Mała księżniczka/Rozdział piętnasty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mała księżniczka
Wydawca Księgarnia Gustawa Szylinga
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. A Little Princess
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ PIĘTNASTY.
CZARNOKSIĘŻNIK.


Gdy Sara mijała dom sąsiedni, spostrzegła Ram Dassa zamykającego okiennice i zdołała w przelocie zobaczyć wnętrze gabinetu. Na kominku gorzał, jak zwykle, suty ogień, a „pan z Indyj“ siedział w fotelu przed nim. Głowę podpierał dłonią, a na twarzy widać było, jak zawsze, ból i znużenie.
— Biedak! — pomyślała Sara. — Ciekawam, co on sobie teraz w myśli wyobraża.
A oto co on sobie „wyobrażał“ w owej chwili.
— Wyobraźmy sobie... wyobraźmy sobie... że jeżeli nawet Carmichael odszuka tych ludzi w Moskwie... to okaże się, iż dziewczynka zabrana przez nich z pensji Madame Pascal nie jest tą, której poszukujemy. Przypuśćmy, iż będzie to zgoła inna dziewczynka. Cóż wówczas pocznę?
Gdy Sara weszła do domu, natknęła się na miss Minchin, która zeszła na dół, by wyłajać kucharkę.
— Gdzieżeś się włóczyła tak długo? — brzmiało ostre zapytanie. — Nie było cię tu od kilku godzin.
— Było tak mokro i takie błoto — odpowiedziała Sara, — więc trudno mi było iść, bo buciki mam zdarte i potykałam się ciągle.
— Nie wykręcaj się i nie kłam! — upomniała ją miss Minchin.
Sara weszła do kuchni. Kucharka właśnie dostała surową burę, w następstwie czego była w humorze jak najgorszym; przeto ujrzawszy Sarę, rada była wyładować na niej złość całą.
— Myślałam, że całą noc przesiedzisz w mieście! — warknęła.
Sara położyła na stole sprawunki. Kucharka spojrzała na nie, mrucząc coś pod nosem. Była naprawdę wściekła.
— Czy mogę dostać coś do jedzenia? — zapytała Sara słabym głosem.
— Kolacja już zjedzona i sprzątnięta — brzmiała odpowiedź. — Coś ty sobie myślała, że będę ją grzała dla ciebie?
Sara milczała przez chwilę.
— Nie miałam dziś obiadu — odezwała się cicho: nie podnosiła głosu, bojąc się, by nie zadrżał.
— Jest tam trochę chleba na kredensie — burknęła kucharka. — O tej porze nic innego już nie dostaniesz.
Sara poszła do kredensu. Znalazła tam parę kawałków zeschniętego i twardego chleba. Kucharka w nazbyt złym była humorze, by dała jej choć odrobinę masła lub powideł; owszem miło jej było, że może na Sarze wywrzeć swój gniew, zostawiając ją o suchym chlebie.
Przebycie trzech długich przęseł schodów, wiodących na poddasze, trudną było rzeczą dla dziecka. Schody te nieraz Sarze wydawały się długie i strome, gdy była zmęczona. Tego wieczora jednak miała wrażenie, że nigdy nie dojdzie do ich końca. Kilka razy musiała się zatrzymać celem wypoczynku. Gdy wreszcie dotarła do najwyższego podestu, ujrzała smugę światła dochodzącą z jej pokoiku. Domyśliła się, że Ermengarda przyszła znów do niej z wizytą. Myśl ta przyniosła Sarze pewną pociechę. Sama obecność nieporadnej i grubej Ermengardy, opatulonej w czerwony szal, zdolna była rozgrzać ją nieco.
Istotnie, otworzywszy drzwi, ujrzała Ermengardę, która siedziała pośrodku łóżka, podwinąwszy nogi pod siebie. Ermengarda nigdy nie spoufaliła się z Melchizedechem i jego rodziną, mimo że czuła dla nich wielką sympatję. Ilekroć znalazła się sama na poddaszu, zawsze wolała siedzieć na łóżku, póki Sara nie nadeszła. Tym razem miała czas i sposobność nieco się zdenerwować, bo Melchizedech wylazł już z nory i węszył wokoło przez czas dłuższy, a raz nawet wydał stłumiony pisk, przysiadłszy na tylnych łapkach i patrząc wyraźnie w jej stronę.
— O Saro, jakże się cieszę, żeś przybyła! — zawołała na widok wchodzącej. — Melchizedech tak wciąż węszy wokoło! Starałam się go namówić, by wrócił do nory, ale on nie chce długo w niej siedzieć. Wiesz, że go lubię... ale boję się, gdy on węszy w moją stronę. Jak myślisz? Czy on kiedy nie skoczy na mnie?
— Nie — odpowiedziała Sara.
Ermengarda przysunęła się na skraj łóżka i spojrzała na przyjaciółkę.
— Wydajesz mi się bardzo zmęczona, Saro — rzekła. — Jesteś blada jak ściana.
— Tak, jestem zmęczona — odpowiedziała Sara, siadając na kulawym podnóżku. — Aha, jest tu i Melchizedech... przylazł biedaczek, by poprosić o kolację.
Melchizedech wylazł przed chwilą z nory, jakby posłyszał jej kroki na schodach, i podszedł ku niej z wyrazem serdeczności i oczekiwania. Sara włożyła rękę do kieszeni i wywróciła nazewnątrz podszewkę, potrząsając głową.
— Przykro mi bardzo — odezwała się. — Nie zostawiłam ci ani okruszynki. Wracaj do nory, Melchizedechu, i powiedz swej żonie, że nie miałam dziś nic w kieszeni. Kucharka i miss Minchin tak się na mnie gniewały!
Melchizedech, jakby zrozumiał, szmyrnął z rezygnacją, ale i z niezadowoleniem, do swej nory.
— Nie spodziewałam się zobaczyć cię dziś o tej porze, Ermengardo — rzekła Sara.
Ermengarda owinęła się czerwonym szalem i odpowiedziała:
— Miss Amelja będzie dziś nocowała u swej ciotki. Nikt inny nie zagląda do naszych sypialni. Jeżelibym chciała, mogłabym tu zostać nawet do rana.
