Mała księżniczka/Rozdział szósty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Frances Hodgson Burnett
Tytuł Mała księżniczka
Wydawca Księgarnia Gustawa Szylinga
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. A Little Princess
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ SZÓSTY.
KOPALNIE DIAMENTÓW.


Niedługo potem zdarzyła się rzecz, budząca powszechne podniecenie. Nietylko Sara, ale i cała szkoła uznała ją za nader ciekawą i uczyniła z niej główny temat rozmowy na parę tygodni. Oto w jednym ze swych listów kapitan Crewe opowiedział niebywale interesującą historję. Jeden z jego przyjaciół, który kolegował z nim jeszcze na ławie szkolnej, przybył niespodziewanie do Indyj, aby go odwiedzić. Był on właścicielem znacznego obszaru ziemskiego, na którym znajdowano diamenty, i właśnie przystąpił do organizowania kopalni. O ileby spełniły się wszystkie jego przewidywania, mógł w krótkim czasie dojść do tak ogromnego majątku, że na samą myśl o nim już człowiekowi mąciło się w głowie. Ponieważ zaś żywił dla swego druha z lat chłopięcych uczucie gorącej przyjaźni, więc dawał mu sposobność do udziału w tych olbrzymich skarbach, czyniąc go powiernikiem i wspólnikiem swego przedsięwzięcia. Tyle przynajmniej Sara zdołała wyrozumować z listu swojego ojca. Gdyby szło o jakieś inne przedsiębiorstwo, choćby najbardziej zyskowne, napewno i ona sama i jej towarzyszki nie zainteresowałyby się zbytnio tą wiadomością; atoli wyrażenie „kopalnie diamentów“ do tego stopnia przypominało opowiadania z „Tysiąca i jednej nocy“, że nikt nie mógł dlań pozostać obojętnym. Sara była niem wprost oczarowana. Poczęła rozsnuwać przed Lottie i Ermengardą obrazy krętych korytarzy w głębi ziemi, gdzie błyszczące kamienie zdobiły zarówno ściany, jak i strop i podłogę, skąd wyrąbywali je czarni, dzicy ludzie ciężkiemi żelaznemi kilofami. Ermengarda była zachwycona tą opowieścią, a Lottie co wieczora nalegała, żeby powtarzać jej wszystko od początku do końca. Jedynie Lawinja wzruszała ramionami i zwierzała się Jessie, że nie wierzy w istnienie kopalni diamentów.
— Moja mamusia ma pierścionek z diamentem, który kosztuje czterdzieści funtów, choć wcale nie jest wielki. Gdyby istniały kopalnie, pełne diamentów, wszyscy ludzie staliby się bogaci aż do zbytku.
— Może Sara stanie się bogatą aż do zbytku — zaśmiała się Jessie.
— Ona i tak już w zbytkach się wychowała, choć nie jest bogata — fuknęła Lawinja.
— Zdaje mi się, że jej zazdrościsz — rzekła Jessie.
— O nie, wcale nie! — warknęła Lawinja; — ale nie wierzę w te kopalnie diamentów.
— No, przecież ludzie muszą je skądś dobywać — odparła Jessie, poczem znów zaśmiała się: — A co myślisz o tem, co mówiła Gertruda?
— Nie wiem, co mówiła... i nie chcę słuchać, jeżeli to dotyczyło Sary.
— A właśnie dotyczy. Jednem z jej urojeń jest to, jakoby była księżniczką. Odgrywa wciąż jej rolę — nawet w klasie. Mówi, że to jej pomaga do lepszego wyuczenia się lekcyj. Chciałaby i z Ermengardy zrobić księżniczkę, ale Ermengarda odpowiada, że jest do tego za gruba.
— Bo też jest za gruba — potwierdziła Lawinja. — A Sara za chuda!
Jessie roześmiała się znowu.
— Ona mówi, że to niema nic do rzeczy, jak kto wygląda lub czem się odznacza, bo ważniejszem jest to, co się czyni lub co się myśli.
