Małe niedole pożycia małżeńskiego/19
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Małe niedole pożycia małżeńskiego |
Wydawca | Biblioteka Boya |
Data wyd. | 1932 |
Druk | M. Arct S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | Petites misères de la vie conjugale |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dwie młodziutkie mężatki, Karolina i Stefanja, serdeczne przyjaciółki z pensji panny Mâchefer, jednego z najznakomitszych zakładów wychowawczych, spotykają się na balu u pani de Fischtaminel, i następująca rozmowa zawiązuje się w buduarze.
Było tak gorąco, że jednemu z obecnych mężczyzn, znacznie wcześniej jeszcze, przyszło na myśl odetchnąć świeżym powiewem nocy; stanął przeto w rogu balkonu, ponieważ zaś w oknie było dużo kwiatów, przyjaciółki mogły mniemać że są zupełnie same. Mężczyzna ten był jednym z najlepszych przyjaciół autora.
Jedna z mężatek, oparta o drzwi, stała niejako na czatach, obejmując okiem buduar i sąsiedni salon. Druga wcisnęła się wgłąb, jakgdyby chcąc się zasłonić przed przeciągiem, złagodzonym zresztą przez zasłony z muślinu i przez jedwabne portjery.
Buduar był w tej chwili pusty, bal zaczynał się właśnie, stoliki do gry stały gotowe, wabiąc zielonem suknem i taljami kart jeszcze w wiotkiej osłonce narzuconej im przez urząd skarbowy. Tańczono drugiego kadryla.
Ktokolwiek uczęszcza na bale, zna ten moment wielkich zabaw, gdy nie całe towarzystwo jeszcze się stawiło, lecz sale już są pełne, — moment, który zawsze budzi niepokój w sercu pani domu. Jest to, w odpowiednich proporcjach oczywiście, chwila podobna tej, która, na polu bitwy, rozstrzyga o zwycięstwie lub przegranej.
Rozumiecie teraz, w jaki sposób to, co miało być głęboko ukrywaną w sercu tajemnicą, dostąpiło dziś zaszczytu prasy drukarskiej.
— I cóż, Linko?
— I cóż, Stefo?
— Jakże?
— A ty?
Podwójne westchnienie.
— Nie pamiętasz już naszej umowy?
— Owszem...
— Czemuż więc nie przyszłaś mnie odwiedzić?
— Nigdy nie jestem sama, ledwie tutaj mogłam się wyrwać na chwilę...
— Ach, gdyby Adolf postępował w ten sposób! wykrzyknęła Karolina.
— Widziałaś nas przecież razem, Armanda i mnie, wówczas gdy, jak to nazywają, starał się o moje względy...
— Ależ tak, podziwiałam go, zazdrościłam ci szczęścia, znalazłaś swój ideał! piękny mężczyzna, zawsze dobrze ubrany, w żółtych rękawiczkach, świeżo ogolony, buciki lakierowane, bielizna bez zarzutu, wyszukana czystość w najmniejszym drobiazgu...
— Dalej, dalej, nie żałuj sobie.
— Słowem, ideał mężczyzny; wysłowienie wprost o kobiecej słodyczy, nic szorstkości. A jakie obietnice szczęścia, wolności: każde zdanie jakby wykładane palisandrem. Słowa spowite w szale i koronki. W najmniejszem odezwaniu słyszało się turkot wykwintnych pojazdów. Podarek ślubny był godny miljonera. Armand robił na mnie wrażenie męża z aksamitu, okrycia z ptasiego puchu, w które tobie dane było się otulić.
— Karolino, mój mąż zażywa tabakę!
— Więc cóż, mój zato pali!
— Ale on ją zażywa tak, jak podobno zażywał Napoleon; ja zaś tabaki znosić wprost nie mogę; wiedział o tem potwór, i przez siedm miesięcy umiał się ukrywać...
— Wszyscy mężczyźni mają coś w tym rodzaju; czegoś muszą koniecznie używać.
— Nie masz pojęcia o mękach jakie cierpię. W nocy, budzę się nagle i kicham. Usypiając, przewracam się po łóżku, mimowoli trafiam nosem na ziarnka rozsypane na poduszce, wdycham je i wyskakuję w powietrze jak raca. Zdaje się, że ten niegodziwy Armand przyzwyczajony jest do tego; ani się obudzi. Znajduję rozsypaną tabakę wszędzie, wszędzie, a przecież, ostatecznie, nie miałam zamiaru wyjść za dystrybucję...
— Cóż znaczy ta drobna przykrość, moja droga, gdy zresztą twój mąż jest taki miły, poczciwy, serdeczny!
— Tak myślisz! to człowiek zimny jak marmur, pedantyczny jak starzec, rozmowny jak szyldwach na warcie; w dodatku jeden z tych ludzi, którzy niby na wszystko się zgadzają, lecz robią tylko to co sami chcą.
— Spróbuj mu się opierać.
— Próbowałam.
— No i...?
— No i zagroził mi, że obetnie z mojej pensji sumę, która mu będzie potrzebna aby się obejść bezemnie...
— Biedna Stefa! ależ to nie człowiek, to potwór!...
— Potwór chłodny i wyrachowany, z fałszywą peruczką, który co wieczór...
— Jakto, co wieczór?...
— Ależ czekaj! który co wieczór stawia przy łóżku szklankę wody, aby w nią włożyć siedm fałszywych zębów.
— Ależ to istna pułapka, twoje małżeństwo! Ale przynajmniej Armand ma majątek...
— Kto to wie?
— Och, Boże! ależ to wygląda, że w krótkim czasie będziesz bardzo nieszczęśliwa... albo bardzo szczęśliwa.
— A ty, moje złoto?
— Ja, do dziś, mam tylko jedną szpilkę która mnie kłuje; ale kłuje nie do wytrzymania.
— Biedne dziecko! nie oceniasz swego szczęścia. No, powiedz, powiedz!
Tutaj, młoda kobieta pochyliła się do ucha przyjaciółki tak że niepodobna było pochwycić bodaj słówka. Rozmowa zaczęła się na nowo, a raczej skończyła rodzajem konkluzji.
— Więc Adolf jest zazdrosny?
— O kogo? nie rozstajemy się ani na chwilę i to jest, wierz mi, prawdziwa niedola, tego nikt nie zniesie. Nie mogę sobie pozwolić na ziewnięcie; ciągle muszę być w roli kobiety kochającej. To szalenie męczące.
— Linko?
— Co?
— I cóż ty myślisz robić, biedactwo?
— Cierpieć. A ty?
— Walczyć z moją Dystrybucją...
Ta drobna niedola może posłużyć za dowód, że, jeśli chodzi o zawody osobiste, obie płcie nie mają sobie wzajem nic do wyrzucenia.