Wskazała na stolik, stojący pod oknem. Piętrzył się na nim stos książek, którego Sara nie zauważyła, wchodząc.
— Tatuś znów mi przysłał paczkę książek — rzekła Ermengarda z miną wzgardliwą. — Oto one.
Sara wstała, podbiegła do stołu i porwawszy tom leżący na górze, zaczęła przewracać jego kartki. Przez chwilę zapomniała o wszystkich swoich przykrościach.
— Och, jakaż to piękna książka! — zawołała. — „Rewolucja francuska“ Carlyle’a. Tak pragnęłam to przeczytać!
— Ja bynajmniej nie mam do tego ochoty — odpowiedziała Ermengarda. — Ale tatuś będzie się na mnie gniewał, jeżeli nie przeczytam. On się spodziewa, że gdy przyjadę na wakacje, będę wiedziała wszystko, co jest w tych książkach. Cóż ja doprawdy pocznę!
Sara zaniechała przewracania kartek i spojrzała na nią z rumieńcem podniecenia na twarzy.
— Wiesz co? — zawołała. — Jeżeli zostawisz u mnie na pewien czas te książki, to ja je przeczytam... a potem tak ci opowiem ich treść, że sama też ją zapamiętasz.
— O, jakaś ty dobra! — zawołał Ermengarda. — A czy myślisz, że... potrafisz?
— Potrafię z pewnością — odpowiedziała Sara. — Małe dziewczynki pamiętają, co im opowiadam. I ty pewno pamiętasz, co opowiadałam ci o Robespierze?
— Pamiętam, ale nie wszystko — przyznała się szczerze Ermengarda.
— Dobrze, poczekaj chwilkę — rzekła Sara. — Zdejmę z siebie przemoczone ubranie, otulę się kocem, a potem opowiem ci wszystko raz jeszcze.
Zdjęła kapelusz i płaszczyk i powiesiła je na gwoździu, a zamiast przemokłych bucików włożyła stare pantofle, poczem skoczyła na łóżko, osłoniła kocem ramiona i siadła, oplatając kolana rękoma.
— A teraz słuchaj.
Pogrążyła się w krwawych dziejach rewolucji francuskiej i opowiadała takie straszne rzeczy, że Ermengarda rozwarła oczy szeroko i wstrzymała dech w piersiach. Jednakże pomimo całego strachu wsłuchiwała się z zachwytem w słowa Sary, tak iż nie zanosiło się na to, by miała znów zapomnieć o Robespierze lub mieć jakieś wątpliwości co do księżniczki de Lamballe.
— I wiesz... oni wbili jej głowę na ostrze włóczni i tańczyli wokoło — wykrzyknęła Sara. — A miała ona długie, piękne, jasne włosy. Gdy sobie o niej myślę, wyobrażam ją sobie zawsze jako tę ściętą głowę na włóczni, dokoła której tańczy i wyje rozwścieczone pospólstwo... A teraz pomówmy już o czemś milszem. Jak ci idą lekcje francuskiego?
— Coraz lepiej... od czasu, gdy przyszłam do ciebie i ty mi objaśniłaś konjugacje. Miss Minchin nie mogła zrozumieć, czemu na drugi dzień tak dobrze odrobiłam ćwiczenia.
Sara zaśmiała się nieznacznie.
— Ona i tego nie rozumie, czemu Lottie tak dobrze wykonywa cztery działania — dodała. — Ta mała też tu nieraz przychodzi pokryjomu i ja jej pomagam.
Rozejrzała się po pokoju.
— To poddasze nie jest takie straszne, jakby się zdawać mogło — rzekła, śmiejąc się. — Tu można wybornie udawać wiele rzeczy!
Ermengarda nie wiedziała zgoła o przykrych — czasami wprost nieznośnych — warunkach życia na poddaszu, a nie miała dość żywej wyobraźni, by w myśli je sobie przedstawić. W te rzadkie chwile, gdy udało się jej tu zawitać, widziała to życie tylko ze strony „udawanych“ rzeczy, oraz słyszanych opowiadań. Sara, choć straciła rumieńce i wychudła, była natyle harda, iż nie skarżyła się nigdy na swą dolę. Nigdy nie przyznała się do tego, że czasami — jak właśnie w ów wieczór — dręczył ją głód straszliwy. Rosła prędko, a ciągłe chodzenie i bieganie za sprawunkami mogłoby zaostrzyć jej apetyt nawet wtedy, gdyby otrzymywała jadło obfitsze i pożywniejsze od tych ochłapów, jakie spożywała o najrozmaitszych porach, a zawsze dopiero po zakończeniu swych spraw kuchennych. Zczasem przywykła do skurczu, boleśnie dającego się we znaki żołądkowi.
— Takie uczucia muszą mieć żołnierze, podczas długiego i uciążliwego marszu — powtarzała sobie często, znajdując upodobanie w tem wyrażeniu.
Także i swoją rezydencję na poddaszu pojmowała w sposób szczególny:
— Gdybym mieszkała w zamku, a Emengarda była panią zamku sąsiedniego i przyjechałaby do mnie w odwiedziny z orszakiem rycerzy, lenników, wasali i wśród lasu proporców, wówczas na głos trąb, grających za mostem zwodzonym, wyszłabym na jej powitanie, poczem wydałabym ucztę w sali biesiadnej i przywołałabym minstreli, by śpiewali, grali i opowiadali rycerskie dzieje. Gdy ona przychodzi na poddasze, nie mogę urządzać biesiady, ale za to mogę opowiadać różne historje i ukryć przed nią wszystkie niedomagania i złe strony mej siedziby. Tak musieli postępować w czasach głodowych zubożali właściciele zamków, gdy złupiono i splądrowano ich majętności.
Darzyła więc gościa swego, czem chata bogata: marzeniami, które snuła — widzeniami, jakie się jej jawiły — urojeniami, które były jej radością i pociechą.
— Chciałabym być tak chudą jak ty, Saro — rzekła nagle Ermengarda. — Zdaje mi się, że wychudłaś jeszcze bardziej ostatniemi czasy. Oczy zrobiły ci się takie duże, a przypatrz się, jak wystają ci kości w łokciach!
Sara poprawiła rękaw, który się jej był zsunął.
