Małżeństwo (Sieroszewski, 1909)/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Małżeństwo |
Pochodzenie | Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
— Zajrzałbyś do tego dziwaka... Nie widać go już tydzień i nic o nim nie słychać!
— Poczekaj: jak się znudzi, sam przyjdzie... A to znowu zdarzy się jak wtedy...
I znowu minęło kilka monotonnych, pracowitych dni, zanim pożerana niepokojem Zofia zaszturmowała do męża.
— Wstąp do Zerowicza... jadąc do lasu...
— Kiedy mieszka w przeciwnej stronie...
— Więc zawróć umyślnie...
— Chyba w niedzielę... Ale cóżeś taka sfrasowana!?...
— Widzisz: on był ostatnim razem jakiś bardzo podrażniony...
— Hm! Nie mówiłaś mi nic!...
— O każdem głupstwie mam cię powiadamiać!...
— Dobrze — pojadę! Chociaż bardzo mi to nie na rękę...
— Jedź, jedź!...
Niepokój jej wzrastał z dnia na dzień. O czemkolwiek dumać próbowała w ciszy swego osamotnienia nieodwołalnie wyrazy spalonego listu oblegały ją z cichem brzęczeniem, jak rój barwnych połyskliwych motyli, dziwacznych owadów o trującej woni miodowej.
»Wyślij białą kartę!...«
Wyobrażała sobie pustą, zimną, odpychającą »norę« Zerowicza i jego długą ligurę, w oczekiwaniu listu, błądzącą samotnie w półcieniu...
»By niepokój — słaby cień tego co żyje we mnie.« Ach, jakże samolubni są mężczyźni! Poco on to wszystko napisał?... Czy mogłam wobec tego postąpić inaczej? Czy mogłam odpowiedzieć?! Nawet teraz nie wiem, co będzie, i nie wiem czy dobrze robię posyłając doń Stefana!? Tak wszystko poplątać, popsuć!...
»Dusza siedmkroć tęsknotą otruła,
»Ociemniała na blask...
»Noc ma każda ciężka, jak pokuta.«
»Zimno tam, ciemno, sieroco...«
Położenie niezmiernie trudne ale nie popełnił przecie on nic takiego, zaco by go należało skazać na wieczne osamotnienie, na wygnanie wygnania!..
»Jesteś cicha jak śnieg!...«
Ona mu wszystko to łagodnie wymówi, wytłómaczy... Będzie go błagać, aby swymi wybrykami nie utrudniał i tak już niełatwego życia!... Stanie się dlań dobrą i wyrozumiałą siostrą... A jeżeli to się nie uda, to go namówi, aby się przeniósł do innej okolicy... Zmiana otoczenia, inni ludzie... Wszak sam miał już pomysł podobny i... może lepiej, że go wyślą...
Serce jej ścisnęło się na myśl o tym kraju, do którego wybierał się, gdzie słońce tygodniami nie wschodzi...
Może się znajdzie jednak jakie inne wyjście, może się wszystko ułoży...
Czekała tej obiecanej przez Stefana niedzieli z tłumioną niecierpliwością, z duszą napiętą jak zbyt przykręcona struna.
Zamiast tego usłyszała pewnego dnia głos męża i skrzyp sań w porze niezwykłej. Widocznie Stefan wracał z drogi. Zerwała się; złe przeczucie przeniknęło ją straszliwym dreszczem niby długą, zimną igłą. Do jurty istotnie wszedł Stefan z nieznanym jej jakutem; twarz miał zmienioną i bladą a w ręku trzymał list.
— Zastrzelił się!... — szepnął od proga.
Usiadła jak ogłuszona.
— Muszę jechać, więc przyszedłem uprzedzić... Być może, że nie wrócę wieczorem...
— I ja.
— Nie, ty nie pojedziesz...
Nie upierała się, była jak zmięta szmata, bez błysku myśli i woli, twarz zapadła jej i postarzała w mgnieniu oka. Zasępiony Stefan nie dostrzegł tego wychodząc, nawet się z nią z pośpiechu nie pożegnał. Została sama w zimnej mgle sprzecznych uczuć i nieutulonej żałości. Cień Zerowicza zamieszkał z nią. Wyłonił się z ciszy bezludzia i przerywał rozmyślania jej dręczącym szeptem znanych wyrazów
»Materyalizm nie jest w stanie tłómaczyć całego obszaru poznanych zjawisk...«
»Każdy z nas jest światem całkowitym i w sobie zamkniętym, pełnym tajemniczych głębin i nieznanych labiryntów...«
»Pochodzi to stąd, że przychodzę z daleka...«
»...Jest w tym dziwna słodycz, jakby odczucie nieśmiertelności...«
»Pragnę by usta twe zadrżały od wzruszenia...«
Osiągnął czego pragnął, usta jej drżały i łzy wzbierały w jej piersiach...
— I za co?... Za co?! — rozważała z goryczą.
