Małżeństwo (Sieroszewski, 1909)/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Małżeństwo |
Pochodzenie | Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Ustała zawieja. Słońce wzeszło nad zaśnieżoną okolicą. Niepokalana białość, ubrana złotem i tęczowymi blaskami, zalśniła na niej i odbiła się w niebiosach. Twardy, spiżowy mróz chrzęściał wszędzie, migotał w inkrustacyach zamarzłej wilgoci, szeleścił w okiściach szronu i sadzi, wykwitłych misternie na gałęziach w nastałej ciszy, taił się w puchach śniegowych nisko u ziemi, rozbrzmiewał jak dzwon w gęstem powietrzu.
Stefan zakrzątnął się pracowicie około swego gospodarstwa. Zakupił i zwiózł siano dla konia; przerębel na jeziorze dla wodopoju wydrążył i ładnie ją wałkiem z lodu otoczył, że była jak cysterna marmurowa. Jurtę całą do szczytu mokrym śniegiem oblepił i do pół ściany omiotał ze wszech stron dla ciepła przyzbą śniegową. Na gumisku plac u sterty zbożowej wymiótł, oczyścił z trawy i chwastów, wylał cienko i równo wodą, wysypał na nim kolistą steczkę z plewy, którą wodą zwilżył, aby przymarzła. W ten sposób przygotował gładki, czysty i twardy tok dla młócki zboża nie cepem, lecz walcem zębatym. Z pomocą jakuta wyrąbał w lesie duży pień, zwiózł, obrobił, wstawił w ramę, a na obwodzie kloca nabił grube poprzecza. Czekał jeno mrozów tęższych, aby lepiej i łatwiej sypało zboże. Rąk wszakże nie pokładał: woził tymczasem drwa z lasu i układał je porządnie w wielkie sągi koło wejścia do jurty, aby chroniły go od wietrzysków.
W izbie bywał mało, tyle tylko co spał, jadł lub wieczorami, grzejąc się u ognia majstrował nową uprzęż, albo szuflę do śniegu, albo połamane zęby wstawiał u grabi... Należał do Zofii i obcował z nią wtedy tylko, kiedy ją pieścił.
Zofia żadnego udziału w tych jego pracach brać nie mogła i prosta, nieubłagana konieczność uczyniła, iż on stał się osią i ogniskiem ich życia, iż wszystko działo się przez niego i do niego przystosowywać musiało.
Gdy zziębły, znużony, owiany zapachem mrozu, żywicy lub siana, wchodził do jurty, mimowoli rzucała wszystko i szła ku niemu i robił to nawet Zerowicz, o ile był wówczas obecny. Lecz Zerowicz tak jakoś przychodził, że Stefana zwykle albo nie było, albo był pilnie zajęty na dworze. Gość wolał to pierwsze, gdyż stukanie męża, pracującego na mrozie, wyprowadzało Zofię zupełnie z równowagi. Razy kilka pod milczącem parciem jej rozdrażnienia gość ofiarował nawet gospodarzowi swe usługi, lecz ten odrzucał je stale, a gdy raz zgodził się, wyśmiał go niemiłosiernie po pierwszej próbie.
— Wyobraź sobie, Zocho, każdą szczapę pieczołowicie niesie z osobna jak dziecko a układa jak zapałki!... Ha, ha!...
— Ale i ty... też!... Wypocząłbyś trochę... Posiedziałbyś z nami, pogawędził!...
— Dziwna jesteś! Czy mam na to czas? Młócka za pasem... Potem mełcie mąki, gdyż muszę się spieszyć do miasta, dopóki ona jest w cenie!... Filozofujcie, filozofujcie... Nie przeszkadzam!... — dodawał dobrotliwie i wynosił się z izby.
Już rzadko filozofowali. Chłodna ostrożność Zofii mroziła widocznie Zerowicza. Niekiedy całą wizytę przesiedział, nie wyrzekłszy słowa, brał czapkę i wynosił się.
Gdy tak siedział nieruchomy, zapatrzony w ogień, wydawało się Zofii, że nad jej i jego duszą krąży jakiś ptak czarny.
— Ach, jużby lepiej nie przychodził! — powtarzała sobie w duchu, lecz jednocześnie serce jej ściskało się żałośnie.
— Gdzież się podzieje?!...
I nawet zapraszała go.
— Przychodźcie, ale... przynieście z sobą trochę... wesołości!...
— Mała rzecz!... Ale skąd ją wezmę... wesołość... ludzie wtórnego, odbitego życia... Wesołość płynie z powietrza, z lasu, z tęgich mięśni, ze zdrowego rozsądku... z bezpośredniego przystosowania się do przyrody, które nazywamy... czystem sumieniem. My zaś ludzie wtórnego rzędu, cień cienia, przystosowywać się musimy do... innych! Jesteśmy, bądź co bądź, albo niewolnikami, albo pasożytami... Wątpię, czyby uśmiechać się umiała pijawka, gdyby nauczyła się myśleć... a niewolnik nie uśmiecha się nigdy dobrowolnie...
— Zawsze mię pan zmąci i zatruje!...
»W tkalniach moich podziemi, w kuźniach głuchych ciemnic
»Dniem i nocą pracuje w gorzkim czoła pocie
»Tłum smutnych najemników i bladych najemnic —
»Na płaszcz mój purpurowy i koronę w złocie!...«
powiedział cicho.
— Pani wie, kto to napisał?
— Może pan?! — spytała nieśmiało.
