Macocha (de Montépin, 1931)/Tom I/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Historja miłości.

Noc od dwóch godzin już zapadła, choć była to dopiero godzina ósma wieczorem, ale w listopadzie zmierzcha się wcześnie. W tym to właśnie miesiącu r. 1867-go rozpoczyna się nasze opowiadanie.
Rano szron biały pokrywał ziemię, po południu jednak, powietrze stało się ciężkie, przesiąknięte elektrycznością.
Człowiek przeszło sześćdziesięcioletni, w ubraniu duchownego, siedział w szerokim, staroświeckim fotelu. Nogi obute w skórzane trzewiki z posrebrzanemi niegdyś klamrami, trzymał oparte na kominku. Łagodne światło lampy, przyćmione zieloną umbrelką, oświetlało niewielki pokój, który, o ile można było sądzić z umeblowania, służył zarazem za pokój jadalny i gabinet. W łagodnym półcieniu ksiądz czytał swój brewjarz.
Dom, do którego wprowadziliśmy czytelnika, wyglądał bardzo skromnie tak zewnątrz jak i wewnątrz, jak zwykle małe probostwo, a ksiądz czytający brewjarz, byt administratorem parafji. Plebanja położona była na jednym ze szczytów górskich, ciągnących się od Chennevieres aż do Brie-Comte-Robert. Proboszcz nazywał się Leon Dubreuil, ale przez swoich parafjan nazywany był powszechnie „dobrym księdzem Dobreuil“. Silnie zbudowany, cieszący się dobrem zdrowiem, wyglądał jeszcze bardzo czerstwo, pomimo swoich lat sześćdziesięciu czterech. Dwadzieścia z nich blisko, zamieszkiwał w probostwie Sucy-en-Brie, i tam spodziewał się także zakończyć życie i odpocząć na tym cmentarzu, gdzie tyle grobów poświęcił własną ręką.
Będąc bardzo dobroczynnym i chcąc przyjść w pomoc nieszczęśliwym, wiele sobie odmawiał, co zjednało mu szczery szacunek, przywieranie i miłość wszystkich, małych i starszych, słabych i silnych.
Plebanja łączyła się z kościołem. Kościół był tak skromny jak i jego proboszcz, była to jednak budowa ciekawa, gdyż sięgała czasów najodleglejszych ery chrześcjańskiej. Przysionek kościoła w stylu romańskim, wychodził na plac ocieniony stuletniemi lipami. Dzwonnica, na której szczycie osadzony był kogut galijski, nie o wiele przewyższała wierzchołki drzew.
W czasie kiedy się nasze opowiadanie zaczyna, kolej żelazna nie była jeszcze przeprowadzona aż do Sucy-en-Brie, i linja kolei Vincennes zatrzymywała się w Varenne-Saint-Hilaire, gdzie w każdą niedzielę tłumy wesołych i hałaśliwych paryżan krążyły po okolicy, nie znając jednak tej tak skromnej i pięknej wioski, choć była ona od Paryża zaledwie o dwadzieścia kilometrów oddalona.
Tego właśnie wieczoru, kiedy ksiądz Dubreuil, siedział przy kominku, zatopiony w czytaniu a raczej odmawianiu modlitw, które już znał na pamięć, oczy jego machinalnie tylko przesuwały się po kartach książki, której modlitwy po cichu szeptał.
Noc była bardzo ciemna. Wiatr gwałtowny wiał od zachodu i obrywał resztki zeschłych i zmarzniętych liści, burza zdawała się być nieuniknioną. Ani jednego przechodnia nie można było spotkać na małych uliczkach w Sucy i gdyby nie światełka błyszczące w niektórych oknach, można byłoby myśleć iż cała wieś w głębokim śnie pogrążona. Słychać tylko było szmer gałęzi i ponury zgrzyt chorągiewki na wieży. Nagle ksiądz Dubreil położył książkę na stole i począł pilnie nadsłuchiwać, zdawało mu się, iż słyszy dźwięk dzwonka. Po chwili przekonał się, że się nie mylił, gdyż dzwonienie dało się słyszeć po raz drugi, wstał więc pospiesznie, chcąc drzwi otworzyć, ale w tej chwili niemłoda już kobieta ukazała się na progu. Była to Magdalena Lody, służąca księdza, którą powszechnie w Sucy-en-Brie nazywano matką Lody. Tam urodzona, nigdy się stamtąd nie wydalała.
— Księże proboszczu, — powiedziała — ktoś do naszych drzwi zadzwonił.
— Otwórz więc, Magdaleno — odpowiedział ksiądz, — nie trzeba nadużywać cierpliwości czekającego.
— Z pewnością jest to znowu jaki obcy włóczęga, który przyszedł żądać pomocy.
— A cóż to szkodzi, że jest włóczęgą lub obcym? jeżeli głodny, damy mu kawałek chleba, a jeżeli bez dachu, ofiarujemy mu na noc przytułek.
