Mała księżniczka/Rozdział czternasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mała księżniczka
Wydawca Księgarnia Gustawa Szylinga
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. A Little Princess
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ CZTERNASTY.
CO SŁYSZAŁ I WIDZIAŁ MELCHIZEDECH.


Tego samego popołudnia, podczas nieobecności Sary, dziwne jakieś rzeczy działy się na poddaszu. Nikt ich nie widział ani nie słyszał prócz Melchizedecha — ten zaś był tak przerażony i zbity z pantałyku, że szurnął do swej nory i ukrył się w niej, drżąc, popiskując bojaźliwie i z największą ostrożnością wysuwając łebek, by zobaczyć, co się tam wyrabia.
Sara wyszła wczesnym rankiem i na poddaszu panowała cisza, przerywana jedynie dudnieniem kropel deszczowych po oknie i dachówkach. Melchizedechowi zaczęło się nudzić potrosze, więc gdy deszcz przestał bębnić i zapanowało zupełne milczenie, postanowił wyjść na zwiady, chociaż doświadczenie uczyło go, że Sara nieprędko może powrócić. Węsząc i gmerząc wokoło, zgoła niespodziewanie odkrył jakąś okruszynę, ocalałą niewytłumaczonym sposobem z wczorajszej wieczerzy, i już się zabrał do jej spożywania, gdy uwagę jego pobudził jakiś dziwny szelest na dachu. Jął nadsłuchiwać, a szczurze jego serduszko poczęło bić gwałtownie. Ze szmeru wnosić można było, że coś porusza się na dachu, zbliżając się w stronę okna. Nagle okno otworzyło się w sposób jakiś tajemniczy — i jakaś ciemna twarz zajrzała do pokoiku; za nią ukazała się druga twarz i obie zaczęły ostrożnie i z zainteresowaniem przyglądać się wszystkiemu. Na dachu znajdowali się dwaj ludzie i czynili ciche przygotowania, by dostać się do środka. Jednym był Ram Dass, drugim zaś młody sekretarz pana Carrisforda; atoli Melchizedech o tem nie wiedział — wiedział tylko, że ci ludzie naruszyli spokój i nietykalność poddasza. Przeto, gdy człowiek o ciemnej twarzy opuścił się z niesłychaną lekkością i zręcznością na podłogę, nie czyniąc przytem najlżejszego szelestu, Melchizedech zadarł ogon i czmychnął do nory jak oparzony. Dawno przestał się lękać Sary i wiedział, że ona nie rzuci w niego niczem, jak tylko okruszyną chleba, i nie wyda innego dźwięku prócz cichego, łagodnego i wabiącego świstania. Natomiast obcy ludzie byli dla niego czemś strasznem i wołał trzymać się od nich zdala. Przycupnął więc tuż koło wejścia do swej nory, zaledwie śmiejąc zerknąć błyszczącemi, niespokojnemi ślepkami przez szczelinę. Nie wiem, czy wiele zrozumiał z tej rozmowy, którą usłyszał; lecz gdyby ją nawet zrozumiał, napewno byłby tem wszystkiem doszczętnie zbity z tropu.
Sekretarz, który był młody i zwinny, wśliznął się przez okno równie cicho, jak Ram Dass, i zdołał jeszcze dostrzec znikający koniuszek ogona Melchizedecha.
— Czy to szczur? — szeptem zapytał Ram Dassa.
— Tak jest, szczur, sahibie — podobnym szeptem odpowiedział Ram Dass. — Jest tu ich dużo pod tą ścianą.
— O fe! — zawołał sekretarz; — to dziwne, że to dziecko ich się nie boi!
Ram Dass rozłożył ręce i twarz swą okrasił pełnym uszanowania uśmiechem. Uważał się tutaj jakby za powiernika i pełnomocnika Sary, chociaż raz tylko w życiu z nią rozmawiał.
