Listy O. Jana Beyzyma T. J./Zakończenie
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze |
Wydawca | Wydawnictwo Księży Jezuitów |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia „Przeglądu Powszechnego” |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bohaterskie życie, którego powyższe listy odsłaniają jedną tylko stronę, dobiegło do końca. W chwili, kiedy O. Beyzym pisał ostatni z zamieszczonych tu listów, organizm jego nurtowała oddawna ta straszliwa choroba, której ofiary były przedmiotem wszystkich jego poświęceń. Jeszcze w ubiegłym roku 1911, gdy jeden z przybyłych świeżo braci zakonnych dziwił się, że dotąd nie uległ zarazie, pokazał mu O. Beyzym w tajemnicy podskórną plamę fioletowego koloru, która powoli rozszerzała się na ramionach. Do tego rozwijała się szybko arterjo-skleroza i w ostatnich miesiącach przychodziły na kilka nawrotów gwałtowne febry.
»Spłaciłem niedawno podatek tutejszy — pisze jeszcze 17 sierpnia 1912 do SS. Karmelitanek — trzepała mnie febra przez cały tydzień, tak, że dwa dni Mszy św. nie odprawiałem, ale dzięki Bogu już po kłopocie; zdrowie wróciło i jego tatarska mość na posterunku«.
Czy łudził się co do stanu swego zdrowia, czy prawdopodobniej spodziewał się wyzdrowienia przez przyczynę Matki Najświętszej, dość, że ostatniemi czasy żył ustawicznie myślą nowej i zupełniejszej jeszcze ofiary. Tutaj na Madagaskarze szpital był zbudowany i los jego zapewniony i O. Beyzym przemyśliwał teraz o apostołowaniu na tej moralnej i fizycznej gehennie skazańców, jaką za carskiej Rosji była północna część Sachalinu. Jeszcze we wspomnianym liście do Karmelitanek dopytuje się troskliwie, czy hr. Grocholski wystarał się już o odnośne pozwolenia i cieszy się nadzieją rychłej podróży. »Jaki Pan Jezus i Matka Najświętsza łaskawi bez granic! Ot nie zważając na to, żem taki grzesznik, nietylko, że raczy mnie P. Jezus użyć do Sachalinu, ale jeszcze bodaj raz przed śmiercią odprawię Mszę św. w drogim Karmelu i potem... dalej na miejsce przeznaczenia... Nie żegnam Matki, ale jeśli taka będzie wola P. Jezusa, mówię i do zobaczenia u kraty, a stamtąd jak najprędzej w drogę znowu, bo czas mija, a dusze giną i kto wie czy nie wiecznie«.
Te gorące pragnienia policzył pewnie Bóg za czyny, ale wola Jego była inna. W parę dni po napisaniu tego ostatniego listu gwałtownie zaniemógł i choroba rozwijała się tak szybko, że dn. 7 września wypadło go zaopatrzyć na drogę wieczności.
»Po ludzku sądząc, uważałyśmy go za zgubionego — tak opisuje ostatnie chwile O. Beyzyma wierna jego pielęgniarka, Siostra Anna Marja od Nawiedzenia — bo zdawało się, iż Czcigodny Ojciec nie ma już w sobie ani jednej kropli krwi, i tylko spodziewałyśmy się cudu, który miał on wraz z nami uprosić u Najśw. Marji Panny za wstawieniem się naszej Matki założycielki, bł. Anny Marji Javouhey. Dnia 13 i 20 września było przesilenie w jego duszności, które trwało około pół godziny i potem ustało. 30 września czuł się bardzo słabym, około godz. 11 w nocy skarżył się Ojciec bardzo; na moje pytanie, co go boli, opowiedział: »Wszystko, jestem złamany«. W kilka chwil potem wpadł już w agonję. Była ona długą, ale łagodną. Oddychał spokojnie, język lekko ubezwładniony nie pozwalał mu mówić, gorączkował, szepcąc zcicha o swym kościele, o swem ukochanem tabernakulum i t. d. Od czasu do czasu wypił bez żadnej trudności kilka kropel wody z Vichy i pozostał tak 30 godzin w tej samej pozycji, leżąc na lewym boku. Prosił nas, abyśmy go obróciły i jakaż była nasza boleść, gdy ujrzałyśmy ile wycierpieć musiał nasz kochany pacjent. Na biodrze miał ranę wielką, jak dwie ręce, a trzy jej strony były rozognione do głębi; pomijam już to, że drugie biodro było skaleczone i że już od pierwszych dni miał bardzo wielką na dolnej części kości grzbietowej. Nie wiem już, czy było jedno miejsce na tym biednym ciele, wyglądającem jak szkielet, któreby nie cierpiało. Aż do ostatniej chwili widział on, co się działo wokoło, pytał się o chorych, ale wewnątrz żył połączony z Chrystusem. W każdej chwili dnia i nocy widziało się, jak czynił znak krzyża św., bił się w piersi, całował swój krucyfiks, lub medalik z Najśw. Panną. Za każdym razem, gdy go męczył zanadto wielki ból, mówił: »O Jezu, miej litość nade mną! O Jezu! Jezu! Jezu! O Domina mea« i t. d.
