<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Mały szpieg
Pochodzenie Nowele z czasów oblężenia Paryża
Wydawca Staraniem S. Szczepanowskiego i A. Potockiego
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia C. K. Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Antoni Potocki
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




MAŁY SZPIEG.



Nazywał się Stenne, mały Stenne. Było to dziecię Paryża — mizerne, blade, mogące mieć dziesięć lat, albo piętnaście — u takich malców to trudno poznać. Matka jego już nie żyła; ojciec stary marynarz był stróżem skweru w dzielnicy Temple.
Wszystkie baby, niańki, stare, zgarbione kobiety, biedne matki, cała ta nędza Paryża, która szukała wytchnienia w cieniu powozów, na tych klombach, otoczonych chodnikami — wszyscy znali i uwielbiali ojca Stenne. Wiedziano, że pod tym twardym wąsem, który był postrachem psów i włóczęgów, wysiadujących na ławkach, krył się dobry, łagodny uśmiech, prawie macierzyński, a dla wywołania tego miłego uśmiechu dość było tylko powiedzieć:
— Jak się m a wasz chłopak?
On tak kochał swego chłopca! Tak lubił, kiedy wieczorem po powrocie syna ze szkoły, chodzili razem po alejach, zatrzymując się przed ławkami dla przywitania znajomych, stałych swych gości.
Wszystko się skończyło z nastaniem oblężenia... Skwer ojca Stenne został zamknięty — zrobiono tam skład nafty. Ojciec Stenne, zmuszony do ciągłego czuwania nad nim, spędza życie w opustoszałych gęstych krzakach sam, nie mogąc palić i tylko późno w nocy widuje w domu swego syna. To też trzeba było widzieć jego wąsy, kiedy mówił o Prusakach!...
Ale mały Stenne nie uskarżał się bardzo na to nowe życie.
Oblężenie! to takie zabawne dla małych urwiszów.
Żadnych lekcyj, żadnych obowiązków! ciągłe wakacye, a na ulicy wrzawa jak na placu jarmarcznym...
Dzieciak po całych dniach do wieczora biegał po dworze. Towarzyszył oddziałom, idącym na wały, wybierając zawsze te, które miały lepszą muzykę. O, na tem mały Stenne znał się doskonale! Wybornie wiedział, że 96-go batalionu muzyka była niewiele warta, za to 55-ty miał znakomitą. Czasem przyglądał się ćwiczeniom wojskowym, a poza tem był jeszcze tłum uliczny... Z koszyczkiem swym pod pachą przyłączał się do tych długich szeregów, tworzących się w cieniu zimowego poranka, nie oświetlonego nawet gazem latarni, pod ogrodzeniem jakiejś piekarni, lub rzeźni. Tam, brocząc po wodzie, robiono znajomości i rozprawiano o polityce, a każdy chciał słyszeć zdanie syna pana Stenne. Ale najweselej było w szynkowniach przy grze w kalosze, którą żywi Bretończycy wprowadzili w modę podczas oblężenia. Jeżeli mały Stenne nie był na wałach, albo w piekarniach, można go było na pewno znaleźć gdzieś na placu Chateau d’Eau, przypatrującego się grze. Sam nie grał, naturalnie, bo na to trzeba dużo pieniędzy. Zadawalniał się tylko bacznem przyglądaniem się grającym.
Jeden szczególniej z graczów, wysoki chłopak w niebieskiej kurtce, który nigdy nie stawiał mniej nad sto sous (5 franków), obudzał jego zachwyt. Podczas biegu tego chłopaka, słychać było, jak mu pieniądze brzęczały w kieszeniach.
Pewnego dnia, kiedy mały Stenne podniósł mu monetę, która potoczyła się pod jego nogi, ten rzekł cichym głosem:
— Zerkasz na to zazdrosnem okiem, co? chcesz, to cię nauczę, zkąd to się bierze.
Po skończeniu partyi, zaprowadził malca w odległy kąt placu i zaproponował iść z nim razem sprzedawać gazety Prusakom, gdyż jak powiadał, za jednę taką podróż zarabia się 30 franków. Stenne oburzony odmówił swego udziału i przez trzy dni nie przychodził patrzeć na grę. Trzy okropne dni! Nie mógł nic jeść, ani spać przez ten czas. Podczas nocy widział zawsze stosy kaloszy obok swego łóżka i mnóstwo błyszczących, złotych pięciofrankówek. Pokusa była zbyt wielką. Czwartego dnia wrócił na plac Chateau d’Eau, spotkał się z owym drabem i uległ...
