Małżeństwo (Sieroszewski, 1909)/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Małżeństwo |
Pochodzenie | Małżeństwo. Być albo nie być. Tułacze |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Sina noc, noc głucha i nietknięta — patrzała jeszcze w małe okienka jurty, kiedy Stefan zsunął się już ostrożnie z łoża i jął się pospiesznie ubierać.
— Wstałeś?! Idziesz?! I ja pójdę dziś z wami!... — rzekła Zofia podnosząc się nagle.
— Spij, śpij, Zosiu!... Bardzo jeszcze wcześnie. Chcę snopy, zanim rozednieje, na toku rozłożyć, aby przejść choć raz walcem w czasie najtęższego mrozu... Niedługo zjawi się Boksan... a ty śpij!... Zimno bardzo na dworze, sądząc z wyiskrzonych gwiazd... Nie wytrzymasz!...
Ponieważ wszakże ubierała się dalej, rozgarnął zachowane przez noc w popiele zarzewie, postawił na nim parę suchych szczap, rozdmuchał ogień i wyszedł.
Cichym rżeniem powitał go koń z małego okólnika; pies wychylił łeb z siana, gdzie się był ukrył przed zimnem i szczeknął krótko radośnie...
Gwiazdy stały jeszcze wysoko w niemierzchnącej gloryi. Mroźne tumany nocne leżały bez ruchu nad śniegami. Kamienna cisza wypełniała mroczne, jakby sadzą przesypane powietrze. Dźwięki ludzkiej pracy: skrzyp rozsuwanych żerdzi, stuk kopyt końskich, kucie żelaza o twardy lód przerębli — nikły, głuchły w nich, jak niknie w ogromnem, pustem zamczysku samotne ćwierkanie przemarzłego świerszcza.
Dopiero, gdy słup ognia i krwawego dymu wyleciał wierzchem komina i oblał czerwoną łuną poblizkie śniegi, raźniej się zrobiło Stefanowi na duszy. Wdarł się po drągu na szczyt sterty, zrzucił widłami poszycie ze starej słomy i szumnie począł miotać plenne snopy na lodowy tok.
Wkrótce ukazał się na dole Boksan i nim zbladło niebo ułożyli ze snopów wielkie koło na drożynie z plewy, porozcinali sierpami powrósła snopów, roztrzęśli zlekka ich słomę i wtoczyli ciężki walec na ten pomost zbożowy.
W sam czas było na śniadanie.
Zofia już na nich czekała. Z przyjemnością zrzucili przemarzłą wierzchnią odzież i rozsiedli się w nagrzanej i jasno oświetlonej jurcie dokoła stołu zastawionego herbatą, gorącemi placuszkami i »jakuckiem« mrożonem masłem.
Zofia z radością spoglądała na spokojną, pogodną prawie twarz Stefana.
— Nastawię obiad i pójdę z wami! — powtórzyła. — Dacie mi co do roboty?
— Robota się znajdzie, tego nigdy nie zabraknie... Ale zimno... nie wytrzymasz!...
— A niech tam!... Zawsze tam u was weselej!
Dniało.
Zniknęły roje gwiazd i tylko większe z nich migały złotawo na płowiejącym firmamencie. Zabielały szeroko śniegi, uniosły się i zadymiły tumany, wśród nich zamajaczyły widmowo białe lasy. Koń prowadzony w lejcach wprawnemi rękami Boksana, chyżo stąpał, strzygąc uszami i oglądając się na toczący z tyłu z miarowym stukotem walec. Chrzęściła słoma, skrobały zgrzytliwie po lodzie zęby grabi, dziobały w snopy ostrza wideł; ludzie uwijali się w obłokach własnych oddechów, bielejąc coraz bardziej od osiadającego na nich szronu. A jednocześnie bielał dzień, różowiło się na wschodzie niebo, mnożyły się na ziemi kształty i kolory i gasły doszczętnie gwiazdy. Żółty wal omłóconej już słomy jeżył się wśród toku. Koń biegł nieustanie, walec nieustannie stukał trybami po młócinach, gniotąc ocalałe, kanciaste kłosy, obijając z plewy i ości złotawe ziarno jęczmienia, grubym wiankiem rozsypane na steczce.
