<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Małżeństwo
Pochodzenie Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Nastała sucha, pogodna jesień, pozłacana na ziemi, srebrno-błękitna w niebiosach.
Zofia przeniosła się ostatecznie do Stefana. Z żalem zwinęła mieszkanie, ale... trzeba było zaoszczędzić trochę grosza na przyjęcie »nowego obywatela«. Siedziała w domu i szyła dlań maluchną wyprawę, gdy drzwi skrzypnęły i wszedł niespodziewanie Zerowicz.
— A, to pan?! — zawołała radośnie i, rumieniąc się, zgarnęła do pudełka pocięte płócienka. — Co pana tak długo widać nie było?... Stefana niema, on w lesie rąbie sągi... Niedługo przyjdzie... Niech pan siada...
Zerowicz stał pośrodku jurty, jakby wahał się, czy przyjąć zaproszenie. W ręku trzymał paczkę starych gazet.
— Nie byłem... Nie wiedziałem... gdzie pani szukać!... — bąknął wreszcie.
— Tu mieszkam teraz, tu! — dodała, rumieniąc się coraz mocniej.
— Zdaje się, że mię z tego ułusu wyrzucą, więc przyszedłem... odnoszę...
— Za cóż to wyrzucić mają?
— Za to, żem przyjął na noc przejezdnych towarzyszy...
— Ach, jakże żałowaliśmy, że niewidzieliśmy ich! Kto to był, skąd i co opowiadali?... Niech pan siada... Bardzo proszę... Tymczasem nastawię imbryk!...
Zerowicz usiadł wreszcie i zaczął szczegółowo opowiadać o przejezdnych. W tej opowieści oraz płynących zeń filozoficznych uwag utonęła całkowicie króciuchna wzmianka o jego własnym losie. Dopiero, gdy późno wieczorem wszedł do izby znużony, przesiąknięty zapachem żywicy Stefan, Zofia powiedziała mu ze wzruszeniem:
— Wiesz — Zerowicza wysyłają!
— No, jeszcze nie wysyłają, ale się pewnie na temskończy... Wzywano mię dopiero na śledztwo...
— Za cóż to?
Musiał powtórzyć całą opowieść o przejezdnych i swoją w dodatku sprawę.
Stefan słuchał jej z widocznym niepokojem, jego obrzękła od wiatru, czerwona twarz cokolwiek pobladła.
— Co oni sobie myślą?... Tego za wiele!
— Nic wielkiego!... Rzecz najzwyklejsza... Czepiają się wszystkiego... Im ciszej zachowujemy się, tym błahszych chwytają się powodów... Nic zresztą nie mam osobiście przeciw wyjazdowi dalej na północ... Tam choć razem w kilkunastu mieszkać będziemy... Tu straszna pustka... zupełne osamotnienie... Przebrała się i dla mnie miara. Mam tego dość...
Zatrzymał się, jakby czekając na zapytanie, a nie otrzymawszy go, ciągnął dalej tym samym zmęczonym głosem:
— Osobnik, jak wszystko żyjące, składa się z dwóch części, które odpowiadają sobie i oddziaływują na siebie, jak wewnętrzna i zewnętrzna strona tej samej krzywizny... Jeżeli z którejkolwiek strony równowaga jest naruszona, ciągłość linii rwie się i pęka... Widocznie, że naruszyłem tę równowagę, gdyż czuję dziwne w sobie rozdwojenie... Boję się samotności, którą przedtem tak lubiłem... — zakończył z goryczą.
— Niech pan częściej do nas zagląda!...
— Tak!... Bardzo prosimy, przychodźcie!... — powtórzył Stefan...
— Cokolwiek za daleko!
— Lecz dziś... zanocuje pan przecie!
— O, nie! Nocą iść najprzyjemniej, chłodno i cicho!... — bronił się słabo.
Gdy wszakże Zofia nastawała, zgodził się i wstydliwie rozejrzał po jurcie.
— Położycie się razem ze Stefanem na ziemi!
— Aha! Owszem, owszem!...