Pożywieniem jego podczas choroby było trochę buljonu, mleka, wina, wody z Vichy, kilka jaj; jedynem jego pragnieniem było zjeść kawałek ogórka z Polski; on, który tył tak umarły dla wszystkiego, mówił ciągle: »Wszystko takie mdłe u was«. — Był zawsze tak dobry i miły dla wszystkich, że uważano sobie za wielką łaskę, gdy pozwolono komuś go pielęgnować. Łaska ta mnie przypadła w udziale, choć nawet się nie spodziewałam. W pierwszych dniach pielęgnowałam go z Siostrami, ale widząc, że go żenują niektóre drobnostki, spytałam, czyby nie wolał, gdybym go pielęgnowała sama, na co się zgodził bardzo chętnie. Więc przez cały miesiąc miałam tę ogromną łaskę, że go nie opuszczałam ani w dzień, ani w nocy«.
»Do wtorku 1 października — pisze znów O. Aug. Niobey S. I. — Ojciec słabł z każdym dniem coraz bardziej. Wieczorem tego dnia dostał gorączki i Siostry z trudnością mogły go utrzymać w łóżku. Zrozumieliśmy, że koniec się zbliża.
Wkrótce pokazały się wyraźne znaki; po paru godzinach spokojniejszych, oddech jego stawał się coraz trudniejszy i wolniejszy. Od godziny 4 nad ranem oczekiwaliśmy śmierci z minuty na minutę. Była godzina 6¼, gdy Ojciec oddał ducha, w dzień św. Aniołów, a czasie, o którym zawsze zaczyna się Msza św. w Maranie. Tego dnia wyszła ona później. Siostry umyły i przebrały zaraz jego ciało. Zaniesiono go do małego oratorjum Sióstr, na lewo od chóru, gdzie pozostał przez cały dzień.
Scena, jaka się rozegrała w chwili, gdy chorzy uprzedzeni o śmierci swego Ojca, zobaczyli jego bezsilne ciało, okazała, jak głęboko byli przywiązani przywiązani trędowaci do swego Ojca; płakali oni i łkali wszyscy, jak dzieci!...«[1]
Ale nietylko u biednych swych chorych zasłużył O. Beyzym na podziw i miłość. Na wszystkich, co go otaczali w ostatnich chwilach, zrobiła śmierć jego ogromne wrażanie, jakby ostatni błysk dopalającej się świecy ślicznego życia.