Przeraźliwym, grobowym chłodem powiało naraz z ciemnych kątów jurty, z tych kątów dokąd nigdy nie sięgał blask dnia i ognia. Trzask i ruch płomieni, szmery myszy przebiegających wzdłuż ściany, niewyraźne dźwięki czającej się nazewnątrz pustyni — przejmowały ją znagła okropnym dreszczem wyczekiwania, podczas gdy zwykła kamienna cisza dusiła ją wciąż jak wieko trumny... Chwilami nie śmiała długo wznieść oczu, lękając się, że ujrzy go... Widzi nieledwie przez opuszczone powieki czarne widmo, siedzące w zwykłem miejscu w falach purpurowego ognia... Spaliła zapas drew a po nową naręcz bała się wyjść za próg, gdzie straszyły ją nieprzejrzana noc i białość nieobeszłych śniegów.
Usnęła snem niespokojnym, pełnym przebudzeń i mar.
— »Bezwolną wlokę cię w otchłań!...« — szeptał zimny trup, gniótł kolanami jej piersi i ciągnął za splątane warkocze krzywymi szponami...
Obudziła się. Stał nad nią bezruch i cichość bezwzględnego odludzia. Na kominie w kupie spopielonego zarzewia świeciły pojedyńcze węgielki, niby krwawe oczy upiorne...
Zofia poznała, że się już nie lęka, że pozostał w niej jedynie wielki, niezgruntowany smutek i żal...
Zapaliła świecę i wzięła do czytania książkę.
— Jakże okrutni, jakże strasznie okrutni i samolubni są czasami najlepsi ludzie... — westchnęła i znowu zaczęła rozmyślać jak bardzo jednak musiał cierpieć ten człowiek zupełnie samotny, niezdolny do życia, niezdolny do zawojowania sobie szczęścia i bytu...
— Czy zostawił jaki list? — spytała przedewszystkiem, gdy Stefan przybył nareszcie.
— Nie, zgoła nic!
— Opowiedz wszystko.
— Cóż!... Zastrzelił się z rewolweru... Ot i wszystko!...
Nie chciał więcej mówić. Nie nastawała i, przymknąwszy oczy, siedziała oparta o słup jurty obok męża, który zgłodniały, przeziębły jadł dużo i głośno.
Zwolna jednak pełnia przeżytych wrażeń wzięła w nim górę i nieproszony zaczął sam opowiadać:
— Dawno się już musiał zastrzelić. Z tego samego zastrzelił się rewolweru, któryś mu oddała... W jurcie mróz jak na dworze... Prawdziwa pieczara... Ściany białe od szronu... Nad pościelą, gdzie leżał całe festony sadzi... Twarz biała, surowa... Na rzęsach zamarzłe łzy... W serce sobie strzelił... Powiadają, że każdy, kto strzela sobie w serce, płacze...
— Powiadają, że zakochani zawsze strzelają się w serce... — pomyślała Zofia.
— Nie wiem, czy jakuci skradli, czy nie miał nic, ale wcale nie znaleźliśmy ani w jurcie ani w spiżarce kruszyny pożywienia... Może z głodu się zastrzelił?! Ale dlaczegóż nie przyszedł?... Czyżbyśmy się z nim nie podzielili ostatkiem?! Czyż nie wiedział tego?... Kompletny obłąkaniec!... Tak nas urządzić! Wiesz co gadają? Gadają, że to myśmy go zabili... Mówią, że list jakiś pisał do ciebie, który z gniewu rzuciłaś w ogień... Ma zjechać sędzia śledczy w tej sprawie... Czy to prawda?
— Istotnie... pisał...
— Nic nie mówiłaś...
Koło jej ust przewinął się bolesny skurcz; była chwila, że mu chciała wszystko powiedzieć. Ale spojrzała na tę twarz prostą i jasną, na spokojne rysy nabrzmiałe od pracy i zimna, na ciemne, zmęczonej oczy, na oblicze ciche, łagodne jak woda zastała i nie odważyła się rzucić w nie wyrazów niosących boleść, zwątpienie, burzę... cały łańcuch niewiadomych uczuć i czynów...
— Cóż ci miałam głowę zawracać... Nic tam nie było osobliwego...
— No tak, ale zawsze!... Popełniłem mimowoli niezręczność... Powiedziałem, że nieprawda, że żadnego listu nie odbierałaś!...
— Nic wielkiego. Objaśnimy, żeś niewiedział... Dowód, że rzecz małego znaczenia.
Jej spokój i rozwaga uspokoiły go.
— A jednak ciężko, ciężko!... Nie mogę pozbyć się żalu do niego i do siebie. Nie umieliśmy go przygarnąć...
Nowy kurcz przeleciał po ustach Zofii i płacz spazmatyczny powalił ją na stół.
— Ależ uspokój się, uspokój!... Nic takiego!... Miej wzgląd na swój stan!... — biadał nad nią, daremnie siląc się ją utulić. — Podawał jej wodę, gładził włosy rozsypane po plecach i tulił, rozgrzewał zimne, posiniałe ręce.