Magdalena miała już odpowiedzieć, że dawać przytułek obcym żebrakom jest rzeczą bardzo niebezpieczną, ale czasu jej zabrakło, gdyż zadzwoniono po raz trzeci.
— Prędzej, prędzej! — zawołał ksiądz — tak za długo pozwoliliśmy mu czekać. — — Służąca wyszła pospiesznie.
Ksiądz zamknął swój brewiarz i położył go na kominku. Po upływie zaledwie dwóch minut, ukazała się służąca już nie sama, lecz w towarzystwie drugiej kobiety.
Nowoprzybyła mogła mieć około lat trzydziestu. Spostrzegłszy ją ksiądz, zrobił ruch niespokojny.
— Więc to wy, Weroniko? — powiedział — cóż słychać na folwarku w Rosiers?
— Niestety, nie lepiej, księże proboszczu — odpowiedziała wieśniaczka. — Zdawało nam się wczoraj, że nasz biedny pan uszedł już niebezpieczeństwa, dziś jednak stan jego znacznie się pogorszył.
— Czy był doktór?
— Natychmiast po niego posłano.
— A więc?
— Wzruszył ramionami i wyglądał, jak człowiek, który już za nic nie ręczy. Łatwo było zrozumieć, że znajdował naszego pana jak najgorzej, i że ratunek już był niemożliwym. Kiedy odchodził, zaczęłam go badać — odpowiedział mi, że pan nasz może i nocy nie przeżyje. Powtórzyłam to pani, która mnie też niezwłocznie po księdza proboszcza posłała.
— Biedny Madoux! — wyszeptał ksiądz. — Czy żądał mego przybycia?
— Tak, księże proboszczu, chce się wyspowiadać i przyjąć sakramenta święte! Ale ksiądz proboszcz mu nie odmówi, wszak prawda?
— Z pewnością nie! — żywo zawołał ksiądz Dubreuil. — pójdę z wami. A Lody niech idzie zawiadomić Carona, mego zakrystjana.
— Ja pójdę, księże proboszczu — powiedziała Weronika — wiem gdzie Caron mieszka. Zdaje mi się, że on jest nadzorcą dróg.
— Tak, moja córko.
— A więc biegnę, Czekając na was, przygotuję oleje święte. Znajdziecie mnie w zakrystji.
Weronika odprowadzona przez Magdalenę aż do drzwi wchodowych, opuściła plebanję. Tymczasem ksiądz Dubreuil zapalił małą latarkę.
Za chwilę wróciła Lody, trzymając w ręku okrycie watowane, było ono już bardzo stare i wypłowiałe, ale starannie utrzymywane.
— Okropny czas — rzekła poczciwa kobieta, wiatr wieje tak silnie jak gdyby koguta chciał z wieży strącić. Zdaje się, że wkrótce deszcz zacznie padać. Niech się ksiądz proboszcz dobrze okryje i parasola nie zapomni.
Ksiądz włożył na siebie okrycie, w prawą rękę wziął od służącej parasol, a w lewą latarkę i udał się do kościoła, którego małe drzwi nigdy nie były zamykane.
W owym czasie nie obawiano się jeszcze złodziei kościelnych, sama nawet myśl kradzieży, przejmowała zgrozą chłopów, nawet najmniej skrupulatnych, gdy chodziło o wzięcie podatku zakazanego ze zbiorów swego bliźniego.
Ksiądz doszedłszy do zakrystii, otworzył ją za pomocą ogromnego klucza, następnie przygotował wszystko, co było potrzebne do świętego obrządku.
Caron, nadzorca, piastował od przeszło lat dziesięciu trzy urzędy: zakrystjana, sługi kościelnego i dzwonnika, mieszkał zaś w domku, położonym w środku wsi.
Weronika poszła pośpiesznie do dobrze znanego sobie domu i zapukała do drzwi.
Proszę wejść — zawołał nadzorca — który siedząc przy kominie, palił fajkę i miał właśnie zamiar udać się na spoczynek. Caron, człowiek bardzo poczciwy, liczący około lat pięćdziesięciu kilku, był wdowcem, bezdzietnym, wielce szanowanym i kochanym w okolicy.
— Ach, to wy Weroniko! — was co sprowadza o tej porze?
Wieśniaczka wytłómaczyła cel swego przybycia.
— Dobrze — powiedział nadzorca — jestem gotów. Naciągnął na siebie bluzę, na głowę nałożył stary nieokreślonego koloru kapelusz filcowy, i udał się do zakrystji, gdzie ksiądz na niego już oczekiwał.
Tymczasem chmury gwałtownie pchane przez wiatr, gromadziły się coraz więcej i uformowały jak gdyby kopułę czarną na pochyłości góry.
Kilka błyskawic oświetliło na chwilę horyzont, w oddaleniu dały się słyszeć grzmoty, a wiatr przechodził już prawie w huragan.
— Dobry wieczór księże proboszczu — powiedział Caron, wchodząc do zakrystji — będziemy mieli ogromną burzę.
— Trudno, mój przyjacielu, zwalczymy niepogodę. Zabierzcie wszystko co potrzeba i nie traćmy ani chwilki czasu.