— Zawsze byłam chuda — odpowiedziała — i zawsze miałam duże oczy.
— Bardzo lubię twoje oczy — rzekła Ermengarda, patrząc w nie z wyrazem serdeczności. — Wyglądają tak, jak gdyby umiały wzrokiem sięgać daleko. Lubię je i za to, że są zielone... choć często wpadają jakby w czarną barwę.
— Mam kocie oczy — zaśmiała się Sara; — ale nie widzę niemi nic w ciemności. Próbowałam czasami coś dostrzec, ale mi się nie udawało, pomimo, że pragnęłam tego gorąco.
W tejże chwili za oknem zdarzyło się coś niezwykłego, czego nie zauważyła ani Sara, ani Ermengarda. Gdyby choć jedna z nich odwróciła się i popatrzyła w ową stronę, niechybnie przeraziłaby się widokiem czarnej twarzy, która zajrzała ostrożnie do pokoju i znikła równie szybko, jak się pojawiła — niestety nie tak cicho. Sara, która miała słuch bystry, obejrzała się i rzuciła okiem w stronę sufitu.
— To chyba nie był Melchizedech — rzekła. — Nie było słychać skrobania pazurkami.
— Co takiego? — spytała Ermengarda, nieco zaniepokojona.
— Czy nie słyszałaś żadnego szmeru?
— N-nie — wyjąkała Ermengarda. — A ty?
— Może to było tylko złudzenie... ale zdawało mi się, że coś się przesuwało cichutko po dachówkach.
— Co to mogło być? — zapytała Ermengarda. — Czyżby złodzieje?
— Nie — zaśmiała się Sara. — Tu niema co kraść...
Chciała coś jeszcze powiedzieć, ale słowa uwięzły jej w gardle. Tym razem już obie posłyszały dźwięk, który jej mówić przeszkodził. Rozległ się nie na dachu, ale na jednem z dolnych pięter; był to gniewny głos miss Minchin! Sara wyskoczyła z łóżka i zgasiła świecę.
— Ona łaje Becky — szepnęła, stojąc w ciemności. — Biedna Becky aż płacze...
— Czy ona tu przyjdzie? — szepnęła Ermengarda, przejęta śmiertelną trwogą na myśl o spotkaniu z przełożoną.
— Nie. Ona myśli, że już śpię. Nie ruszaj się.
Rzadko się zdarzało, by miss Minchin weszła na ostatni rząd schodów; Sara ledwie sobie przypomniała jeden taki wypadek. Teraz jednak ona zbyt była rozgniewana, by wdzierać się sama na górę, tylko — jak z hałasu wnosić można było — gnała Becky przed sobą.
— Ty bezwstydnico, nieuczciwa dziewczyno! — krzyczała. — Kucharka mi się skarży, że wciąż jej coś ginie!
— To nie ja, prose wielemozny pani — szlochała Becky. — Choć ta i byłam głodno, ale to nie ja zrobiułam... nikiej tego nie zrobiułam!
— Zasługujesz na to, by cię wtrącono do więzienia — słychać znów było głos miss Minchin. — Wciąż coś porywa i kradnie! Połowę pasztetu zjadła!
— To nie ja! — popłakiwała Becky. — Poradziłabym zjeść i cały paśtet... ale nawet nie tknęłam go palcem!
Miss Minchin aż zdyszała się od gniewu i od wspinania się na schody. Ów pasztet miał stanowić jej drugą — własną tylko kolację! To też oburzenie jej nie miało granic.
— Nie kłam! — krzyknęła. — Ruszaj mi natychmiast do swego pokoju!
Sara i Ermengarda posłyszały jeszcze jedno zdarzenie, a potem odgłos zdeptanych trzewików, biegnących i potykających się na schodach. Posłyszały, jak Becky wbiegła do pokoju, jak zamykała drzwi za sobą — i odgadły, że rzuciła się na łóżko.
— Mogłabym zjeść i dwa takie paśtety, a dyć nie wzięnam ani kawałecka, — łkała do poduszki. — To kucharka dała ten pastet swojemu policyjonowi.
Sara stała w ciemności pośrodku pokoju, zaciskając zęby, naprzemian otwierając i kurcząc rozpostarte dłonie. Ledwo mogła ustać na miejscu — jednakże nie odważyła się poruszyć, póki miss Minchin nie zeszła wdół i wszystko nie ucichło.
— Ależ to niedobra, okrutna kobieta! — wybuchnęła. — Kucharka sama przywłaszcza sobie różne rzeczy, a potem mówi, że to Becky je kradnie. Ale ona nigdy, nigdy nic nie ukradła... choć nieraz jest tak głodna, że zjada skórki chleba, rzucone do popielnika!
Zakryła twarz obiema rękami i wybuchnęła gwałtownem łkaniem. Ermengarda, słysząc ten płacz, była zdumiona i przerażona. Sara — ta niezwyciężona Sara — płakała! To jakby oznaczało coś nowego — jakieś nowe jej usposobienie, którego dotąd Ermengarda u niej nie spotykała. A gdyby... a gdyby...! Nowa, okropna możliwość zarysowała się nagle w poczciwym, ślamazarnym umyśle Ermengardy. Zeszła z łóżka i poomacku w ciemności doszła do stołu, na którym stała świeca. Potarła zapałkę i zapaliła świecę, poczem pochyliła się naprzód i spojrzała na Sarę oczyma pełnemi lęku, zrodzonego z nowej, nagle rozwiniętej myśli.
— Saro! — zapytała trwożnym głosem, — czy ty... czy ty... Tyś mi nigdy tego nie mówiła... nie chciałabym ci zrobić przykrości, ale... ale... czy ty bywasz głodna?
Pytanie to przełamało znagła zaporę uczucia. Sara odjęła ręce od twarzy.
— Tak! — odpowiedziała niespotykanym u niej tonem rozżalonym i bolesnym. — Tak! Jestem teraz tak głodna, że zjadłabym nawet ciebie. Dlatego tem ciężej jest mi słuchać płaczu biednej Becky. Ona cierpi głód o wiele dotkliwszy.
Ermengarda westchnęła.
— Ach! — krzyknęła głosem płaczliwym. — Że ja też tego nie wiedziałam!
