę, żem mógł mu zakrwawić serce niektóremi czynnościami memi; nie odpowiedziałem w niczem jego myślom, a jego myśli względem mnie dobremi i słusznemi były. To pozostanie między mną a Bogiem. Wiesz zapewne, że są pewne uczucia, których sprawiedliwości wykazać nie można rozsądkiem, a które jednak są sprawiedliwemi, nie na tym świecie ale w wieczności; my zaś na tym świecie żyjemy, kto się doń nie stosuje, musi karę znosić. Otóż; jak ci mówię, teraz on mniej‑więcej zobojętniał dla mnie. Wiem, że gdybym go poprosił, natychmiastby mi przysłał pieniędzy, ale wolę ciebie o to prosić, bo między twojem sercem a mojem nie czuję żadnej zapory. Jeśli zatem możesz Edwardzie, przyszlij mi z listem na ręce Simmy 300 lub 400 dukatów. Dług ten mój dawny, który ci odesłałem z Rzymu, znów zaciągam u ciebie, a oddam ci jak tylko będę mógł, zapewnie w przeciągu roku, — jeszcze procent ci zapłacę. Zresztą wiem i pewny jestem, że to uczynisz mi jeśli możesz, tak jakbym dla ciebie uczynił w każdym razie wszystko cobym mógł. Im prędzej mi przyszlesz, tem lepiej mi będzie, bo gonię ostatkiem, a do kraju wrócić nie chcę. Zatem proszę cię przez Stocknera do Simmy, z przyłączeniem notatki, że te pieniądze są dla mnie, i że powinien mi je przesłać tam gdzie jestem. Ja zaś ci zaraz po ich odebraniu rewers przyszlę.
Konstanty jest ze mną. Ściskam cię serdecznie.