Stefan zacierał ręce, Boksan podśpiewywał; robota szła wesoło i sporo.
Rychło pół nieba zapłonęło od złoto-kraśnej zorzy, zalśniły biało śniegi i bielsze od nich obłoki. Błękitne niebiosa odeszły w niedościgłą dal.
Przed obiadem zgarnęli suty omłót w wielką kupę i nałożyli nową ściółkę snopów.
Dzień zbiegł niepostrzeżenie. A gdy wieczorna zagasła zorza i znów zaskrzyły się w powietrznych, mierzchnących głębinach ławice gwiazd, wrócili do domu znużeni, gawędząc wesoło o plonach, o omłocie, o tem jak sypie zboże...
Znowu wieczorem pochylona u ogniska Zofia łatała odzież a obok Stefan wstawiał w grabiach wyłamane przy robocie zęby... Ogień syczał i parskał, szemrała poruszana przy pracy odzież, pozatem — cicho było w jurcie.
— Mów, mów cokolwiek!... — szepnęła nagle Zofia.
Ale Stefan mówić nie był w stanie, zwrócił do żony stężałą od zmęczenia i senności twarz... Uśmiechnął się tylko.
— W głowie pusto jak w stodole!... Jeno walec tam wciąż jeszcze stuka... Pójdę, puszczę konia i... spać!
— Ale nie długo siedź!
— Duchem wrócę!
Mieli z rzędu kilka dni pogodnych i mroźnych, tak że mogli młócić.
Zofia nabrała kolorów i wesołość wracać jej poczęła. Nie znosiła wszakże jeszcze pieszczot i pocałunków męża, usta podawała mu na krótko i nierozpuszczała ich jak dawniej miłośnie, niby wilgotny kielich tulipanu... A gdy ją chciał przytrzymać, dziwny strach mglił jej oczy i rozszerzał źrenicę...
— Coś przydługa żałoba!... — sarkał żartobliwie Stefan.
A gdy próbowała tłomaczyć wstręt swym stanem, dowodził jej, że to rzecz w małżeństwie wprost niebywała, niemożliwa...
— W cóż zamieniłoby się pożycie?... W jednożeństwie to nie możliwe i nie praktykuje się!... Na to nie zwalaj!... Chcesz zawsze inaczej niż inne!
Posępniał nagłe i wychodził zaraz, wiedząc, że w ten sposób dokuczy jej najwięcej. Ale długo nie mógł się gniewać, więc wracał i urządzał przeprosiny, podczas których mało słów padało z ust Zofii ale zato z oczu lały się łzy rzęsiste.
— Mów! Dlaczego nie powiesz?!... Co ci jest!?
— Cóż ci mam powiedzieć?! Wciąż to samo! Nie opuszcza mnie... Nie jestem w stanie się przezwyciężyć...
Trząsł smutnie głową.
— A to los! Cóż cię nie opuszcza?
— Wspomnienie!... — odpowiadała niechętnie.
Chmurniał ostatecznie i odwracał się. Patrzała nań załzawionym wzrokiem, ale nie starała się ani przyciągnąć ani ugłaskać. On to czuł i zacinał się coraz bardziej. Zdarzały się dnie, że nie zamieniali ze sobą ani słowa ponad niezbędne w gospodarstwie wyrazy. Nadomiar nastały dnie pochmurne, odwilżne. Śnieg prószył i musieli przerwać młóckę. Stefan zajął się znowu zwózką drzewa i siana. Zofia znowu po całych dniach zostawała sama, bladła, mizerniała, oczy jej podkrążyły sine podkowy. W jej zachowaniu się znikła dawna żywość i pewność siebie. Czekała zwykle na zapytanie Stefana a gdy ten milczał grobowo, gniotąca cisza panowała w ich domu.
Wreszcie raz przypadła mu do kolan.
— Nie mogę dłużej, nie mogę!... Zabij mię, ale niech się to skończy, niech się odmieni!...
Pobladł, uderzony kredową białością jej twarzy i spojrzeniem osłupiałem nawpół obłąkanych oczu; pochylił się ku niej.
— Powiedz wszystko: kochałaś go? — pytał ze drżeniem.