— Nie chciałam, żebyś wiedziała — odpowiedziała Sara. — Czułabym się wobec ciebie jak żebraczka... Wiem, że i tak już wyglądam jak żebraczka!
— Nie! mylisz się! — przerwała jej Ermengarda. — Wcale tak nie wyglądasz. Wprawdzie twoje sukienki są kuse i podarte, ale mimo to nie wyglądasz na żebraczkę... nie możesz wyglądać. Twoja twarz nie jest twarzą żebraczki.
— Pewnego razu jeden chłopczyk dał mi sześć pensów jako jałmużnę, — zaśmiała się Sara pomimowoli. — Napewnoby mi ich nie dał, gdybym nie wyglądała na osobę potrzebującą wsparcia. Oto ten pieniążek.
To rzekłszy, wyciągnęła zawieszoną na szyi tasiemeczkę. Widok małego pieniążka nieco je rozweselił i pobudził do lekkiego śmiechu, mimo że miały łzy w oczach.
— Cóż to był za chłopczyk? — zapytała Ermengarda, wpatrując się w pieniądz tak ciekawie, jak gdyby widziała w nim coś więcej nad zwykłą srebrną monetę sześciopensową.
— Był to jeden z Dużej Rodziny, ten malec o tłustych nóżkach, którego ja nazywam Guy Clarence, — odpowiedziała Sara. — Było to podczas świąt Bożego Narodzenia. On pewno miał w swym pokoiku pełno podarków, zabawek i ciastek i widział, że ja tego wszystkiego nie mam... Więc obdarzył mnie otrzymanym na gwiazdkę pieniążkiem.
Ermengarda odskoczyła wtył. Ostatnie zdania przypomniały jej coś, o czem była zapomniała w swym smutku, i natchnęły ją nagłą myślą.
— Ach, Saro! — zawołała. — Jakam ja głupia, żem o tem nie pomyślała!
— O czem?
— Ach, coś wspaniałego! — odpowiedziała Ermengarda z gorączkową skwapliwością. — Dziś popołudniu najdroższa moja ciocia przysłała mi paczkę, pełną dobrych rzeczy. Paczki tej nawet nie tknęłam, bo zjadłam dużo leguminy na obiad i byłam bardzo zmartwiona książkami, które mi tatuś przysłał.
Tu słowa zaczęły się sypać z jej ust, jak gradem:
— Jest tam piernik i małe paszteciki i ciastka z konfiturami, pączki, pomarańcze, winogrona, rodzynki, figi i czekolada. Wymknę się do mojego pokoju i przyniosę to wszystko za chwilę, to będziemy jadły we dwie.
Wzmianka o jedzeniu dziwnie oszołamia człowieka osłabionego głodem. Sara omal zatoczyła się jak pijana.
— Myślisz... że ci się uda? — zawołała, chwytając się ramienia Ermengardy.
— Uda mi się napewno! — odpowiedziała Ermengarda, poczem podbiegła ku drzwiom, otworzyła je pocichu, wytknęła głowę na ciemne schody i zaczęła nadsłuchiwać. — Już wszystkie światła pogaszone. Wszyscy śpią. Mogę iść tak cicho, że nikt mnie nie posłyszy.
Pomysł ten był tak wspaniały, że obie przyjaciółki uścisnęły się serdecznie, a w oczach Sary zaświecił błysk nagły.
— Ermio! — zawołała. — Wiesz co? Zabawimy się! Będziemy udawały, że urządzamy balik. Ale czy... czy nie zaprosiłabyś więźnia z sąsiedniej celi?
— Dobrze, dobrze! Zastukajmy w ścianę. Dozorca nie posłyszy.
Sara podeszła ku ścianie, a słysząc znacznie już cichszy płacz Becky, zastukała cztery razy.
— To oznacza: „Przyjdź do mnie przez tajemny loch pod ścianą. Chcę ci coś oznajmić“ — wyjaśniła.
Z poza ściany rozległo się pięć uderzeń.
— Zaraz przyjdzie — rzekła Sara.
Istotnie w chwilę potem otwarły się drzwi pokoiku i stanęła w nich Becky. Oczy miała czerwone, czepek spadał jej z głowy, a gdy spostrzegła Ermengardę, zaczęła pośpiesznie wycierać twarz fartuchem.
— Nie krępuj się mną, Becky! — zawołała Ermengarda.
— Panna Ermengarda zaprosiła cię tutaj, bo za chwilę przyniesie nam paczkę pełną dobrych rzeczy, — oznajmiła Sara.
Becky wpadła w takie zdumienie, iż czepek omal zupełnie zleciał jej z głowy.
— Do jedzenia, panienko? — szepnęła. — Dobre rzeczy do jedzenia?
— Tak jest — odpowiedziała Sara — a my zabawimy się w przyjęcie.
— A ja wam przyniosę tyle jedzenia, ile tylko zechcecie — rzekła Ermengarda. — Już idę!
Tak się śpieszyła, że wymykając się z pokoiku nawet nie zauważyła, iż czerwony szal zsunął się jej z ramion i upadł na podłogę. Przez dłuższą chwilę nikt tego nie spostrzegł. Becky była wprost ogłuszona szczęściem, które ją spotkało.
— Ach panienko, panienko! — wzdychała. — Wiem ci ja, ze to panienka prosiła pannę Ermengardę, żeby mi pozwoliła tu przyść... Aze mi się chce płakać, kiej o tem myślę.
Podeszła do Sary i wpatrzyła się w nią z uwielbieniem. A w wymęczonych głodem oczach Sary zaczął się jarzyć blask dawny, nadający światu nową, piękniejszą postać. Tu na tem poddaszu — wobec zimnej, czarnej nocy, panującej wokoło na dworze — wobec popołudnia, spędzonego na zabłoconych i mokrych ulicach — wobec niewygasłego jeszcze wspomnienia o straszliwie patrzących, zgłodniałych oczach małej żebraczki: — to drobne, radosne zdarzenie wydało się wręcz czemś czarodziejskiem.
— Nie wiem czemu to przypisać — rzekła, nabrawszy tchu, — ale zawsze, gdy ma mnie spotkać coś najgorszego, zdarza się nagle jakaś odmiana. Zupełnie, jak gdyby jakiś czarodziej wdawał się w tę sprawę.