Zakrystjan zabrał krucyfiks i dzwonek, a ksiądz małą puszkę, zawierającą oleje święte. Pod dobrze zapiętym płaszczem miał komżę i wszystkie przybory potrzebne przy umierającym.
Weronika wzięła latarkę, ksiądz zamknął drzwi od zakrystji, i wszyscy troje opuścili kościół.
Folwark Róż zawdzięczał swoją nazwę uprawie tego krzewu, który w wielkiej ilości hodowany był w Brie. Był on położony na równinie, między wsiami Sucy i Queue-en-Brie, oddalony od pierwszej o trzy kilometry i niedaleko lasu obfitującego w zwierzynę. Ażeby się tam dostać, trzeba było przejść półtora kilometra głównym traktem prowadzącym do Queue, potem zwracając się na prawo, wychodziło się na drogę boczną przecinającą ugory, zarośla leśne i pola uprawne.
Zaledwie wędrowcy nocni uszli kilkaset metrów, gdy burza rozszalała z całą gwałtownością. Przez kilka sekund dwóch mężczyzn i Weronika nie mógł się oprzeć gwałtowności wiatru.
— Nigdy nie dojdziemy! — mruknął zakrystjan. Ksiądz Dubreuil usłyszawszy jego słowa, odpowiedział:
— Dojdziemy, gdyż to jest naszą powinnością, walczmy z całej siły, a Bóg nam dopomoże. I chcąc dać przykład dobry, schylił się i z największą trudnością postąpił kilka kroków. Towarzysze jego podążali za nim. Światło w latarce migało się, grożąc co chwila zagaśnięciem.
— Jeżeli nam wiatr zagasi świecę — powiedziała Weronika — nie podobna będzie iść dalej, ciemno bowiem jak w kominie.
Burza nie zmniejszała się. Wiatr wył złowrogo, potrząsając konarami drzew, jak gdyby je chciał wyrwać z korzeniami, deszcz kroplisty zaczął padać, a grzmoty coraz więcej się zbliżały.
— Tam do licha! — zawołał Caron — teraz na dobre już się zaczyna.
— Deszcz może uspokoi gwałtowność wiatru, a wtedy i my będziemy mogli iść prędzej — odpowiedział ksiądz Dubreuil.
Zaledwie jednak wymówił te słowa, gdy błyskawica rozdarła ciemności, i jednocześnie prawie ogłuszeni zostali hukiem piorunu, który w odległości kilku kroków uderzył w wyniosłe drzewo.
Był to jak gdyby sygnał. Współcześnie deszcz prawdziwie potopowy spuścił się z czarnych chmur, jak gdyby wszystko naokoło siebie chciał zalać.
— Święta Marjo, o słodki Jezusie! zmiłujcie się nad nami! — szeptała przerażona Weronika.
— Nie obawiaj się, moja córko, niebezpieczeństwo już minęło — odezwał się ksiądz Dubreuil — idźmy naprzód.
— Ależ do kości przemokniemy — zawołał Caron — zresztą deszcz jest tak zimny, iż ksiądz proboszcz może się zapalenia płuc nabawić.
— Więc cóż z tego? — czyż żołnierz idący do szturmu, myśli o kulach, które go mogą dosięgnąć? Trzeba iść, dokąd nas woła obowiązek.
— Zapewne, księże proboszczu, ale mnie się zdaje, że pół godziny zwłoki, nikomu szkody nie przyniesie, możnaby więc schronić się gdziekolwiek, ażeby burzę przeczekać.
— Ale gdzie? mój przyjacielu, nigdzie nie widać schronienia.
— Owszem, jest i to niedaleko — zawołał żywo Caron, oglądając się po okolicy, którą przy świetle błyskawicy mógł doskonale rozeznać, — jesteśmy właśnie na drogach rozstajnych, prowadzących do Boissy i do Queue-en-Brie, a chatka moja dróżnicza znajduje się najdalej o dwa kroki; mam nawet klucz w kieszeni.
W tej chwili wiatr zawiał z taką siłą, te świeca w latarce zgasła.
— Boże miłosierny! — jęczała Weronika — teraz nie będziemy nawet wiedzieć, gdzie się znajdujemy; jeszcze się w rów gdzie stoczymy.
— Chodźmy, księże proboszczu, chodźmy! — nalegał nadzorca.
Mówiąc to, Caron pochwycił księdza za rękę. I brnąc po wodzie, pociągnął go za sobą ku chacie której kontury niewyraźnie odznaczały się w ciemności. Czcigodny proboszcz w 5ucy zrozumiał, iż byłoby niedorzecznością dłużej się opierać, nie rzekłszy więc słowa, pozwolił się prowadzić. Weronika postępowała za nimi. Caron wyciągnął klucz z kieszeni, o którym przed chwilą wspominał i otworzył drzwi chatki. Przechowywał on tam wszystkie swoje narzędzia i znajdował schronienie w czasie większych deszczów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.