— Coś mi się zdaje, że nawet gdyby była żebraczką, jeszczeby się jej roiło, iż może być księżniczką — odpowiedziała Lawinja. — Wiesz co? Będziemy ją odtąd nazywały „Jej Książęcą Mością“.
Gdy skończyły się wszystkie lekcje owego dnia, dziewczynki zasiadły przed kominkiem w sali szkolnej i zabawiały się, jak tylko mogły. W tym samym czasie miss Minchin i miss Amelja piły podwieczorek w pokoiku, do którego nikt prócz nich dwóch nie miał wstępu. O tej godzinie wiodły zawsze długą poufną rozmowę, zwłaszcza o ile nie przeszkadzał im w tem hałas młodszych uczennic, co (trzeba stwierdzić) zdarzało się nader często; w takich wypadkach jednak zazwyczaj wdawały się w to starsze uczennice i dopiero gdy ich łajania lub rękoczyny nie odnosiły skutku, pojawiała się w drzwiach miss Minchin lub miss Amelja i kładła tamę swawoli. Właśnie gdy Lawinja kończyła swe słowa, drzwi się otworzyły i do pokoju weszła Sara, za którą — niby mały piesek — dreptała nieodstępna Lottie.
— Już ona tu przylazła z tym nieznośnym dzieciakiem! — syknęła Lawinja. — Skoro ona tak lubi tę małą, to czemu jej nie trzyma w swoim pokoju? Tylko patrzeć, jak się ta płaksa rozbeczy!
Właśnie zdarzyło się, że Lottie ni stąd ni zowąd zapragnęła bawić się w sali szkolnej i wyprosiła u swej przybranej matki, żeby zabrała ją tam z sobą. Przyłączyła się do gromadki najmłodszych dziewczynek, bawiących się w kącie, natomiast Sara usiadła na ławce pod oknem, otworzyła książkę i zaczęła czytać. Była to książka o rewolucji francuskiej. Niebawem całą uwagę Sary pochłaniało opowiadanie o losach więźniów Bastylji, którzy tak długie lata spędzili w ciemnicy, że gdy ich stamtąd wyzwolono, mieli twarze całkowicie zasłonięte długim, siwym zarostem i już zgoła nie pamiętali, jak wygląda świat zewnętrzny, ale byli podobni do ludzi, pogrążonych we śnie...
Czytając to, tak daleko odbiegła od sali szkolnej, że doznała przykrego uczucia, gdy nagle głośny płacz Lottie przywołał ją znów do rzeczywistości. Nigdy nie było jej trudniej zapanować nad sobą, jak wtedy, gdy ktoś przerwał jej marzenia.
— Mam wtedy takie uczucie, jakby mnie ktoś nagle uderzył — zwierzyła się pewnego razu Ermengardzie. — We mnie natychmiast budzi się chętka, by odwzajemnić się za to uderzenie... i muszę sobie wszystko prędko przypomnieć, by powstrzymać się od powiedzenia jakiegoś niegrzecznego słówka.
Okazało się, że Lottie ślizgała się po posadzce szkolnej, wskutek czego najpierw pobudziła do gniewu Lawinję i Jessie, a następnie upadła i stłukła sobie tłuste kolanko. Poczęła więc krzyczeć w niebogłosy i podrygiwać na jednej nóżce, budząc naprzemian to współczucie, to nagany ze strony koleżanek.
— Ucisz mi się natychmiast, ty bekso! Ucisz się natychmiast! — łajała ją Lawinja.
— Ja nie jestem beksą... wcale nie! — kwiliła Lottie. — Saro! Saro!
— Jeżeli nie przestanie ryczeć, miss Minchin ją posłyszy i będzie się gniewała! — zawołała Jessie. — Lottie, moja droga, nie płacz. Dam ci pensa!
— Nie chcę twojego pensa — załkała Lottie i ujrzawszy kropelkę krwi na kolanie, wybuchła nowym płaczem.
Sara przebiegła przez pokój i uklęknąwszy na ziemi, przytuliła do siebie dziecinę.
