<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Małżeństwo
Pochodzenie Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

— Cóż, nie był? — pytał codzień Stefan, wchodząc wieczorem do jurty.
— Nie był! — odpowiadała sucho Zofia i podawała wieczerzę. W milczeniu spożywali ją zwykle, gdyż wydawało się im czas jakiś po owych sporach, że wszystko sobie już powiedzieli, że bez wymiany zdań wiedzą, co każde z nich myśli. Nowych zaś zdarzeń zachodziło w ich życiu tak mało. Zofia próbowała czytywać głośno, ale wywoływało to albo niezwykłe u Stefana ziewanie, albo tak ostrą krytykę, że unikając sprzeczek, wolała prób zaniechać. Czytywała sama, przeważnie w jego nieobecności, nieledwie ukradkiem. Gdy wchodził, mimowoli odkładała książkę.
— Dlaczego to czynisz? Czytaj sobie!... Choć wobec dramatu, jaki się w życiu odbywa, wszystkie te opowiadania, artykuły i pisaniny wydają mi się drażniącą, szalbierską zabawą!... Droga jasno i dawno wytknięta... Rzecz w tem, czy dojrzały warunki? I cały dramat tkwi w tem, że one nie dojrzały... Musimy poczekać... — wzdychał i powtarzał w kółko to samo. — Ale czytaj sobie, jeżeli masz ochotę!... Czytaj, owszem!
Zofia jednak stale odkładała książkę, gdyż rozumiała, że po całodziennej pracy miał i Stefan chętkę pogawędzić. Dziwiła się, że sama tak trudno znajduje odpowiedni temat, a jeszcze bardziej, że tak lichym współbiesiadnikiem okazywał się ten Stefan, który niegdyś wydawał się jej skarbnicą życia, myśli głębokich, uwag trafnych i interesujących opowieści...
— Zmienił się!... Ogromnie się zmienił!... — powtarzała sobie i przypisywała zmianę przeciążeniu pracą, trosce o przyszłość, o wspólny dobrobyt.
— Wszystko przeze mnie!
Ale on nie zmienił się, jeno wyczerpał, jak wyczerpuje się źródło, zasilane słabym dopływem, jak schnie i wyniszcza się słabo odżywiane drzewo, jak więdnie i marnieje wszelka odcięta od całości cząstka. Nadomiar wspólne pożycie zmniejszyło ogromnie ich podwójne dawniej koło zetknięcia się z przyrodą i otoczeniem. Odbierali te same wrażenia, spotykały ich te same wypadki i w głowach ich rodziły się mimowoli te same myśli... A wymiana tych samych myśli ma urok tylko do pewnego stopnia. Zofia widziała to, rozumiała wybornie i, rozmyślając nieraz o Stefanie, szeptała:
— Biedny!
— Zawziął się!... Ha, cóż robić! — mruczał Stefan, dowiedziawszy się znowu, że Zerowizz nie był. Nie pojawiał się już dziesiąty dzień. W długie jesienne wieczory brak jego wizyt i rozmów dawał im się czuć szczególnie dotkliwie.
— A może pójdziemy doń w niedzielę? — spytała ostrożnie Zofia.
— Znowu będziesz zmęczona!...
Zofia zapłoniła się.
Niedziela była nietylko dniem jego wypoczynku, lecz także jego dniem małżeńskim.
— Nawet wypadałoby, gdyż myśmy go obrazili!... — przekładała wszakże uparcie.
— Nie myśmy go obrazili, lecz on sam się obraził! Wołałem go przecie... Napewno słyszał!
— Czy warto zwracać uwagę na takie drobnostki?... Mają go wysłać niedługo, może go już wysłali!...
— Co to, to nie! Zaraz by mi dali o tem znać jakuci! Ale jeśli chcesz koniecznie, to pójdziemy...
Dzień dla przechadzki wydarzył się przedziwny. Gdy wyruszyli rano, szron bielił jeszcze stężałe drogi i cienka powłoka perłowych lodów połyskiwała w różowym świcie na jeziorkach i kałużach. Rude, oskubane przez wiatry lasy kudliły się nieruchomo w błękitnej oddali, wśród nich tu i owdzie strzelały ostro i twardo czarne wieżyce i zamczyska gajów świerkowych; wiły się jak złote płomienie opierzchłe brzozy, osiki i olszyny; czerwieniły, ścieląc się nisko, krze głogów i cierniska.
Zerowicz mieszkał dość daleko w lesie, w małej, zupełnie osamotnionej jurteczce. Ryła to prawdziwa nora, pusta, brudna, zaniedbana, zlekka ledwie skraszona obecnością kilku książek, paczki papieru i kałamarza.
Gospodarza nie zastali w domu.
— Dziwna rzecz! Niema go, a imbryk pełen gorącej herbaty! — zauważył Stefan po dłuższem oczekiwaniu.
Bystry wzrok Zofii dostrzegł jeszcze parę szczegółów, o których nie powiedziała, ale które kazały przypuszczać szybkie wyjście oraz zapowiadały rzekomo rychły powrót Zerowicza. On jednak nie wracał. Wypili herbatę i zjedli placuszek, który znaleźli na półce, poczem Stefan napisał krótki liścik, a Zofia dopisała słów kilka.