Po kolacyi Stefan siedział osowiały i nie wtrącał się do rozmowy. Te niezliczone uderzenia siekiery, jakie zadawał drzewom w lesie, biły weń teraz, przywalały go ciężary dźwiganych brewion i przetaczanych pni... Słyszał głucho, jakby z dna głębokiej wody, cichy głos Zerowicza:
...Materyalizm już nie jest w stanie wytłumaczyć całego obszaru poznanych zjawisk... Wiedza szuka innej hypotezy.. Mechaniczna teorya wrażeń nie wystarcza... Gdyż co to są właściwie wrażenia wzrokowe i dotykowe? Są one, według tej teoryi, ruchami drobin mózgowych... Czyli, że wrażenie ruchu jest ruchem, a ruch jest wrażeniem ruchu... Reductio ad absurdum!...
— W każdym razie to potężna teorya, która dotychczas daje największe uogólnienie wszechświata, pozwala ujmować większość zjawisk w matematyczną nieledwie formułę... — broniła Zofia swych wierzeń.
— Nie wystarcza, nie wystarcza... Musimy przyznać po części racyę dawnym psychologom, że między światem materyalnym a myśleniem pozostaje nieprzebyta przepaść... W tem cała męka...
— Zajął byś się jaką pracą... gospodarstwem! — wmieszał się szorstko Stefan, budząc się z wielkim wysiłkiem.
— Nie mam najmniejszego powołania!... — uśmiechnął się krzywo Zerowicz.
— Upewniam was, że wasza krzywizna wyprostowałaby się znakomicie... Ja naprzykład nie suszę sobie głowy i nie rozpaczam ani z powodu błędów materyalizmu, ani cnót idealizmu... Ideałem dla mnie obecnie jest krowa i koń i dążę ku nim drogą prostą, jak strzała... przez wysiłek woli! — dodał ironicznie. — Dlatego obecnie proponuję iść spać!...
— A co dalej?...
— Jakto, dalej?... Jutro? Do roboty!...
— Ach, nie to!... W rezultacie?...
— Wrócę do kraju zdrów, z żoną i dzieckiem...
— Może też nastąpi hypertrofia w odwrotnym kierunku...
Stefan ziewnął.
— Na to nie pozwolą... nasi ciemięzcy! Zbyt zresztą wierzę w człowieka, abym się oń tak wciąż obawiał!
— Szczęśliwiec!... — mruknął Zerowicz, nie dokończył i głowę odwrócił. Stefan słał na podłodze skóry; Zofia zaciągała nad swojem łóżkiem zasłonę.
Nie lubiła podobnych utarczek.
Nie miała tej pewności i wiary co Stefan, nie umiała »nie myśleć« o rzeczach niedościgłych, sprawach niepraktycznych, pytaniach nierozwiązalnych, zbędnych...
Przeciwnie, kiedy zostawała samą, oblegały ją nieraz wątpliwości, ogarniała chęć dociekań do gruntu, do podstaw, aby umocnić nagabywaną powątpiewaniem, chwiejącą się duszę...
Szczególnie teraz zagadka bytu nabrała dlań nowego, ostrego uroku, gdy drgające w jej łonie nowe życie budziło w niej i strach i tkliwość...
Stefan wracał zwykle do domu tak strasznie zmęczony, że patrząc nań traciła chęć do rozmów, ogarnięta jedynie pragnieniem ulżenia mu i wyrzutami sumienia, że jest poniekąd przyczyną tego stanu. Spełniała pilnie wszystkie domowe roboty, prała bieliznę, reparowała odzież, gotowała strawę, a mimo to wydawało się jej, że próżnuje, że to jest nic w porównaniu z wysiłkiem, jaki z dnia na dzień ponosił w polu i lesie Stefan.
— Mój ty biedaku! — mówiła, gdy zakurzony i mokry od potu siadał ciężko na ławie.
— Nie żałuj mnie! Jestem szczęśliwy!... — mówił Stefan, patrząc na nią z głębokiem przywiązaniem.
— A ty? — pytał z niechcenia.
— Ach, gdybyś tylko więcej siedział w domu!
— Niepodobna!
Tu wyliczał jej cały szereg niezbędnych, gospodarczych robót i krótkie ich terminy.
— Chyba wieczorami w zimie, gdyż we dnie trzeba będzie jeździć do młyna, zwozić drzewo, siano, wreszcie odstawiać do miasta mąkę na sprzedaż.
