Małżeństwo (Sieroszewski, 1909)/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Małżeństwo
Pochodzenie Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Nierychło miała do tego sposobność, gdyż okrutne zawieje przerwały na jakiś czas wszelką komunikacyę ze światem.
Szare chmury, już od kilku dni kotłujące się nad doliną, opuściły się tak nisko, iż między niemi a ziemią została zaledwie wązka biaława szpara, po której gwizdał przeciągle wiatr, strząsając z drzew resztki listopadu. W nocy posypał się śnieg, ubielił lasy i góry, wyrównał jeziora i bagna, zamiótł drogi...
W prowadzących do jurty opłotkach wyrosły wkrótce takie zaspy, że Stefan dzień cały łopatą przebijał w nich przejście.
— Ośm miesięcy... ośm miesięcy!... — powtarzała z przerażeniem Zofia, patrząc na wydmy, dymiące się dokoła, na białe zwoje śnieżycy, przewalające się potwornymi kłębami.
Wydało jej się, że sypią dla niej wielki grób lodowy. Podziwiała męstwo, z jakiem Stefan, z małym zresztą skutkiem, walczył z zawieruchą.
— Zupełnie odcięci!... Bez kropli mleka, bez pomocy!... — szepnęła rozpaczliwie, gdy wieczorem wszedł Stefan do izby i zaczął zrzucać stwardniałą, chrzęszczącą odzież, przesiąkniętą śniegiem jak solą.
— Oho, tak źle nie będzie!... Wichura ustanie, droga wyrówna się... Jeżeli nie można będzie przebić się przez opłotki, to rozgrodzę płot i pojedziemy polem... Owszem, obfity śnieg wróży dobrą zimę... Drwa, siano wozić łatwo... Dla zasiewów też dobrze!... Role podorane nie wyschną!... Ale ładniebyśmy wyglądali, gdybyś nie przeniosła się do mnie i gdybym, wbrew twym radom, nie był kupił konia!
— Nie wiem, jak to będzie z wypłatą?!
— Koń zawsze się opłaci, zobaczysz!
— Zaharujesz się.
Roześmiał się z zadowoleniem.
— Nic mi się nie stanie!
Niespodzianie, gdy już siedli do wieczerzy, wszedł Zerowicz.
— Co się stało?! — krzyknął, zrywając się z miejsca, Stefan.
Zofia pobladła jak płótno.
Zerowicz, obrosły śniegiem i lodem od stóp do głowy, jak posąg zimy, stał przed kominem z nieokreślonym uśmiechem na ustach.
— Nic!... Tęsknota!...
— Szaleństwo!... Zamiast do nas mogłeś łatwo trafić na tamten świat!
— Niech pan zrzuci ubranie i osuszy się u komina... Niech pan się przebierze!... Oto pimy Stefana!... Nie patrzę, nie patrzę! — mówiła Zofia, popychając go zlekka do ognia.
— W lesie wiatr słaby... Nigdy nie przypuszczałem!... Dopiero wśród pól opadła mię i owionęła... purga!...
— Całe szczęście, żeś trafił!...
— Kto wie!... — szepnął Zerowicz.
— Co?... Co mówisz?... — spytał Stefan.
Ale Zerowicz nie odpowiedział, zajęty przebieraniem się.
Przyjście to rozgrzało ich i pojednało. Obsiedli stół i gawędzili przyjaźnie, popijając herbatę przy świetle migającej świecy. Zerowicz z humorem opowiadał o swych gospodarczych niepowodzeniach.
— Zamówiłem u sąsiada mleko. Miał codzień dostarczać miarkę. Pieniądze, rozumie się, wziął z góry. Raz, drugi, trzeci przyniósł, choć niecałą miarkę. Ale potem nie pokazywał się wcale. Poszedłem doń. Jurta pusta. Wywędrował na sianokos. Niedawno wrócił. Żądam, aby choć teraz obiecane mleko przynosił. Odmawia. »Niema: krowy cielne!« »Więc oddajcie pieniądze!...« »Skąd je weźmiemy... Dawnośmy przejedli!... Znowu chcieliśmy prosić u ciebie, bogatego, dobrego cudzoziemca... Jesteśmy bardzo biedni!...« Istotnie, bieda aż piszczy! Co miałem robić! Dałem... A w nocy ta bieda wykopała mi wszystkie kartofle...