Pochwyciła Becky i potrząsnęła nią wesoło.
— Nie! nie! nie wolno ci płakać! — zawołała. — Musimy się pośpieszyć i nakryć stół.
— Nakryć stół, panienko? — zdziwiła się Becky, rozglądając się wokoło po pokoju. — A cemze go nakryjewa?
Sara również poczęła się rozglądać.
— Rzeczywiście! — zaśmiała się. — Niebardzo jest czem nakrywać!
W tej chwili ujrzała czerwony szal Ermengardy, leżący na stole.
— O, mamy szal! — zawołała. — Wiem, że Ermengarda się nie obrazi. Zrobimy sobie z niego prześliczną czerwoną serwetę.
Wysunęły stary stół na środek pokoju i nakryły go szalem. Kolor czerwony bardzo ożywił wnętrze pokoju, uczynił je jakby bardziej przytulnem i powabnem.
— Jak pięknie wyglądałby czerwony dywan na podłodze! — zawołała Sara. — Musimy sobie wyobrazić, że on tu leży.
Oko jej jakby z podziwem przebiegło po nagiej podłodze. Dywan — już był rozesłany.
— Jakiż on gruby i miękki! — rzekła Sara ze śmiechem, dobrze znanym jej towarzyszce; to mówiąc podniosła nóżkę i postawiła ją delikatnie na ziemi, jak gdyby stąpała po czemś miękkiem.
— Tak jest, panienko! — odpowiedziała Becky, patrząc na nią z niekłamanym zachwytem. Ona wszystko zwykła była brać serjo.
— A co teraz? — rzekła Sara, stojąc w miejscu nieruchomo i przysłaniając dłonią oczy. — Pomyślę chwilę i poczekam, a pewno mi się ziści, co myślę — dodała łagodnym, ufnym głosem. — Czarodziej powie mi, co trzeba.
Jednem z ulubionych jej urojeń było, że „gdzieś na dworze“ — jak się wyrażała — przebywają różne myśli, oczekujące ludzkiego wezwania. Becky nieraz widywała ją stojącą w takiem oczekiwaniu, wiedziała przeto, że za chwilę ujrzy jej rozpromienione, roześmiane oblicze. Istotnie sprawdziły się jej domysły.
— Już! — zawołała nagle Sara. — Już przyszedł mi pomysł! Wiem, co zrobię! Poszperam w tym starym kuferku, który pozostał mi z czasów, gdy byłam księżniczką.
Pobiegła w kąt pokoju i uklękła. Kuferek ten wstawiono na poddasze nie dla jej przyjemności ani użytku, lecz dlatego, że gdzieindziej nie było dlań miejsca. Nie zawierał nic prócz rupieci, ale Sara wiedziała, że za sprawą czarodzieja znajdzie tam jakąś rzecz przydatną.
W jednym z rogów kufra leżała paczka tak niepozorna, że napewno ją tu przeoczono. Sara, znalazłszy niespodziewanie ten przedmiot, wzięła go w ręce ostrożnie jak relikwję. W paczce był tuzin małych chusteczek do nosa. Sara pochwyciła je z radością i podbiegłszy do stołu, zaczęła układać je na czerwonym obrusie, wąskim koronkowym rąbkiem nazewnątrz.
— Oto są talerze — objaśniła. — Mamy złote talerze, a koło nich serwetki, bogato haftowane przez mniszki w klasztorach hiszpańskich.
— To zakonnice je haftowały?... naprawdę, panienko? — szepnęła Becky, do głębi duszy wzruszona tą wiadomością.
— Trzeba sobie to wyobrazić — odpowiedziała Sara. — Jeżeli będziesz starała się wyobrażać to sobie, napewno, zobaczysz wszystko, co zechcesz.
— Juści, panienko — przytaknęła Becky i poczęła czynić wysiłki, by osiągnąć cel tak upragniony.
Sara tymczasem zajęła się znów kuferkiem. Na samem jego dnie znalazła stary kapelusik letni, opasany wianuszkiem sztucznych kwiatów.
— Oho! mamy kwiaty do uczty! — rzekła patetycznie, zdejmując wianuszek. — Napełnią nam zapachem całe powietrze! Becky! Przynieś mi ten dzbanek, co stoi na umywalni... i mydlniczkę. Postawimy ją na środku stołu.
Becky z czcią wielką podała żądane przedmioty.
— A cemze są tero te wsyćkie rzeczy, prose panienki? — zapytała. — Tak mi się widzi, kiejby były zrobione z gliny... ale wiem, ze są z cegosik innego.
— Oto jest rzeźbiona waza — odpowiedziała Sara, owijając dzbanek łodygami wianuszka. — Ta zaś druga — dodała, schylając się nad mydlniczką i sypiąc w nią kwiatki róży — jest z najczystszego alabastru, wysadzonego drogiemi kamieniami.
— Rety, jakie tez to piekne! — westchnęła Becky.
— Gdybyśmy tylko miały jakie podstawki do cukierków! — mruknęła Sara. — Aha! już mam! Przypominam sobie, że widziałam coś przed chwilą.
Był to wprawdzie tylko kłębek wełny, owinięty w czerwoną i białą bibułkę — jednakże bibułka wkrótce przybrała kształt małych talerzyków, a jej okrawki wraz z resztkami kwiatów zużyto do przyozdobienia lichtarzyka, który miał oświecać całą tę uroczystość. Jedynie jakaś moc czarnoksięska zdolna była z tego wszystkiego zrobić coś więcej, jak stary stół, nakryty czerwonym szalem i założony rupieciami z dawno nie otwieranego kufra. Jednakże Sara, cofnąwszy się parę kroków wtył, patrzyła z zachwytem na te domniemane cuda, a Becky szła za jej przykładem.
— Prose panienki — szeptem ozwała się Becky, rozglądając się po pokoju. — Cy to aby jesce ta sama Bastylijo... cy tez sie ona przemieniła w cosik innego?
— Tak, tak! To coś zupełnie innego! — odpowiedziała Sara. — To sala biesiadna!