Słuchała ze spuszczoną głową. On nie widział jej zasmuconej twarzy i snuł dalej swe gospodarcze plany. Mówił o koniecznem zwiększeniu zasiewów, o zamierzonym na przyszły rok karczunku przyległego do jego pól modrzewiowego gaiku, o budowie chlewu dla bydła...
— Wszystko ściśle się z sobą wiąże. Jeden koń, to za mało, gdyż w jednego nie podobna orać. Będziemy musieli dokupić drugiego, co wymaga znowu zwiększenia pokosów... W każdej kulturze obszar samodzielnego gospodarstwa przedstawia pewną objektywną wielkość. Tutaj można prowadzić tylko intensywną gospodarkę, która opłaca się dopiero przy dwunastu morgach zasiewu...
— Sam nie podołasz!
— Najmę. Wszystko obliczyłem. Krowę kupimy na wiosnę, a teraz kupimy konia. Dzięki urodzajowi tegorocznemu i udatnemu zbiorowi, będziemy mogli sprzedać...
Następowały długie i drobiazgowe obliczenia.
— A więc marzenia o życiu wyłącznie z własnej pracy?... — pytała cichutko.
— Cóżem ja temu winien?! Nie ja stworzyłem warunki, w których bez najemnika obejść się nie można. Przecież pracuję, ile mogę, spożywamy zaś nie więcej, niż najbiedniejszy chłop...
— No, trochę więcej!... — westchnęła. — Przyznaj, że gdybyś się nie ożenił, w głowie by ci nie postały wszelkie te gospodarcze projekty...
— Nie wiem. Ale zawsze znalazłbym sobie jakieś zajęcie. Nie wyobrażam sobie wprost życia bez pozytywnej pracy...
— Możebyś zajął się pracą... naukową?
— Wątpię. Ale wówczas tembardziej żyłbym na cudzy koszt...
— Ale dawałbyś w zamian cokolwiek!...
— Wielkie pytanie!... A teraz czyż nie daję? Czyż nie zostaną po mnie karczunki, pola uprawne, budynki?... Czy do miasta nie dostarczę wyrwanego ziemi pożywienia ludzkiego?...
— Z pożywienia tego skorzystają przedewszystkiem urzędnicy, policya, kupcy... Warstwy wcale nie potrzebne okolicznym mieszkańcom... Co zaś do pól, to po naszym wyjeździe wszystko to zdziczeje, zmurszeje, jak te porzucone gospodarstwa dawnych wygnańców na drodze do miasta... Rolnictwo w wielkich rozmiarach tutaj szkodzi pasterstwu, jak to słusznie dowodzą jakuci... Ono nie powinno być wprowadzane nagle, gwałtownie, lecz musi rozwinąć się stopniowo z zaczątków, jakie są w tubylczem rolnictwie... Sam mię tego uczyłeś niegdyś...
— Większe osady grają rolę wzorowych gospodarstw i dostarczają nasion...
— Zmielonych na mąkę?
— Ach, daj mi pokój... Wieczna filozofia!... Będziesz miała dziecko i myśl o tem...
— Właśnie dlatego, że będę miała dziecko, to myślę o tem... — odpowiedziała z rozdrażnieniem.
Każda dłuższa rozmowa kończyła się podobną sprzeczką, po której małżonkowie rozstawali się zachmurzeni, albo następowały czułe przeprosiny.
— Wszystko przeze mnie... Wiem o tem i to mię boli! Daruj ukochany!... — mówiła przymilając się. — Ty potrzebujesz tak mało, tak jesteś niewymagający, że nie pomyślałbyś o niczem, gdyby nie ja...
— I nie... nasze dziecko!... Mylisz się, jednak... Chciałbym tu przyuczyć się do pracy na roli, aby po powrocie osiąść wśród ludu jak prosty chłop...
Roztaczał przed nią cały olbrzymi plan polityczno-kulturalnej działalności, przetwarzającej w następstwie społeczeństwo od dołu do góry.
Słuchała go bez zajęcia, gdyż z głębi jej umysłu wpływały niejasne protesty i poprawki, które wyraźnie formułowały się wtedy dopiero, gdy zostawała sama.
— Dziecko... a następnie... znowu dziecko... potem... trzecie, czwarte... — rozmyślała, wspominając prócz tego jego uparty na jej macierzyństwo nacisk. Widziała cały łańcuch żywych ciał, rąk, oczu kochanych błagalnie w nią utkwionych i przykuwających coraz mocniej do taczki gnębiącej, pracy bezmyślnej... Dzieci te wyrosną z kolei na mężczyzn i kobiety, aby czynić to samo...