Pewnego śnieżnego poranku wyruszyli obaj z torbami płóciennemi na plecach, ukrywszy dzienniki pod bluzy. Kiedy przybyli do bramy flandryjskiej, zaledwie dzień się zaczynał. Drab wziął Stenne’a za rękę i podszedłszy do szyldwacha, dzielnego Sedańczyka z czerwonym nosem i dobrym wyrazem twarzy, powiedział zbiedzonym głosem:
— Mój dobry panie, pozwól nam przejść... Matka nasza chora, ojciec umarł. Chcemy z moim bratem uzbierać trochę kartofli w polu.
Zaczął płakać. Stenne, zawstydzony, spuścił głowę. Szyldwach popatrzył na nich chwilkę, rzucił okiem na pustą, białą drogę i powiedział odchodząc:
— Przechodźcie prędko.
I oto są już na drodze do Aubervillers...
Starszy zaczął się śmiać.
Cały zmieszany, jakby we śnie jakim, mały Stenne widział fabryki, przemienione w koszary, opuszczone barykady ze zmoczonemi szmatami dokoła, wysokie pod niebo kominy, przebijające mgłą gęstą, teraz puste, poszczerbione. Tylko gdzieniegdzie ścieżynka, oficerowie zakapturzeni, badający przez lornetki widnokrąg, lub małe namioty, zasypane śniegiem, topniejącym od ognisk nawpół wygasłych. Towarzysz jego znał dobrze drogę, szedł więc przez pola, ażeby ominąć straże. Jednakże nie udało im się ich uniknąć, kiedy przechodzili obok jednej wielkiej strażnicy wolnych strzelców. Przykucnąwszy w rowie, pełnym wody, w swoich krótkich opończach, siedzieli oni wzdłuż całej kolei, prowadzącej do Soissons. Pomimo jednak, że starszy opowiedział znowu swoją historyę, nie chciano ich puścić. Kiedy głośno lamentował, z domku strażackiego wyszedł stary sierżant, zupełnie siwy, z twarzą pomarszczoną, podobny do ojca Stenne.
— Cicho malcy, nie płaczcie — powiedział do dzieci — puszczą was po te wasze kartofle; ale pierwej wejdźcie tu rozgrzać się... Ten mały pędrak zupełnie zmarznięty!\
Niestety! to nie z zimna drżał tak mały Stenne, lecz ze strachu, ze wstydu...
Wszedłszy do wnętrza strażnicy, ujrzeli kilku żołnierzy, skupionych dokoła nędznego ogniska, przy którem rozmrażali sobie suchary, ponatykane na końce bagnetów. Ścisnęli się, żeby zrobić miejsce dzieciom, potem dali im trochę kawy. Podczas kiedy chłopcy posilali się, ukazał się we drzwiach jakiś oficer, odwołał sierżanta, porozmawiał z nim coś cicho i prędko odszedł.
— Chłopcy! — zawołał rozpromieniony sierżant — damy im pieprzu dziś w nocy...
Przejęto hasło Prusaków.
— Myślę, ze tym razem uda nam się odebrać im to przeklęte Bourget!
Nastąpił wybuch ogólnej radości, śmiechu. Żołnierze zaczęli śpiewać, tańczyć, czyścić i ostrzyć bagnety i szable.
Korzystając z zamieszania, dzieci wyszły.
Poza okopem była już tylko równina, a w oddali biały mur, upstrzony czarnymi otworami strzelnic. Do tego muru właśnie zdążali obaj powoli, schylając się co chwila niby dla zbierania kartofli.
— Wróćmy, nie idźmy tam... — powtarzał ciągle mały Stenne.
Ale starszy ściskał tylko ramionami i szedł dalej. Nagle usłyszeli trzask nabijanego karabinu.
— Połóż się krzyknął starszy, rzucając się na ziemię.
Leżąc już, gwizdnął. Drugie gwizdnięcie gdzieś nisko na śniegu, odpowiedziało mu.