— Nie. To napisał Leopold Staff, wielki przyjaciel udręczonych, buntowniczych serc!...
Odszedł smutny i zamyślony.
I znowu nie pokazywał się długo.
Aż pewnego dnia przybieżał wyrostek jakucki i oddał Zofii list. Poznała na adresie pismo Zerowicza i ze drżeniem rozerwała kopertę.
»Jesteś cicha, jak śnieg,
»Który pada na kwiaty jesienne...«
............
............
»Lecz mi nie pić z twych łask...
»Dusza siedmkroć tęsknotą otruta
»Ociemniała na blask...
»Noc ma każda ciężka, jak pokuła...
»Szczęście wątłe, jak mgły
»Wichr mi stargał... jako mgły rozwiejne...«
»...Beznadziejne były, są i pozostaną! Wiem o tem!... A jednak piszę ten list... Muszę go wpisać... Kopię przepaść nieprzebytą między Tobą i sobą!... Pewnie domyślałaś się, lecz chcę, abyś wiedziała... Pewnie czułaś, lecz pragnę słodyczy wypowiedzianego wyznania...
Pragnę, by usta Twe zadrżały od wzruszenia dla mnie... wyłącznie dla mnie i przezemnie! By oczy zamgliła zaduma... By niepokój — słaby cień tego co żyje we mnie, nawiedził choć na krótko Twe serce!... Pragnę mówić słodkie wyrazy, które mają prawo mówić uszczęśliwi, albo umierający... Kocham Cię!... »Pożądam Cię... Pieszczę obraz Twój w myślach i marzeniach... I nikt mi tego zabronić nie może, nawet Ty sama!... Jesteś mi powolną i wzajemną, Ty, która nie pozwalałaś sama sobie domyślać się miłości mej... Bezwolną wlokę Cię do otchłani, gdzie do tej pory sam się kołatałem... Zimno tam, ciemno, sieroco... Ale od dziś nie będę tam samotny... Mam na to prawo, gdyż wzięłaś kształty, które mnie wzruszają i masz duszę, która mi się podoba... Uprowadzam cząsteczkę Twą jako własność moją... Kwiat słodki, trujący niegasnącej tęsknoty!... Ach, jakże strasznie pragnę dowiedzieć się, czy przy czytaniu tego listu, choć żywiej zabiło Ci serce?... Jeżeli tak — napisz! Nie!... Wyślij białą kartę...«
Była tak wzruszona, że nogi ugięły się pod nią i musiała oprzeć się ręką o stół. Spojrzała na jakuta, który, grzejąc się u ognia, oczu z niej nie spuszczał.
— Na co czekasz?
— Tak. Może co dostanę jeszcze za trudy? Droga ciężka i daleka.
Podeszła wolno do komina i list rzuciła do ognia.
— Możesz iść!... Nic nie dostaniesz!...
Brwi jej ściągnęły się od nagłego bólu i rozkoszy, gdyż dziecię po raz pierwszy zadrgało w jej łonie. Czekała chwilkę, czy ruch nie powtórzy się jeszcze, lecz tam zapanował dawny spokój i jedynie wzburzone serce biło potężnie.
— Idź już! — zwróciła się raz jeszcze do jakuta.
— Co teraz? — rozmyślała, gdy natręt wyszedł wreszcie i została sama. — Powiedzieć Stefanowi, czy nie? Powiedzieć, czy nie?! Po co? Aby zupełnie uniemożliwić odwrót temu szaleńcowi?!... A tak, ona przy sposobności zburczy go w cztery oczy... Wykaże mu, że poddaje się urojeniom, że cała ta miłość... fatalna i płomienna... pochodzi stąd, że... jest tutaj jedyną kobietą... A Stefan?... Dlaczego inną miarkę przykłada do Stefana? Dlaczego Stefan miałby z innego pokochać ją powodu?...
Szła myślą przez cały łańcuch swego małżeństwa od owego purpurowego wieczoru... Ginęła w mgławicach delikatnych niedoczuć i niedomówień, które niby śniedź, niby pyłek leciuchny już ćmiły blask tych wspomnień...
Ani się spostrzegła, jak minął krótki dzień i ciemna noc, napływając przez okno, zmieszała się z krwawym światłem ogniska. Dopiero głuchy łoskot na drodze ocucił ją. Porwała się, skoczyła do spiżarki po mięso, włożyła je w garnek, nalała wodą i przysunęła do ognia. Niezadługo wszedł zaśnieżony Stefan i już od proga wołał:
— Jeść!...
— Stefek, kochany!... Daruj!... Zapomniałam... Ledwie co nastawiłam obiad!...
— Zapomniałaś? — powtórzył, podnosząc brwi. — Może ten filozof był?...
— Ależ nie!... — odparła żywo rumieniąc się i odwracając twarz, jak zwykle w chwili zmieszania.
Stefan patrzał dalej niechętnie i podejrzliwie. Wtedy zbliżyła się doń i, zawieszając ręce na szyi, szepnęła:
— Dzidziuś!...
Resztę dokończyła tak cicho, że raczej domyślił się niż usłyszał. Radość i duma rozjaśniły mu twarz. Przygarnął żonę do siebie i otarłszy ręką wilgotne wąsy całował po dawnemu jej oczy i usta. I ona tuliła się doń jak dawniej...
— A ja myślałem już, że mnie nie kochasz!...
Spóźniony obiad zmienił się w sutą kolacyę.