— Po co?
Fatalne pytanie, które odpędzała od siebie, ale które wciąż wracało, wypełzało z ciemnych kątów jurty, z ciszy jej osamotnienia...
Rada więc była niezmiernie, gdy znowu zaczął do nich zaglądać Zerowicz.
Jego dobrotliwy mistycyzm, rozwlekłe, pełne tajemniczych napomknień rozumowania, poszukiwanie wszędzie woli, celowości, sensu... uspokajały ją, łagodziły pożerające uczucie czczości.
Podczas gdy palce Zofii robiły chyże ściegi na łatanej odzieży, albo obierały kartofle, albo zagniatały kluski lub szorowały garnki... Zerowicz cichym głosem wykładał jej nową jaką, wylęgłą na świecie teoryę, czytał ciekawy artykuł lub urywek własnej pracy...
Była mu wdzięczną, choć jednocześnie męczyły ją wyrzuty sumienia.
— Jakże żałuję, że Stefan tego nie słyszy!... Niech pan zostanie na noc!... Pogawędzicie!...
Lecz Zerowicza nie bardzo nęciły te perspektywy; chmurzył się jakoś i posępniał w obecności Stefana. Z jego przybyciem znikała z rozmowy filozofia i wieczór wypełniały gawędy gospodarskie, opowiadania rozmaitych przygód i anegdotek lub w najlepszym razie setne powtarzanie zgrzybiałych prawd.
— Żadnej w tem nie widzę trudności! To dawno załatwione! — przecinał Stefan próbę wszelkiej dyskusyi i podawał cytatę którego z »mistrzów« myśli.
W głowie Mirskiego, niby w wielkiej gospodarczej szufladzie, wszystko było ułożone w doborowym porządku i opatrzone odpowiednim napisem.
Zofia nie mogła nie zauważyć szablonu jego zawsze tych samych odpowiedzi i przykro dziwiła ją niezwykła ustępliwość, prawie trwożliwość uwag Zerowicza. Puszczał mimo uszu najbrutalniejsze zdania Stefana i raz tylko wybuchnął.
— Zdawaćby się mogło, że nie my czerpiemy nasze wiadomości z życia, lecz przeciwnie, ono uzyskuje zezwolenie na swój rozwój od... teoryi pana!
— Wcale nie, ja tylko objaśniam je naukowo... a pan nie... Pan jest metafizykiem!
— Nie straszą mię wcale żadne wyzwiska, choć myślę, że pan jest stokroć większym ode mnie metafizykiem.
— Jakto?
— A tak, gdyż sprowadza pan wszystko do jednej przyczyny przyczyn, a czy ją pan nazywa Bogiem, materyą, koniecznością dziejową, czy czem innm, to właściwie nie ma znaczenia...
— Wcale nie. Moje przyczyny są naturalne...
— Co to jest... przyczyna naturalna?
— Naturalna?... No tak!... Rzecz prosta jest to przyczyna rzeczywista, dla wszystkich zrozumiała — odpowiedział Stefan z wymuszonym spokojem.
Zaczął się spór dziki, dziwny, zupełnie jałowy dwóch nie rozumiejących się wcale ludzi, który znużył i doprowadził do migreny Zofię. Daremnie próbowała ich pogodzić. Zerowicz wprawdzie umilkł, lecz Stefan w dalszym ciągu dowodził i hałasował, chodząc po jurcie.
— Nonsens!... Głupstwo!... Drobnomieszczańska mgła, dawno rozwiana przez naukę i wielkich myślicieli...
Zerowicz chwycił czapkę, paltot i wyszedł, pomimo, że na dworze była ciemna noc i prószył śnieg.
— Idź, zawróć go!
Stefan wyskoczył...
— Hej! Hej!... Zerowicz! wracaj!... Co za głupstwo!?...
Lecz dziwak przepadł bez śladu.
— Jesteś w sporach niemożliwy: brutalizujesz a nie umiesz dowieść słuszności swoich poglądów! — rzekła Zofia. — Cóż teraz?! Obraził się!...
— Niech nie gada głupstw!...
— Mój kochany, kto ich nie gada!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.