Małżeństwo (Sieroszewski, 1909)/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Małżeństwo |
Pochodzenie | Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
— Niech mi pan powie, czy pan był u siebie w domu wówczas, kiedyśmy odwiedzili pana?
— Na co pani ta wiadomość? Mam chwile, kiedy... widok bliźniego... sprawia mi ból przejmujący, ale czasem mam i... wyrzuty sumienia!
— Jaka szkoda, że pan mieszka od nas tak daleko!...
— Przeciwnie, mniemam, że to wielka moja zaleta. Czyż nie wnoszę w życie państwa zawsze czegoś nowego? Pochodzi to stąd, że przychodzę z daleka... Tak, miłościwa pani! Gdybym mieszkał z wami lub obok was, stałbym się rychło waszą cząsteczką i własnością... Człowiek potrzebuje kącika, gdzie pewien jest, że mu nikt nie zmąci dumania, gdzie uczucia jego, wrażliwość, upodobania i cała skryta osobowość, nie niepokojone z zewnątrz, nabierają właściwej im barwy... W ciągłym zgiełku, w nieustannej obecności innych dusza schnie, jałowieje, kołowacieje nareszcie!... Dlatego to taki urok ma życie w wielkich miastach, gdzie towarzyskość i osamotnienie łączą się harmonijnie!
— Mówiłam Stefanowi to samo... Ale on twierdzi, że jednostka zaczyna się od... dwojga.
— Tak, tak!... Znana teorya grecka z doby gyneceów!...
— Co pan powiedział?
— Ach, nic! Zmieńmy temat... Czy pani nigdy nie odczuwa potrzeby zostawienia po sobie w spotkanej duszy ludzkiej głębokiego śladu, choćby bolesnego, ale związanego węzłem nierozerwalnym... ze wspomnieniem?
— Jak w kim! — odrzekła z pewnym niepokojem.
— Rozumie się, że przedewszystkiem... w duszy, która w nas samych taką wyorała brózdę... Jest w tem dziwna słodycz, jakby odczucie nieśmiertelności... Gdyż w istocie żyjemy przez wieczność tylko w ludzkich wspomnieniach jako w zbiornikach doświadczeń. Lecz prócz tych rozsianych, mgławicowych śladów, każdy z nas w cichości pożąda śladów osobistych... Czy nie tak?
— Zapewne, zapewne! — bąkała strwożona. — Niech pan wyjrzy, czy nie widać Stefana? Coś bardzo się spóźnia!
Patrzał na nią dziwnym, ostrym, błyszczącym wzrokiem i nie ruszył z miejsca. Gotowa była krzyczeć ze strachu.
Nagle oczy mu zgasły, po ustach przewinął się pobłażliwy uśmiech.
»Musisz zaludnić sobą straszne głusze,
A droga wiedzie tam przez dwie przepaście:
Przez moją duszę i przez twoją duszę!«
Jurtę zaległa naraz napięta cisza. Jeno syczał ogień na kominku i syczała na dworze wichura.
W pochylonych głowach tych dwojga ludzi też mknęła burza; leciały roje oderwanych myśli, uczuć drobnych, wrażeń przedwcześnie umarłych, przejmujących, niedobrzmiałych wyrazów... Cały simum — zimny, cmentarny, jak sybirska kurniawa, pełen lodowych, a palących jak ogień igieł i pocisków; Bali się spojrzeć na siebie.
Nareszcie w dali głucho jęknęła zawierucha i przedarł się przez nią głuchy łomot sam jadący z wielkim skrzypem i mozołem. Zatrzymały się przed jurtą, stuknęły w nią, aż zadrżała. Jednocześnie cienko jak sztylet przecięło burzę i ciszę jurty rżenie konia.
Oboje odetchnęli.
Stefan wrócił z lasu z drzewem.
Po chwili stanął w progu biały, jakby ulepiony z śniegu bałwan, z lodową, soplawą brodą, z kryształową sadzią szronu na brwiach i futrzanej czapce.
— Psi czas! — wymówił z trudnością, rozwiązując rzemyki nauszników. — Ale nie zmarzniemy już, Zocho!... Mamy drzewo!... Myślałem przez chwilę, że nas z bułankiem wichura pogrzebie!
Stała koło niego i podawała mu wygrzane części suchej odzieży, podczas gdy on zdejmował nożem z kożucha i futrzanych butów grube warstwy śniegu.
Patrzała wystraszonemi, żałosnemi oczami na twarz męża potwornie czerwoną, miejscami siną, spękaną, nabrzmiałą od zimna, zaglądała mu w czarne, zmętniałe od wysiłku źrenice.
A Zerowicz patrzał na nią.