— Nie, nigdy!... Ale on mię kochał... Skłamałam: ten list był... jego wyznaniem! — Teraz on mnie nie opuszcza. Gdy zostanę sama, cień jego zjawia się, szepcze dawne wyrazy... zaklęcia.... Usiłuje nawiązać rozmowę... Prześladuje mię swem cierpieniem i swą namiętnością... Stoi cichy z kulą w sercu... z lodowatemi łzami na oczach... z szronem zasypaną twarzą!... Wiem, że go niema, że umarł, a jednak... jest i to przejmuje mię grozą, odbiera siły... Lękam się samej siebie. Lękam się ciemnej otchłani, która się otwiera przedemną!... A ty nie widzisz jak cierpię i sam mię ku niej popychasz... On nie odchodzi już, gdy nawet ty się zjawiasz... Cicho robi swe uwagi, gdy ty milczysz...
— Skłamałaś... Więc skłamałaś!... Po co skłamałaś?!... — powtarzał w osłupieniu...
— Chciałam oszczędzić ci przykrości... Chciałam zachować, umożliwić dawny między nami trzema stosunek...
— Między nami trzema?... A przed sędzią?... Nie, to niemożliwe!
Wstał i chodził szerokimi krokami po izbie a ona klęczała dalej przypadłszy piersią i twarzą do ławy.
— Ratuj!... Odmień!... Wywieź!
— Wiesz, że to niemożliwe: jesteśmy tutaj przykuci!... Zresztą nadaremno — to wszędzie pójdzie za nami!... Inne trzeba przedsięwziąć środki... Przedewszystkiem musi w naszych stosunkach zapanować szczerość... O ile to możliwe... O ile to możliwe... teraz... Wszakże bezwzględna szczerość była twoją wadą, Zofio! — powtórzył sardonicznie dawne jej zdanie.
Na ławie rozległ się cichy jęk.
— Następnie wszystko musi wrócić do dawnego trybu... Będę cię z sobą brał i po siano i po drzewo... Ruch, świeże powietrze, praca...
— Dawno cię o to prosiłam! — zgodziła się. — Lecz nie myśl, że to napada mię... z lenistwa, z bezczynności... Pracy miałam zawsze i w domu poddostatkiem...
— Nie! Przyczyna leży w naszym nienormalnym stosunku... Odsunąć należy wszelkie teorye... Praktyka życia wyrobiła w małżeństwie pewne prawidła, które okazują się najlepszą teoryą — powtarzał uparcie — lepszą od wszelkich rozumowań... Żona ślubuje wierność i posłuszeństwo mężowi... Niema znaczenia czy to czyni w kościele, czy wobec siebie samej... Fakt podporządkowania woli jednej pod drugą pozostaje w całej swej mocy... Ty musisz być moją żoną jak inne kobiety albo...
Urwał i zatrzymał się.
— Albo?... — powtórzyła, podnosząc głowę i siadając.
— Poprostu ty musisz być żoną jak inne kobiety... Bez żadnego albo... I to nie zwlekając, dziś... zaraz...
Stanął i wlepił w nią oczy, w których jak jej się zdawało błyszczała nie tkliwość, nie litość lecz posępna zawziętość.
— Wtedy zwolna, przez długie ćwiczenie miłość moja... nasza... — poprawił się — stanie się twojem przyzwyczajeniem, którego nie zwyciężą byle brednie... Potrzeby serca i ciała zostaną nasycone, wyczerpane... Wróci równowaga i zdrowie... Zofio, Zofio jakże daleko odeszły nasza wiosna i nasze lato!... — jęknął cicho i zakrył twarz dłońmi.
Ten ruch i dźwięk nieprzebranej boleści wzruszyły ją.
— Zgadzam się... na wszystko się zgadzam!... — szeptała, płacząc.
Ale w nocy, gdy zbliżył się do niej, ogarnął ją nagle dawny lęk i niespodziany wstręt...
— Nie... nie dziś, nie dziś!... — prosiła.
Daremnie.
Wzburzenie odjęło mu już przytomność i posiadł ją, choć płakała, choć dziecię trzepotało się w jej łonie i choć słyszał jak przez mgłę, że w zapamiętaniu to odpychając, to przyciągając go ku sobie, mieszała w szepcie imię Zerowicza z jego imieniem...