Posuwali się dalej, czołgając się. Przed murem tuż nad ziemią ukazała się głowa z żółtymi wąsami w brudnej czapce. Starszy chłopiec skoczył do rowu tuż obok Prusaka.
— To mój brat — rzekł, wskazując na swego towarzysza.
Stenne był tak malutki, że Prusak roześmiał się, patrząc na niego i musiał go wziąć na ręce, chcąc przesadzić przez wyłom.
Po drugiej stronie muru znajdowała się wielka równina, a na niej pościnane drzewa i czarne jamy w śniegu.
Z każdej takiej jamy wyglądała taka sama zniszczona czapka i żółte wąsy, które się śmiały na widok idących dzieci.
W jednym z kątów tej równiny znajdował się domek ogrodniczy, zabezpieczony od pocisków pniami drzew. Na dole siedzieli żołnierze i grali w karty. Niektórzy zajęci byli gotowaniem zupy przy dużym, jasnym ogniu. Rozchodził się przyjemny zapach kapusty i słoniny. Cóż za różnica z biwakiem wolnych strzelców! Na górze mieszkali oficerowie. Ztamtąd słychać było grę na fortepianie i odkorkowywanie butelek z szampanem.
Kiedy weszli nasi Paryżanie, spotkał ich jeden okrzyk radości. Oddali swoje dzienniki, poczem dano im napić się i wyciągano na rozmowę. Wszyscy oficerowie tu zebrani mieli jakieś złe, harde miny. Ale drągal rozbawił ich swoją swadą ordynarną, swoim słownikiem łobuza. Śmiano się, powtarzano jego wyrazy, nurzano się z rozkoszą w tem błocie Paryża, którem ich częstował...
Mały Stenne chciał także mówić, aby dowieść, że nie jest głupcem, ale nie mógł — coś go wstrzymywało. Nawprost niego, trochę na uboczu, siedział jakiś Prusak, starszy i poważniejszy niż inni, i czytał, a raczej udawał, że czyta, bo patrzył ciągle na chłopca. We wzroku tym widać było jakąś czułość i jakby wyrzut — może tam w kraju zostawił także syna w tym wieku, bo zdawał się mówić:
— Wolałbym umrzeć, niż żebym miał widzieć mego syna zajmującym się takiem rzemiosłem...
Od tej chwili Stenne uczuł, jakby jakaś ręka nacisnęła mu serce i wstrzymała jego bicie. Słyszał niewyraźnie, jak pośród ogólnego śmiechu towarzysz jego kpił ze swojej gwardyi narodowej, wyśmiewał sposób odbywania ćwiczeń, naśladował musztry w Mazais, alarm nocny na wałach... W końcu zniżył głos. Oficerowie zbliżyli się do niego i twarze ich spoważniały. Nędznik! zaczął opowiadać o projektowanym napadzie wolnych strzelców!
W jednej chwili mały Stenne zerwał się rozzłoszczony.
— Nie mów tego... ja nie chcę!...
Ale tam ten uśmiechnął się tylko i ciągnął dalej. Zanim jeszcze skończył, już wszyscy oficerowie byli na nogach. Jeden z nich pokazał drzwi dzieciom i powiedział:
— Wynoście się!
Zaczęli rozmawiać coś prędko między sobą po niemiecku. Drągal wyszedł dumny jak doża, pobrzękując pieniędzmi. Mały Stenne szedł za nim ze spuszczoną głową, a kiedy przechodził koło Prusaka, którego widok tak go mieszał, usłyszał cichy szept:
— To nieładnie... to nieładnie...
Gdy to usłyszał, oczy napełniły mu się łzami.
Znalazłszy się na równinie, dzieci poczęły biedź i prędko powróciły do swoich. Worki ich były napełnione kartoflami, w które zaopatrzyli ich Prusacy; w ten sposób bez przeszkód doszli do okopów wolnych strzelców. Tu robiono przygotowania do nocnego ataku. W milczeniu przybywały oddziały i lokowały się pod murami. Stary sierżant z wyrazem szczęścia na twarzy zajęty był rozmieszczaniem swoich ludzi. Kiedy dzieci przechodziły, poznał je i uśmiechnął się do nich życzliwie.