— Ależ, Lottie — odezwała się do niej. — Przecież mi obiecałaś...
— Ona powiedziała, że ja jestem beksą! — rozbeczała się Lottie.
Sara pogłaskała ją, ale przemówiła do niej głosem stanowczym, który Lottie znała tak dobrze:
— Bo też będziesz nią naprawdę, gdy będziesz tak wciąż płakała, moja Lottie. Przecież obiecałaś...
Lottie pamiętała o swojej obietnicy, mimo to wolała znów głos podnieść:
— Ja nie mam mamusi!... ja wcale nie mam mamusi.
— Owszem, masz — rzekła Sara pogodnie. — Czy już zapomniałaś? Czy nie wiesz o tem, że Sara jest twoją mamusią? Czy nie chcesz, żeby Sara była twoją mamusią?
Lottie przygarnęła się do niej, chlipiąc cichuśko.
— Chodź i usiądź ze mną przy oknie — mówiła dalej Sara. — Opowiem ci bajkę.
— Opowiesz? — zapiszczała Lottie. — Opowiesz mi... o kopalniach diamentów?
— O kopalniach diamentów? — oburzyła się Lawinja. — Ach ty mała rozpustnico, jak chętniebym cię obiła!
Sara zerwała się szybko na równe nogi. Należy sobie przypomnieć, że przerwano jej tak zajmującą lekturę o zdobyciu Bastylji, — że musiała nagle oderwać się od książki i pośpieszyć z pomocą przybranemu dziecku, — a wreszcie, że nie była aniołem i że nie czuła zbyt wielkiej sympatji dla Lawinji.
— No, no! — zawołała, zapalając się. — Ja zaś miałabym wielką chętkę obić ciebie... ale nie myślę cię bić! — dodała, hamując uniesienie. — Nie jesteśmy przecież dziećmi z ulicy. Jesteśmy już na tyle dorosłe, by umieć się lepiej sprawować!
Lawinja natychmiast wyzyskała nadarzającą się jej sposobność:
— Wasza książęca mość ma rację — odezwała się z przekąsem. — Podobno jesteśmy księżniczkami... przynajmniej jedna z nas. Nasza szkoła powinna odznaczać się dobrym tonem, skoro pomiędzy uczennicami ma księżniczkę.
Sara rzuciła się ku niej — i miało się wrażenie, że chce jej porządnie uszu natrzeć. Skłonność do rojeń była radością jej życia — o której nigdy nie rozmawiała z dziewczynkami, których nie lubiła. Jej nowe „urojenie“ — o tem, jakoby była księżniczką — było aż nazbyt blizkie jej sercu, więc była na tym punkcie nader drażliwa i nieśmiała, uważała je niemal za tajemnicę; to też bardzo ją dotknęło, że Lawinja ośmieliła się ośmieszać ją w tym względzie wobec całej niemal szkoły. Zaszumiało jej w uszach, a na policzki wystąpił silny rumieniec. Powstrzymała się jednakże w porę. „Księżniczka nie powinna unosić się złością“ — przemknęło jej przez myśl. Opuściła rękę i przez chwilę nie mówiła ani słowa. Następnie wzniosła głowę i przemówiła głosem stanowczym i spokojnym, tak iż wszyscy mogli ją słyszeć:
— Tak, to prawda! Czasami wyobrażam sobie, że jestem księżniczką. Mogę więc i na to się zdobyć, by zachować się jak księżniczka.
Lawinja nie po raz pierwszy przekonała się, że nie potrafi dać Sarze trafnej odpowiedzi. Przyczyna snadź leżała w tem, że ogół przysłuchujących się dziewczynek zawsze jakoby brał stronę jej przeciwniczki. I teraz widziała Lawinja, że wszystkie nadstawiają uszek z zainteresowaniem; wszystkie bowiem miały słabość do księżniczki i spodziewały się, że posłyszą o jednej z nich coś więcej, niż dotąd słyszały. Przeto jęły skupiać się dokoła Sary.