— I cóż? — spytał Stefan.
— A nic! Przecież nie będę się z nimi prawował o wór ziemniaków... Gdyby to nie był prosty wór, lecz »zasada«, to możebym przezwyciężył lenistwo i sprzedał jakuta w niewolę temu samemu księciu sądowym wyrokiem... Ale to przecie nie »zasada«... Byle przetrwać... Każdy po swojemu!...
Zofia spojrzała na Stefana. Milczał, zły.
— Skończyło się na tem, że wszystko biorę za gotówkę u księcia... Ten korzysta z okoliczności i drze niemiłosiernie... Nawet mój nieskończenie rozciągliwy budżet piszczy...
— Jakże się to skończy?
— Jakkolwiek. Wszystko mija, zmienia się, płynie, jest w ciągłym ruchu według metody dyalektycznej! Każde zło zawiera w sobie swoją własną śmierć!... — zakończył żartobliwie.
— Bez żartów, co pan zamierza uczynić?! — spytała Zofia.
— Wyślą mię, albo... zamieszkam u gubernatora! Już raz — próbowałem to uczynić, ale się nie udało. Do miasta dotarłem szczęśliwie, lecz późno. Straże obchodziły już ulice... Noc była widna i zdala dostrzegłem mundury, więc skoczyłem na parkan. Nieszczęście chciało, że za nim były psy spuszczone z łańcucha... Rzuciły się na mnie z strasznem ujadaniem... Podczas gdy rozmyślałem, co lepiej, czy dostać się między rozwścieczone psy, czy w ręce kozaków, ci trzymali mię już za nogę... Padłem więc w ich objęcia, zostałem aresztowany i wysłany tutaj, gdzie miało mi być gorzej, a w gruncie rzeczy jest tak samo... Tak, tak pani Zofio! Świat jest w nas, a nie poza nami...
Zofia dostrzegła niecierpliwy ruch męża i ograniczyła się przeczącem potrząśnieniem głową. A Zerowicz zauważył wszystko i uśmiechnął się nawpół smutno, nawpół ironicznie.
— I każdy z nas jest światem całkowitym i w sobie zamkniętym, pełnym tajemniczych głębin i nieznanych nam samym labiryntów... Nikt nie wie, co się w tych labiryntach chowa, jakie tam są zagadki, potwory lub skarby ukryte... I dopiero, gdy uderzenie »nieznanego« z zewnątrz wypłoszy składowe nasze części z tych zakamarków, nie poznajemy siebie w czynach nagłych i niespodziewanych... Być może, iż cały urok życia, cała do niego ciekawość polega na tem ciągłem odgadywaniu siebie i innych, że karmi się pragnieniem oglądania tych najbardziej ukrytych swoich i cudzych odruchów?!... Kto zna człowieka?... Kto poznał jego ostoje i trzęsawiska, jego otchłanie i tęczowe rzucone nad niemi mosty rozumowań... Siebie nie znamy, a bliźniego znamy jedynie tyle, ile znamy siebie... Znamy jego czyny, ruchy, wyrazy... Z nich odgadujemy uczucia i myśli o tyle, o ile są do naszych podobne... W gruncie rzeczy poznajemy tylko bliźnich blade w sobie odbicie... W sobie a więc w zwierciadle fałszywem i niepewnem!
Chodził podniecony po jurcie, co mu się rzadko zdarzało i mówił jakby do siebie, zwiesiwszy małą głowę na wązkie piersi.
Zofia dumała o czemś dalekiem, patrząc w płonący na kominku ogień, Stefan drzemał.
Nazewnątrz gwizdała, wyła, szczekała wichura, wstrząsała małą jurteczką. Ocean śniegu wiał wiry swe po zaspach z suchym szelestem...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.