O jakże zabolał ten uśmiech małego Stenne’a! była chwila, że chciał krzyknąć:
— Nie idźcie tam... zdradziliśmy was...
Ale towarzysz wstrzymał go.
— Jeżeli powiesz, rozstrzelają nas.
Biedny mały przestraszył się i nie powiedział...
W Courneuve weszli do jakiegoś opuszczonego domku, chcąc podzielić się pieniędzmi. Sprawiedliwość każe mi wyznać, że podział był zrobiony zupełnie uczciwie, a mały słysząc przyjemny brzęk tych pięknych monet w kieszeni swojej bluzy i myśląc o grze w kalosze, którą miał w perspektywie, coraz bardziej się uspakajał, coraz mniej straszną wydawała mu się popełniona zbrodnia.
Ale kiedy zostało samem nieszczęśliwe dziecko — kiedy, minąwszy bramy, pożegnał się z drągalem, kieszenie zaczynały mu coraz bardziej ciężyć, a ta ręka niewidzialna, co mu tak serce ściskała, teraz ścisnęła je silniej, niż kiedykolwiek. Paryż wydawał mu się zupełnie innym, a przechodnie patrzyli nań tak jakoś surowo, jakby wiedzieli, zkąd wraca. W turkocie kół, w uderzeniach bębna, rozlegających się wzdłuż kanału, słyszał jeden wyraz: »szpieg«.
Nareszcie przybył do domu i uszczęśliwiony, że ojca jeszcze nie było, wszedł prędko do pokoju i schował pieniądze pod poduszkę.
Nigdy ojciec Stenne nie był tak dobrym, tak wesołym, jak dziś wieczorem, wróciwszy do domu. Posilając się czemś, spoglądał ciągle na karabin, zawieszony na ścianie, i mówił do dziecka z dobrym uśmiechem:
— Ha, chłopcze, jakbyś to ty poszedł na Prusaka, żebyś już był dużym!
Około ósmej godziny usłyszano wystrzał armatni.
— To Aubervilliers... biją się w Bourget... — mówił poczciwy stary, który znał wszystkie warownie doskonale.
Mały Stenne pobladł i powiedziawszy, że jest bardzo zmęczonym, poszedł się położyć, ale zasnąć nie mógł.
Wystrzały armatnie huczały bez przerwy.
Wyobrażał sobie, jak wolni strzelcy skradają się po nocy do Prusaków i sami w padają w zasadzkę. Przypomniał sierżanta, który się tak uśmiechał życzliwie i wyobrażał go sobie rozciągniętym tam na śniegu... jego i tylu innych...
A zapłata za tę krew leży tu, u niego, pod poduszką, i to on, syn pana Stenne, dzielnego żołnierza... Łzy go dławiły. Słyszał, jak w przyległym pokoju ojciec chodził niespokojnym krokiem, otwierał okno. A tam na placu rozlegała się pobudka, jakiś batalion gwardyi ruchomej gotował się do odejścia. Oczywista więc była tam wielka bitwa... Nieszczęśliwe dziecko nie mogło powstrzymać łkań.
— Co ci jest? — zapytał ojciec Stenne, wchodząc.
W tedy biedny chłopak wyskoczył z łóżka i upadł do nóg ojcu. Od silnego poruszenia pościeli pieniądze wysypały się na podłogę. Mały Stenne jednym tchem opowiedział, że był u Prusaków i co tam robił. W miarę jak mówił, uczuwał swobodniejsze bicie serca, oskarżanie się przynosiło mu ulgę... Ojciec Stenne słuchał go z okropnym wyrazem twarzy. Kiedy mały skończył opowiadanie, biedny starzec zakrył twarz rękami i zaczął płakać.
— Ojcze, ojcze... — wołało dziecko.
Stary odepchnął go, nie odpowiedziawszy nic, i zgarnął pieniądze.
— Czy to wszystko? — zapytał.
Mały Stenne dał znak potwierdzający.
Stary zdjął ze ściany karabin, ładownicę i włożywszy pieniądze do kieszeni, powiedział:
— Dobrze, pójdę im oddać je...
I nie dodawszy więcej ani słowa, nie odwracając głowy, poszedł połączyć się z armią, mającą wyruszyć tej nocy. Od tego czasu nie widziano go więcej...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Antoni Potocki.