— Ta dziewczyna wszystko wokoło darzy swą przyjaźnią, sahibie — odpowiedział. — Ona nie jest taka jak inne dzieci. Ja nieraz ją widuję, gdy ona mnie nie widzi. Przełażę przez dach i zaglądam wieczorami do niej, by zobaczyć, czy jej co złego się nie stało. Kiedyindziej znowu przyglądam się jej z mojego okna, gdy ona nie wie, że jestem blisko. Ona tu nieraz staje na tym stole i wpatruje się w niebo, jak gdyby z niem rozmawiała. Wróble przychodzą do jej ręki na każde zawołanie. Tego szczura to ona oswoiła i wykarmiła, nie mając z kim się bawić w swej samotności. Czasem przychodzi do niej biedna posługaczka i pociesza ją w smutku; pozatem przychodzi tu do niej pokryjomu jakaś mała dziewczynka, a czasem i druga, która ją uwielbia i radaby przysłuchiwać się bez końca jej opowiadaniom. Pozatem nikt jej nie odwiedza. Właścicielka domu, bardzo zła kobieta, obchodzi się z nią, jak z parjasem; ale pomimo to jest w tem dziecku coś takiego, jakby płynęła w niem krew książęca!
— Widzę, że dużo wiesz o niej — zauważył sekretarz.
— Wiem, jak spędza dzień każdy — odpowiedział Ram Dass. — Wiem, kiedy wychodzi i kiedy tu powraca. Wiem o jej zmartwieniach, o jej drobnych rozrywkach, o jej głodzie i chłodzie. Wiem, jak siaduje po nocach nad książkami, ucząc się zawzięcie. Wiem, jak się cieszy, gdy przybywają do niej pokryjomu jej przyjaciółki... gdy może się z niemi trochę pośmiać i pogwarzyć szeptem. Gdyby zachorowała, wiedziałbym o tem natychmiast i przybyłbym tu jej usługiwać... o ileby mi na to pozwolono.
— Czy jesteś pewny, że prócz niej nikt tu nie przychodzi i że ona nieprędko tu wróci? Byłaby napewno przerażona, gdyby nas tu zastała, a plan sahiba Carrisforda poszedłby w niwecz.
Ram Dass podszedł cicho ku drzwiom.
— Prócz niej nikt tutaj nie przychodzi, sahibie, — odpowiedział. — Ona teraz z koszykiem wyszła na miasto i nie wróci aż za parę godzin. Z tego miejsca będę słyszał każdy jej krok, zanim dojdzie do ostatniego piętra.
Sekretarz wyjął notatnik i ołówek z kieszeni surduta.
— Słuchaj więc uważnie — przykazał Indusowi, poczem zaczął obchodzić cicho i zwolna cały pokoik, przyglądając się kolejno każdej rzeczy i zapisując coś w notatniku.
Najpierw podszedł do łóżeczka Sary. Pomacał ręką siennik i wydał okrzyk zdumienia.
— Twarde to jak kamień! Ale trzeba to będzie kiedyś zamienić, gdy ona wyjdzie z pokoju. Trzeba będzie zrobić specjalną wyprawę w tym celu. Dziś nie można tego wykonać.
Podniósł z pościeli nakrycie i obejrzał chudą poduszeczkę.
— Powłoczka brudna i podarta, kołderka cienka, prześcieradła w strzępach! — mówił. — Takie łóżko i taką pościel dają dziecku w domu, który chce uchodzić za przyzwoity! W tym piecu nie palono już od wielu dni! — dodał, patrząc na zardzewiałe ruszty.
— Nie palono ani razu od czasu, gdy tu jestem — odpowiedział Ram Dass. — Właścicielka tego domu nie ma zwyczaju pamiętać, że komuś jest zimno.
Sekretarz zapisywał coś szybko w swym notesie, poczem wydarł z niego kartkę i schował ją do kieszeni.
— Przyznam się, że nasza robota ma charakter dość niezwykły, — zauważył. — Któż był autorem tego pomysłu?
Ram Dass ukłonił się nisko, jakby chcąc się usprawiedliwić.