Koniec końców, Lawinja zdobyła się na jedną tylko uwagę, która zresztą wypadła bladawo:
— Wiesz co, moja droga? Gdy wstąpisz na tron, nie powinnaś o nas zapominać.
— Nie zapomnę — odpowiedziała Sara i na tem ucięła rozmowę, wpatrując się spokojnie w Lawinję, której nie pozostało nic innego jak wziąć Jessie pod ramię i wyjść z sali.
Od tego czasu te dziewczynki, które jej zazdrościły, nazywały ją „księżniczką Sarą“, gdy chciały okazać jej szczególną wzgardę, natomiast te, które ją lubiły, nadawały jej pomiędzy sobą to miano na znak swego przywiązania. Nikt wprawdzie nie wołał na nią „księżniczko“ zamiast „Saro“, ale jej wielbicielki wielce radowała barwność i wspaniałość tego tytułu, a miss Minchin, posłyszawszy to nazwanie, napomknęła o niem kilkakrotnie wobec odwiedzających ją gości, zdając sobie sprawę z tego, że rzecz taka dodawała splendoru jej szkole.
Becky uważała ów tytuł za rzecz najsłuszniejszą w świecie. Znajomość, zawarta w ów mglisty dzień, gdy mała posługaczka obudziła się ze strachem w wygodnym fotelu Sary, trwała nadal i stawała się coraz bardziej zażyła, jednakowoż miss Minchin i miss Amelja nic prawie o tem nie wiedziały. Zauważyły wprawdzie, że Sara była „grzeczna“ dla posługaczki, ale nie doszła do nich nawet głucha wieść o tych z trudem wydartych chwilach, gdy Becky, błyskawicznie uporawszy się ze sprzątaniem górnych pokojów, wkraczała do pokoju Sary, składając z westchnieniem ulgi ciężką paczkę węgli na ziemię. W owych chwilach powiastki szły za powiastkami, jak na zamówienie, a różne smakołyki wędrowały bądź do ust Becky, bądź do jej kieszeni jako zapas na noc, którą posługaczka spędzała w swem łóżku na poddaszu.
— Ale muszę je ostróznie zjadać, prosę panienki — odezwała się pewnego razu, — bo kiej ostawię okrusyny, zaro wyłazom scury, zeby je poźreć.
— Szczury! — zawołała Sara w przerażeniu. — To tam są szczury?
— Juści, całe gromady, panienko — odpowiedziała Becky takim głosem, jakby mówiła o rzeczy najzwyklejszej w świecie. — Na strychach zawdy bywo wiela scurów i mysów. Ciek się ta wkońcu przyzwycai do hałasu, który one robiom. Ja to sie tak przyzwycaiłam, ze sobie z nich nic nie robie, póki mi nie zacnom biegać po podusce.
— Och! — zawołała Sara.
— Cłek sie do wsyćkiego przyzwycai w cas jakisik — mówiła dalej Becky. — I panienka pewnikiemby sie przyzwycaiła, kieby sie urodziła pomywackom. A ja wolę scury, nizeli karaluchy.
— I jabym też wołała — odpowiedziała Sara. — Zdaje mi się, że prędzejbym się pogodziła ze szczurem niż z karaluchem.
Czasami Becky nie odważała się pozostawać dłużej, jak parę minut w jasnym i ciepłym pokoju; w takich razach dziewczynki wymieniały tylko parę słów pomiędzy sobą, poczem małe zawiniątko wędrowało do staroświeckiej torebki, którą Becky nosiła pod fartuchem, przywiązaną do pasa kawałkiem tasiemki. Szukanie i wynajdowanie różnych smakołyków, które można było zapakować w małem zawiniątku, dodawało życiu Sary nowego uroku. Ilekroć wychodziła lub wyjeżdżała na spacer, zawsze rozglądała się skwapliwie po wystawach sklepowych. Gdy po raz pierwszy przyniosła do domu parę pierożków z mięsem, zrozumiała, że teraz dopiero odkryła to, co potrzeba; gdy je wydobyła, oczy Becky zajaśniały radością:
— Ach, panienko! — zamruczała. — To-to bedzie i smacne i pozywne! Najlepse to, jak sie cłek moze pozywić. Ciastko z kremem to dobra rzec, ale sie tak rozpływo, jak... panienka pewnie wi, co chcę powiedzieć. A to, co mi tera panienka przyniesła, to dopiero cłek pocuje w zołądku.