— Retyz-ty, panienko! — zawołała Becky. — Sala bez sadła? — i w nieśmiałem zakłopotaniu zaczęła się przyglądać otaczającym ją świetnościom.
— Biesiadna! sala biesiadna! — poprawiła ją Sara. — Taka wielka komnata, w której urządza się uczty. Ma ona strzeliste sklepienia, galerję śpiewaków i olbrzymi komin pełen płonących polan dębowych, a po obu jej bokach wiszą świeczniki, lejące rzęsiste światło.
— O rety, panienko! — westchnęła znów Becky.
Otworzyły się drzwi i weszła przez nie Ermengarda, ledwie trzymając się na nogach pod ciężarem paczki. Na widok tego, co zaszło w pokoju, cofnęła się z okrzykiem podziwu:
— Ach, Saro! Tak pomysłowej dziewczynki, jak ty, jeszcze nigdy nie widziałam!
— Podoba ci się? — zapytała Sara. — Wszystko to są rzeczy z mojego starego kuferka. Radziłam się czarodzieja, a on mi polecił, żebym tam zajrzała.
— Ale niechno panienka zaceka, az panna Sara opowi, co to wsyćko ma znacyć! — zawołała Becky. — To już nie jest... ale może — tu zwróciła się do Sary — panienka zechce to sama lepiej opowiedzieć.
Sara opowiedziała wszystko, a ponieważ pomagał jej w tem czarodziej, więc i Ermengarda zaczęła dostrzegać kolejno niemal każdą rzecz wymienioną: złote talerze, sklepione stropy, płonące polana, migocące świece woskowe. Gdy z paczki wydobyto zapasy — ciasta, owoce, cukierki i winogrona — biesiada przybrała wygląd wspaniały.
— To prawdziwe przyjęcie! — zawołała Ermengarda.
— Stół prawdziwie królewski! — westchnęła Becky.
Wtedy Ermengardzie przyszła wspaniała myśl do głowy.
— Wiesz co, Saro? — rzekła. — Zabawmy się, że ty jesteś księżniczką i że jest to biesiada królewska.
— Ależ ty wydajesz tę biesiadę — rzekła Sara, — ty więc będziesz księżniczką, a my damami dworu.
— O nie, ja nie potrafię! — odpowiedziała Ermengarda. — Jestem za gruba i nie wiem, jak się wziąć do tego. Ty bądź księżniczką.
— No, niech tak będzie, skoro taka twoja wola — przystała Sara i naraz, tknięta nową myślą, pobiegła w stronę zardzewiałego piecyka.
— Patrz, ile w nim papierów i rupieci! — zawołała — Zapalmy je, a będziemy mieli przez parę minut prawdziwe ognisko.
Potarła zapałkę i przytknęła ją do pieca. Buchnął wspaniały płomień i blaskiem jaskrawym oświecił wnętrze pokoju. Sara stanęła przy nim i uśmiechnęła się.
— Czy to nie prawdziwy ogień na kominie? A teraz przystąpimy do uczty.
I skinąwszy wdzięcznie ręką Ermengardzie i Rebece, podeszła ku stołowi.
— Zbliżcie się, piękne panie — przemówiła szczęśliwym, rozmarzonym głosem, — i zasiądźcie za stołem godowym. Jego Królewska mość, mój ojciec, wyjechał w podróż daleką i mnie polecił urządzenie dla was biesiady.
Zwróciła lekko głowę w stronę jednego z kątów pokoju.
— Hej, minstrele, uderzcie w gęśle i lutnie! Księżniczki zawsze mają minstrelów, którzy grają przy ucztach — wyjaśniła Ermendardzie i Rebece. — Wyobraźmy sobie, że tam w kącie jest galerja śpiewaków... A teraz rozpocznijmy ucztę.
Ledwo miały czas wziąć w rękę po ciastku, gdy naraz zerwały się na równe nogi i zwróciły się pobladłemi twarzyczkami ku drzwiom — nadsłuchując.
Nie myliły się! Ktoś szedł po schodach! Wszystkie trzy poznały to gniewne, zamaszyste stąpanie... i wiedziały, że już nadszedł koniec zabawy.
— To... pani! — wykrztusiła Becky i upuściła swoje ciastko na ziemię.
— Tak! — odrzekła Sara, otwierając oczy szeroko. — Miss Minchin nas odkryła.
W tejże chwili otwarły się drzwi, pchnięte silnem uderzeniem, i ukazała się w nich miss Minchin — również blada, nie od strachu jednak, lecz ze złości. Powiodła wzrokiem po przerażonych twarzyczkach, następnie po stole biesiadnym i po szczątkach dogorywającego papieru na ognisku.
— Już dawno podejrzewałam coś w tym rodzaju — zawołała; — ale takiej bezczelności tom się nie spodziewała! Widzę, że Lawinja mówiła prawdę.
Aha! więc to Lawinja wykryła jakimś sposobem ich tajemnicę i zdradziła ją przełożonej! Nikczemna!
Miss Minchin podeszła do Becky.
— Ty bezwstydnico! — krzyczała, bijąc ją znowu. — Jutro wyrzucę cię z mego domu!
Sara stała spokojnie, blednąc coraz bardziej i coraz szerzej otwierając oczy. Ermengarda wybuchnęła płaczem:
— O, niech pani jej nie wydala ze służby!... To ciocia przysłała mi paczkę... i urządziłyśmy sobie przyjęcie...
— Widzę, widzę — odpowiedziała oschle miss Minchin. — A księżniczka Sara siedziała na pierwszem miejscu za stołem! Tak! wiem, że to twoja sprawka — krzyknęła, zwracając się do Sary; — Ermengardzie nigdyby nic podobnego nie przyszło do głowy! To ty zapewne przystroiłaś stół temi śmieciami. A ty marsz mi na swoje poddasze! — tupnęła nogą w stronę Becky. Biedna posługaczka zakryła twarz fartuchem i wymknęła się z pokoju, szlochając z cicha.
Teraz znów przyszła kolej na Sarę:
— Przypilnuję ja ciebie jutro! Nie dostaniesz ani śniadania, ani obiadu, ani kolacji!
— Ja dzisiaj nie dostałam ani obiadu, ani kolacji, proszę pani — słabym głosem odrzekła Sara.