»O. Beyzym — pisze ks. Dr. Loiselet w dziesięć dni po jego zgonie — umarł 2 października po długiej chorobie miesięcznej i bolesnej agonji. Wyobrazić sobie trudno, jak surowe życie wiódł w iście pustelniczej miejscowości Marana od r. 1902—1912. Żyłem z nim bliżej dopiero rok ostatni, kiedy już zdrowie jego mocno nadwątlone, zwolna pogarszać się poczęło. Jakiem musiało być poprzednie jego życie, można wywnioskować z tych objawów, jakie zauważyć mogłem w ostatnich czasach. Rano nie przyjmował żadnego pokarmu — objad jego, to skromny talerz ryżu, przyprawiony po malgasku, a więc bez omasty, z odrobiną mięsa i to tylko parę razy w tygodniu, bo w środę, piątek i sobotę, aczkolwiek już podupadły na zdrowiu, nigdy go nie brał do ust. O godzinie 4 i na wieczór trochę herbaty, oto cały posiłek. Mimo usilnych nalegań, stanowczo sprzeciwiał się jakiejkolwiek zmianie w sposobie życia tak surowego. Jeśli dodamy jeszcze długie czuwania nocne i to że sypiał na twardym łożu, nie używając nigdy miękkiej pościeli, jedynie przynaglony przez 15 dni przed samą śmiercią, to przekonamy się, jak umartwionem było jego życie przez ostatnich lat 9. Zbytecznem byłoby opisywać niezwykłą cierpliwość chorego. Do końca pozostał takim, jakim był zawsze. Energja nieugięta i wiara jego głęboka w tej ostatniej chwili zmienić się nie mogły«.
Gdy go pytano, czy bardzo cierpi, odpowiadał: »Cóż to jest w porównaniu z cierpieniami Pana naszego?« Ciało jego było jedną raną, tak, że nie mógł się wygodnie położyć, aby spocząć. Nieraz przepraszał nas za kłopot i okazywał wdzięczność za najmniejszą usługę, mówiąc: »Niech Pan Jezus sam będzie waszą nagrodą!« Uważał się on za wielkiego grzesznika, który zasłużył tysiąc razy na piekło. Mówił, że dopóki nie umrze, zawsze będzie się bał, aby się tam nie dostać. W czyścu, sądził, że długo pozostanie, ale chodziło mu tylko o jedno: że nie zobaczy tam Najśw. Panny. Jeżeliby mógł Ją ujrzeć, to mówił: »czyściecby już nie istniał«, tak wielką byłaby jego radość; bał się bardzo, aby nie być pozbawionym tego szczęścia. Aby dusze błogosławione mogły prędzej ujrzeć Boga i Najśw. Pannę, prosił w swym testamencie, aby jedna z dwóch Mszy, jakie nasi księża maja obowiązek odprawiać za swoich, była ofiarowana na intencję dusz w czyścu. Oto co powiedział on w czasie swej ostatniej choroby: »Proszę o przebaczenie tych wszystkich, którymkolwiek zrobiłem przykrość. Niech mnie nikt nie przeprasza, wszyscy byli dla mnie zanadto dobrzy!«
Tak skończył wielki bohater cicho i pogodnie, wśród woni największych i najpiękniejszych cnót. Trędowaci, jego przyjaciele, przeniósłszy go do chóru swego kościoła, obsypali go liljami, a w głowach trumny ustawili obraz Matki Boskiej Częstochowskiej jako symbol życia, które upłynęło pod Jej opieką. Potem sami wykopali grób na swym cmentarzu i złożyli go na wieczny spoczynek, by ten, co ich tak ukochał, pozostał między nimi na zawsze.
Ale chociaż ciało jego zostanie na Madagaskarze, serce z pewnością wróciło do Polski, dla której biło tak żywą, tak ciepłą miłością. I czasby już był, żeby ta najdroższa Ojczyzna przypomniała sobie śliczną postać daleko zmarłego, ale najwierniejszego syna. O. Beyzym powinien wrócić do żywej pamięci swych ziomków, aby im świecić wzorem niezłomnego hartu duszy i heroicznego zaparcia. A jeżeli Bóg obudzi w sercach ufność w jego przyczynę i zechce rozdawać łaski przez jego prośby, nie wątpimy, że może przyjść dzień, kiedy ten wielki Sługa Boży odbierze od swych braci największą cześć, jak może spotkać człowieka na ziemi.
- ↑ Rps. (w IV tomie rękopisów O. Beyzyma Nr. 516), przysłany przez O. Aug. Niobey S. J. w liście z Fianarantsoa 3/VI 1913 r.