— No, no! — zawahała się Sara. — Nie wiem, czy ci to wyjdzie na zdrowie, jeżeli będziesz wciąż coś czuła w żołądku... ale sądzę, że się tem pożywisz.
Istotnie była to rzecz pożywna — podobnie, jak kanapki z polędwicą, kupione w bufecie restauracyjnym — jak zawijane zrazy i serdelki. Zczasem Becky zaczęła się pozbywać uczucia głodu i zmęczenia, a paczka z węglami już jej nie wydawała się tak nieznośnie ciężką.
Dotychczas Becky prawie nie wiedziała, co to śmiech; nie nastrajało ją do radości jej smutne i ciężkie życie. Sara nauczyła ją śmiać się i śmiała się razem z nią; a chociaż żadna z nich nie zdawała sobie z tego sprawy, ten śmiech był równie „pożywny“, jak pierożki z mięsem.
Na parę tygodni przed dniem jedenastych urodzin Sary, nadszedł od ojca list, jakiś odmienny w tonie — nie nacechowany tą chłopięcą radością i ufnością, jaka dźwięczała w listach poprzednich. Ojciec czuł się jakoś niedobrze i najwidoczniej był przemęczony nawałem spraw związanych z kopalniami diamentów.
— Wiesz przecie, moja kochana, — pisał, — że twój tatuś nie jest wcale człowiekiem interesów, a wszelkie rachunki, obliczenia i urzędowe sprawy nużą go niewypowiedzianie, bo nie rozumie ich należycie i wydają mu się ogromne, ponad ludzką miarę. Być może, że gdyby nie trawiła mnie gorączka, nie przewracałbym się bezsennie z boku na bok przez połowę nocy, a drugiej połowy nie spędzałbym w snach niespokojnych. I jestem pewny, że gdyby moja mała jejmość była tu przy mnie, nie omieszkałaby mi udzielić jakiej poważnej i pożytecznej rady. Prawda, moja mała jejmość?
Jednym z wielu żartów kapitana było nadawanie córce tytułu „małej jejmości“, a to ze względu na jej poważne, dorosłą osobę przypominające, usposobienie.
W związku z nadchodzącym dniem urodzin Sary, ojciec poczynił niezwykłe przygotowania; między innemi zamówił w Paryżu nową lalkę, której strój miał być istnym cudem doskonałości. Odpisując na list, w którym ojciec zapytywał, czy ten prezent odpowiada jej życzeniom, Sara okazała się znów wielką dziwaczką. Oto co napisała:
— Jestem prawie dorosła, więc już nigdy w życiu nie otrzymam lalki. Ta lalka będzie ostatnią w mojem życiu. Jak uroczyście brzmią te słowa! Gdybym umiała pisać wiersze, napewno napisałabym piękny poemat p. t. „Ostatnia lalka“. Ale nie umiem pisać wierszy; próbowałam, ale próba wypadła bardzo nieudolnie i zgoła nie przypominała wierszy Wattsa, Coleridge‘a ani Szekspira. Wiem, że nikt nie zajmie miejsca Emilki w mem sercu, ale dla Ostatniej Lalki będę miała wielki szacunek, a jestem pewna, że cała szkoła ją polubi. Moje koleżanki są bardzo podobne do lalek, chociaż niektóre ze starszych (te, które mają około piętnastu lat) lubią uchodzić za dorosłe.
Kapitan Crewe doznawał straszliwych bólów głowy, czytając ten list w swem „bungalow“ w Indjach. Stół, stojący przed nim, był zawalony papierami i listami, które go niepokoiły i przejmowały śmiertelną trwogą, pomimo to kapitan śmiał się tak serdecznie, jak nie śmiał się już od wielu tygodni.