— Tem lepiej! Będziesz pamiętała na przyszłość! Nie stójże tak bezczynnie! Kładź mi zaraz to wszystko do paczki!
W zniecierpliwieniu zaczęła sama zgarniać wszystko ze stołu — i spostrzegła nowe książki Ermengardy.
— Widzę, Ermengardo, że przyniosłaś tu swoje nowe książki. Pewno chcesz, by się tu zabrudziły na tem poddaszu! Weź je stąd zaraz i wracaj do łóżka! Zostaniesz jutro przez cały dzień w swym pokoju, a ja napiszę o wszystkiem do twojego tatusia. Ciekawam, coby on rzekł, gdyby wiedział, gdzie przebywałaś dziś w nocy!
W poważnem, utkwionem w nią spojrzeniu Sary było coś takiego, co pobudziło miss Minchin do nowego gniewu:
— Czemu się tak wpatrujesz we mnie? Cóż ty sobie myślisz?..
— Zastanawiałam się nad jedną rzeczą — odpowiedziała Sara tym tonem, jakiego użyła w pamiętny dzień na sali szkolnej.
— Nad czem się zastanawiałaś?
Powtórzyła się nieomal scena z sali szkolnej.
— Zastanawiałam się, — odparła Sara głosem cichym, ale smutnym i spokojnym, — coby powiedział mój tatuś, gdyby wiedział, gdzie ja przebywam w noc dzisiejszą.
Miss Minchin wpadła w istny szał wściekłości. Przyskoczyła do Sary i szarpnęła nią silnie.
— Ty bezczelna, niesforna dziewczyno! — wrzasnęła. — Jak śmiesz! Jak śmiesz tak przemawiać!
Porwała ze stołu książki, zgarnęła resztki biesiady w bezładzie na dno paczki, wcisnęła je w ramiona Ermengardzie i popchnęła ją przed sobą w stronę drzwi.
— Możesz się teraz nad tem zastanawiać dowoli! — syknęła. — Marsz natychmiast do łóżka!
Zatrzasnęła drzwi i wyszła za nieszczęśliwą, potykającą się wciąż Ermengardą, pozostawiając Sarę w zupełnej samotności.
Skończył się sen piękny. Papier w piecyku stlał do ostatniej iskierki, pozostawiając jedynie garstkę czarnego popiołu; stół był nienakryty, a złote talerze, bogato haftowane serwety i girlandy kwiecia przemieniły się zpowrotem w stare chustki do nosa, strzępki czerwonej i białej bibułki oraz spłowiałe sztuczne kwiaty, porozrzucane w nieładzie po pokoju; minstrele wymknęli się chyłkiem z galerji, a gęśle i lutnie umilkły. Emilka siedziała na ziemi, oparta o ścianę plecami, patrząc przed siebie bezmyślnie. Spostrzegłszy ją, Sara podeszła ku niej i ujęła ją drżącemi rękoma.
— Już nie pozostało nic z biesiady, Emilko. Już tu niema księżniczki... nie pozostało nic, prócz więźniów Bastylji...
I usiadła pod ścianą, zakrywając twarz rękami.
Nie wiem, coby się stało, gdyby w tej chwili nie zakryła twarzy, albo gdyby w niewłaściwej chwili rzuciła przypadkowo wzrokiem na okno w suficie. Być może, że wówczas zakończenie niniejszego rozdziału przedstawiałoby się zgoła inaczej. Albowiem, gdyby spojrzała wgórę, napewno przeraziłaby się tem, coby nagle spostrzegła. A spostrzegłaby tę samą ciemną twarz, przytuloną do szyby i zaglądającą wgłąb pokoju, podobnie jak zaglądała ona nieco przedtem, podczas rozmowy Sary z Ermengardą.
Lecz Sara nie spojrzała wgórę ani razu, tylko siedziała przez dłuższy czas nieruchomo, pogrążywszy w ramionach czarną główkę — jak siadywała zawsze ilekroć starała się ból swój znieść w milczeniu. Potem wstała i ociężałym krokiem powlekła się do łóżka.
— Już nie mogę niczego zmyślać na jawie — rzekła. — Gdy zasnę, to mi się może coś przyśni...
Poczuła nagle takie zmęczenie — zapewne skutkiem głodu — iż przysiadła na brzegu łóżka, goniąc ostatkiem sił.
— Wyobraźmy sobie — mamrotała nieprzytomnie, — że na kominku pali się jasny ogień, sypiący mnóstwem trzeszczących iskierek... Wyobraźmy sobie, że przed niem stoi wygodne krzesło... i że w pobliżu znajduje się mały stoliczek... a na nim ciepła... ciepła kolacja... I wyobraźmy sobie — to mówiąc, nakrywała się cieniuchną kołdrzyną, — że leżę na pięknem, miękkiem łóżku... wśród ciepłych kołder i wielkich, puchem nabitych poduszek... Wyo... wyobraźmy... sobie... sobie...
Samo zmęczenie przyniosło jej w nieszczęściu pociechę, bo w tejże chwili zamknęły się jej oczy i zasnęła snem twardym.

∗             ∗

Nie zdawała sobie sprawy z tego, jak długo spała. W każdym razie spała tak głęboko i twardo, że nie zbudziłyby jej nawet piski i hałasy wszystkich synów i córek Melchizedecha, gdyby wyszli wraz z nory i rozpoczęli swe harce, bójki i zabawy.
Obudziła się zgoła niespodzianie — ale nie wiedziała, co wybiło ją ze snu. Mówiąc prawdę, przyczyną jej ocknięcia się był pewien dźwięk zgoła rzeczywisty — a mianowicie brzęk okna, zamykającego się za zwinną białą postacią, która wymknęła się przez nie i przycupnęła nieopodal na dachówkach tak blisko, że mogła widzieć, co się dzieje na poddaszu, sama nie będąc widzianą.
Sara zrazu nie otwierała oczu. Czuła się nazbyt senną, a przytem — o dziwo! — było jej w łóżku ciepło i wygodnie... tak ciepło i wygodnie, iż wierzyć się jej nie chciało, że już się obudziła. Takiego ciepła i takiej wygody nie zaznała już oddawna — conajwyżej w sennych przywidzeniach.