Odchodząc, miała wrażenie, że Zerowicz jest w pobliżu, że śledzi ich z ukrycia, ale nie dostrzegła nic w porzedziałej przylegającej tajdze, coby mogło jej podejrzenia potwierdzić. Miała słabą nadzieję, że spotkają go na drodze.
Zawiodła się i rozżalona, wyczerpana długą wędrówką po nierównych leśnych wertepach, wlokła się za mężem niezgrabnym krokiem zmęczonych kobiet.
Stefan szedł przodem z dubeltówką na plecach i gwizdał.
— Może lepiej, żeśmy go nie zastali. Zwyczajom stało się zadość, a on jak sobie chce!... Pomyśli jeszcze, że go tak bardzo potrzebujemy...
— Niepodobna zasklepić się wyłącznie w swoich interesach...
— Cóż począć: wyżej uszu nikt nie skoczy... Skazani jesteśmy na takie zasklepienie się... To fakt... Umiejmy więc choć z tego wyciągnąć korzyści!...
Długo prawił na temat »logiki faktów« i »fatalnej konieczności podporządkowania uczuć i marzeń realnej rzeczywistości«. Słyszała to już Zofia tysiące razy i jednostajność jego rozumowań nużyła ją bardziej, niż korzenie i wyboje drożyny. Była więc rada, gdy, przechodząc mimo jeziora, rzekł:
— Idź, Zosiu, do domu, a ja skręcę tu na chwilkę... Może co ustrzelę... Dawno nie jedliśmy mięsa!...
Jednocześnie było jej przykro, że się już przed nią nie kryje z zamiłowaniem do »zabójstw«. Tak nazywała polowanie. Spojrzała na szafirową toń, przeświecającą przez zrzedniałe, przepalone igliwo jesienne, na chmary ptactwa, które wzbiły się nagle w pobliżu z głuchym łomotem. Gdy padł strzał, drgnęła zlekka i poszła zwolna ku domowi.
W jurcie zastała... Zerowicza. Siedział przy stole i przeglądał miesięcznik.
— Ach, to pan?! A my właśnie wracamy od pana!...
Patrzał jej chwilkę wprost w oczy, nie mrugając, poczem niespodzianie wstał, pocałował ja w rękę i zrobił ruch do wyjścia.
— Idzie pan? A to co nowego?!...
— Muszę!...
— Ale co znowu!... Nie puszczę!... Stefan zawróci pana z drogi!...
— A gdzie pozostał?...
— Na błocie, poluje...
— Poczekam jeszcze kwadransik!
— Cóż to!?... odwet?... A może... kto czeka?
Rozśmiała się. Po twarzy Zerowicza przeszedł blady kurcz.
— Nie, bez żartów, cóż to za pilny interes?
— Każdy ma swój los, przed którym daremnie ucieka!... — szepnął tajemniczo.
Istotnie wychudłe jego ciało z małą główką miało w sobie coś ze zgonionego charta. Zofia obrzuciła go wesołem spojrzeniem...
— Co znowu?... Los zawsze należy spotykać mężnie i... godzić się z nim filozoficznie! — dodała tonem Stefana.
— O ile kto może i o ile los jego tkwi nie w nim, lecz poza nim!...
— Doprawdy, niech pan siada!... Pofilozofujemy dzisiaj... Stefan będzie grzeczny, już ja mu zmyłam głowę!...
— Nie, nie!... Żadną miarą!...
Trząsł głową i kapelusz trzymał przy piersiach, jakby się chciał nim odgrodzić.
— Pani lubi... wiersze? — spytał nagle.
— Jak jakie!
Zawahał się, poczem rękę stanowczo wyciągnął:
— Do widzenia!
— Nie! Ani myślę!... Nie żegnam się!...
— Przyjdę... kiedyindziej!...
Na ścieżce, daleko, zastukały kroki. Nadstawił ucha, ukłonił się i wybiegł.
Zofia słyszała, jak spotkał się ze Stefanem, jak mu krótko i stanowczo odpowiadał na energiczne zapraszania, przerywane hucznymi okrzykami:
— Głupstwo, towarzyszu!... Pluńcie!... Przecież nie macie nic do roboty!...
Po chwili wszedł Stefan do jurty sam i położył na ławce parę upolowanych kaczek.
— A to dziwak! Cóżeś mu powiedziała?
— Nic mu nie powiedziałam, prosiłam, żeby został...
— No, ale w każdym razie widać, że się nie obraził... A co, czy nie mówiłem? Daremnie tylko wlekliśmy się tyli szmat drogi!...
Dla Zofii jednak pozostało zagadką, czy Zerowicz był w domu w czasie ich wizyty, czy nie? Wracali tak powoli, że mógł ich wyprzedzić bocznemi ścieżkami, a patrzał na nią tak dziwnie...
Postanowiła sobie sprawę tę wyjaśnić.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.