— Hoho! — odezwał się. — Moja córka z każdym rokiem staje się dowcipniejsza. O gdybyż mi Bóg pozwolił załatwić pomyślnie te wszystkie interesy... żebym już mógł swobodnie powrócić do kraju i zobaczyć ją nakoniec! Cóżbym dał za to, by ona w tej chwili mogła swemi małemi rączkami obejmować mnie za szyję! Cóżbym dał za to!...
Dzień urodzin Sary miano obchodzić uroczyście; zapowiedziano wielką zabawę w udekorowanej sali szkolnej, gdzie odbyć się miała wielka ceremonja otwarcia pudełek z podarunkami, poczem oczekiwało wszystkich wspaniałe przyjęcie w niedostępnym zazwyczaj pokoju miss Minchin. Ody nadszedł ów dzień radosny, w całym domu aż wrzało z podniecenia. Salę szkolną przystrojono girlandami, pousuwano pulpity, a ławki poustawiano wzdłuż ścian i zasłano czerwonemi kobiercami.
Gdy Sara weszła rankiem do swego pokoju bawialnego, znalazła na stole małą, niezgrabną paczkę, owiniętą w kawałek brunatnego papieru. Domyśliła się, że to prezent, a i zgadywała potrosze, kto go tu złożył. Z wielkiem rozczuleniem rozwinęła paczuszkę; znalazła w niej czworoboczną poduszeczkę do igieł, zrobioną z niezbyt czystej czerwonej flaneli, w którą wetknięte czarne szpileczki tworzyły napis: „Wiela scenśliwych zyceń“.
— Ile też ona musiała się przytem natrudzić! — zawołała Sara, ogarnięta gorącem uczuciem. — Aż mi jej żal... chociaż takie to ładne!
Po chwili jednak doznała rozczarowania. Oto na odwrocie poduszki znalazła przyszpiloną wizytówkę, na której pięknemi literami wypisane były słowa: „Miss Amelja Minchin“.
Sara poczęła obracać ją na wszystkie strony.
— Miss Amelia! — odezwała się, niedowierzając własnym oczom. — Jakże to możliwe!
W tejże chwili posłyszała skrzyp lekko otwieranych drzwi i ujrzała twarz Becky, zaglądającej ostrożnie do pokoju. Niebawem posługaczka stała już przed nią.
— Podoba się panience? — zapytała, szczerząc zęby w tkliwym, serdecznym uśmiechu i nieśmiało trąc rękę o rękę.
— Czy mi się podoba? — zawołała Sara. — Toś ty sama to wszystko zrobiła, moja Becky?
Becky zaśmiała się śmiechem urywanym lecz radosnym, a oczy jej zaszły łzami.
— Dyć to nic innego, ino flanela... i to jesce nie nowa... ale ja chciałam dać cosik panience na urodziny, wiecem to wysywała po nocach. Wiedziałam, ze panienka umi se „wyobrazić“, ze to podusecka jedbawna z brelentowemi śpileckami; i ja se tyz to wyobrazałom, kiej robiułam tę poduseckę. A wedla tej kartecki — (tu zawahała się nieco), — to może nik sie na mnie nie pogniwo, ze podniesłam ją ze śmieciów? Miss Amelija wyrzuciła ją prec, więc se ją zabrałam; ni mom swojego bieletu, a wiedziałam, ze prezent przez bieletu taki jakisik nieprzystojny, więc przyśpiliłam bielet miss Ameliji.
Sara rzuciła się jej na szyję i przytuliła ją do siebie, a w gardle dławiło ją coś niezmiernie.
— Ach, Becky! — zawołała, śmiejąc się zcicha. — Ja cię tak kocham... tak kocham naprawdę!
— Och, panienko! — wykrztusiła z siebie Becky. — Bóg zapłać panience, ale tyz ta nimo cego chwalić! Ta flanela... ta flanela jest przecie bardzo staro!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Frances Hodgson Burnett i tłumacza: Józef Birkenmajer.