— Jakiż to miły sen! — mruknęła. — Jest mi ciepło, jak w raju. Nie... nie chce... mi... się... otwierać oczu.
Istotnie był to chyba sen. Czuła, iż leży przykryta stosem ciepłych, miłych kołderek. Tak, czuła, że to kołdry, a kiedy wyciągnęła rękę, namacała coś przypominającego edredenową pierzynkę w satynowem powleczeniu. Nie powinna budzić się z tego snu czarownego — powinna leżeć cicho, by go nie spłoszyć.
Ale spać nie mogła — choć przemocą zamykała oczy. Budziło ją coś nieokreślonego, znajdującego się w pokoju — jakieś światło — oraz odgłos — odgłos trzeszczącego i huczącego ogniska.
— Niestety, budzę się! — westchnęła smutno. — Cóż na to poradzić!
Otwarła oczy pomimowolnie — i naraz uśmiechnęła się gdyż czegoś podobnego nie widywała nigdy na poddaszu — i wiedziała, że nigdy nie ujrzy.
— No, przecież-em się nie obudziła! — szepnęła, wsparłszy się na łokciu i rozglądając się wokoło. Ja jeszcze śnię!
Była pewna, że to tylko sen... bo to co widziała, było na jawie wprost rzeczą niemożliwą.
Oto co widziała: na kominku płonął jasny, huczny ogień, nad którym wisiał mały imbryk, bulgoczący i syczący wrzątkiem; na podłodze leżał rozesłany czerwony dywan, gruby i ciepły; przed ogniskiem stał składany fotel, zasłany poduszkami, a koło niego mały składany stoliczek, nakryty białym obrusem i zastawiony małym serwisem — były tam opatrzone wieczkami półmiseczki, filiżanka, sosjerka i czajnik; na łóżku była nowa, ciepła pościel oraz powleczona satyną pierzynka; w nogach leżał jedwabny watowany szlafroczek, para puszystych pantofli i kilka książek. Pokój przemienił się w jakąś zaczarowaną krainę — i był zalany miłem światłem, gdyż na stole stała jasno świecąca lampa osłonięta różowym kloszykiem.
Sara siadła, wsparta na łokciu, a oddech jej stał się prędki i nierówny.
— Jakoś to wszystko... nie znika — westchnęła. — Ach, takiego snu jeszcze nigdy nie miałam!
Przez pewien czas nie ważyła się na żaden ruch. Wkońcu jednak odrzuciła kołdry i z pełnym zachwytu uśmiechem stanęła obiema nogami na podłodze.
— Śni mi się... że wychodzę z łóżka — słyszała wyraźnie dźwięk własnych słów. Stanęła na środku pokoju, obracając się zwolna na wszystkie strony. — Śni mi się... że to wszystko nie znika... że jest prawdziwe... Śni mi się, że odczuwam tę rzeczywistość... Wszystko jest zaczarowane... albo sama jestem zaczarowana... Mnie się tylko zdaje, że widzę to wszystko... Ale gdyby się tak mogło wciąż mi wydawać... niechby tak było! Niechby było!
Stała tak przez chwilę, dysząc ciężko, poczem zawołała:
— Ach, to wszystko nieprawda! — To nie może być prawdą! Ale jakże wydaje się prawdziwe!
Buzujący ogień pociągnął ją ku sobie; uklękła przed nim i wyciągnęła ku niemu ręce — ale musiała je cofnąć, poczuwszy niezmierne gorąco.
— Ogień, widziany tylko we śnie nie mógłby być gorący! — zauważyła głośno.
Zerwała się na nogi, dotknęła się stolika, serwisu, kobierca; podeszła do łóżka i pogładziła pościel. Wkońcu pochwyciła miękki watowany szlafroczek, przycisnęła go do piersi i przytuliła doń policzek.
— Ciepły! Miękki! — zawołała, omal nie płacząc ze szczęścia. — On jest prawdziwy! Nie może być inaczej!
Zarzuciła go sobie na ramiona i obuła się w pantofle.
— I one są prawdziwe! Wszystko jest prawdziwe! — zawołała. — Ja nie śnię... nie śnię!
Krokiem jakby pijanym podeszła ku książkom i otworzyła tę, która leżała na wierzchu. Na czystej kartce przed okładką ujrzała wypisanych słów kilka:
— Małej dziewczynce z poddasza. Od przyjaciela.
Ujrzawszy ten napis, Sara — choć nie miała tego w zwyczaju — położyła twarzyczkę na książce i zalała się łzami.
— Nie wiem, kto mi to przysłał — rzekła; — w każdym razie ktoś troszczy się o mnie. Mam przyjaciela!
Wzięła świecę i wszedłszy do pokoju Becky, stanęła koło jej łóżka.
— Becky! Becky! — szepnęła, jak mogła najgłośniej. — Obudź się!
Gdy Becky się zbudziła i siadła na łóżku, z lękiem podnosząc twarz, na której widać jeszcze było ślady łez niedawnych, ujrzała koło siebie drobną jakąś postać w kosztownym watowanym szlafroku z karmazynowego jedwabiu. Becky nie chciała wierzyć własnym oczom: koło jej łóżka stała z jaśniejącą, przedziwną twarzą księżniczka Sara — jaką ona pamiętała z dawnych czasów — i trzymała w ręce świecę.
— Chodź do mnie! Chodź, Becky! — szeptało zjawisko.
Becky zbyt była przerażona, by mogła odezwać się choć słówkiem. Wstała tylko i podążyła za Sarą, szeroko otwierając ze zdumienia oczy i usta.
A gdy przekroczyły próg, Sara cicho zamknęła drzwi za sobą i wciągnęła sąsiadkę w jakąś ciepłą i jasną przestrzeń, w której aż się w głowie mąciło człowiekowi — zwłaszcza po dłuższym poście.
— To wszystko jest prawdziwe! Prawdziwe! — wołała. — Dotykałam już wszystkiego po kolei! Wszystko takie rzeczywiste, jak i my, Becky! To jakiś czarodziej przyszedł do nas, gdyśmy spały... ten czarodziej, co nie pozwala, by na człowieka miała spaść najgorsza bieda!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Józef Birkenmajer.