— Żeby tak prawdę powiedzieć, to pierwsza myśl wyszła ode mnie, sahibie, — odpowiedział. — Ale początkowo zająłem się tem tylko ot tak dla zabawy. Lubię to dziecko, bo ono jest narówni ze mną samotne. Gdy raz nudziło mi się w tej samotności, położyłem się pod jej oknem i przysłuchiwałem się jej rozmowom z przyjaciółkami. Ona ma zwyczaj opowiadać im różne wymyślone historje; tym razem mówiła o tem, jak wyglądałby jej pokoik, gdyby miała w nim różne sprzęty i wygody. Wszystko, o czem wspomniała, zdawała się widzieć naocznie, tak, iż z postępem opowiadania stawała się bardziej ożywiona i jakby weselsza. Nazajutrz, gdy sahib był chory i strapiony, ja, chcąc go nieco rozerwać, opowiedziałem mu o tem, com podsłuchał. Sahiba bardzo zajęła moja opowieść. Dopytywał się o różne szczegóły, a potem serdecznie uradował się pomysłem, by urzeczywistnić te jej marzenia.
— Czy myślisz, że uda się to uczynić podczas jej snu? A nuż się obudzi? — niby to oponował sekretarz, ale widać było, że plan ten przypadł mu do gustu w równym stopniu, jak sahibowi Carrisfordowi.
— Umiem chodzić tak cicho, jakbym miał stopy z aksamitu — odparł Ram Dass, — a dzieci mają sen głęboki... nawet w nieszczęściu. Gdyby ktoś drugi podawał mi rzeczy przez okno, potrafiłbym zrobić resztę, a ona nawetby się nie ruszyła. Gdy się obudzi, pomyśli, że był tu czarnoksiężnik.
Uśmiechnął się, jak gdyby poczciwe serce pod białą odzieżą szepnęło mu coś miłego.
— Wygląda to jak bajka z „Tysiąca i jednej nocy“ — odpowiedział, również śmiejąc się, sekretarz. — Tylko mieszkańcom Wschodu przychodzą podobne pomysły, które nigdyby się nie wylęgły z mgły londyńskiej.
Pobyt ich nie trwał już długo — na szczęście dla Melchizedecha, który, nie rozumiejąc snadź słów rozmowy, w każdem poruszeniu, w każdym szepcie przybyszów dopatrywał się czegoś groźnego. Młody sekretarz zdawał się wszystkiem interesować. W notatniku swym opisał podłogę, piec, złamany podnóżek, stary stół; — wodził ręką po ścianach i bardzo jakoby się ucieszył, gdy znalazł wielką liczbę gwoździ, powbijanych w różne miejsca.
— Będzie można na nich wieszać różne rzeczy — oświadczył.
Ram Dass uśmiechnął się tajemniczo.
— Wczoraj, gdy jej nie było, — odrzekł, — przyszedłem tu, przynosząc małe, ostre gwoździki, które można wbić w ścianę bez użycia młotka, i rozmieściłem je tam, gdzie będą mi potrzebne.
Sekretarz rozejrzał się jeszcze raz po pokoju, i chowając do kieszeni notatnik, rzekł:
— Zdaje mi się, że już dość zanotowałem. Możemy odejść. Sahib Carrisford ma dobre serce. Szkoda wielka, że nie udało mu się odnaleźć zaginionego dziecka.
— Gdy ją odnajdzie, napewno odzyska siły — przytaknął Ram Dass. — Oby Bóg mu ją przywrócił!
Wysunęli się przez okno tak cicho jak weszli. Przekonawszy się, że już nareszcie odeszli, Melchizedech doznał wielkiej ulgi, a po upływie paru minut uznał za rzecz bezpieczną wyleźć znowu z nory i rozpocząć myszkowanie po pokoju. Miał bowiem nadzieję, że nawet tak groźne istoty ludzkie, jak dwaj niedawni goście, mogły mieć w kieszeniach okruszynki chleba i upuścić ich kilka na podłogę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Józef Birkenmajer.