Macocha (de Montépin, 1931)/Tom I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Macocha |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Sz. Sikora |
Miejsce wyd. | Warszawa — Kraków — Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Marâtre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Domek ten zbudowany z ciosowego kamienia, pokryty darniną, obejmował przestrzeń mającą około czterech metrów kwadratowych. Wnętrze jego zapełniały taczki, miotły, szpadle, motyki i dwie duże konewki do polewania, w kącie zaś było posłanie z liści i słomy, na którem w czasie wielkich upałów odpoczywał nadzorca.
Wszyscy troje przestąpili próg z odzienia woda lała się strumieniami. Błyskawice nieustannie się powtarzały, uderzenia piorunów wzmagały się coraz i więcej.
Ksiądz popchnął drzwi i rzucił się na kolana, mówiąc głośno:
— Módlmy się, moje dzieci, módlmy się za tego biedaka, który tam zrozpaczony, może już umiera... Nie doczekawszy się pociechy, może myśli, i
go Bóg opuścił; módlmy się gorąco, by Bóg zlitował się nad umierającym.
Weronika i Caron uklękli przy księdzu i powtarzali za nim głośno słowa modlitwy.
Wycie wiatru, plusk deszczu i nieustające grzmoty, wtórowały pogrążonym w modłach.
Nagle ksiądz przerwał modlitwę i zaczął się czemuś przysłuchiwać; zdawało mu się, iż słyszy szmer na drodze, co mogło być tylko złudzeniem wyobraźni. Za chwilę jednak przekonał się, iż się nie mylił, gdyż najwyraźniej dały się słyszeć kroki i odgłos jęków, czy narzekań niesionych wiatrem. Weronika i Caron modlili się ciągle, nie zwracali więc żadnej uwagi na to, co się około nich działo.
Kroki coraz więcej się zbliżały l jęki stawał; się wyraźniejsze. Tym razem nie uszło to już uwaga Weroniki. Głosem drżącym z przerażenia zawołała:
— Księże proboszczu, czy ksiądz słyszy?
— Cóż takiego? — zapytał się dozorca.
— Cicho! — przerwał im ksiądz.
Stąpanie dało się słyszeć tuż przy domku.
— Widocznie, przy drzwiach ktoś się zatrzymał — pomyślał ksiądz. I na nowo zaczął się przysłuchiwać.
Słowa niewyraźne, urywane dochodziły jego uszu, lecz znaczenia ich niepodobna było zrozumieć. Zdawało się chwilami, iż to tylko wycie wciskającego się wiatru, przez szpary niedomkniętych drzwi. A jednak były to słowa.
Caron i Weronika drżeli, przewidując coś nadzwyczajnego. Wyraźnie już dochodziły ich wyrazy wymawiane stłumionym głosem.
— Przekleństwo Boże ciąży nademną, w powietrzu, którem oddycham, na ziemi, po której stąpam, na dziecku, które niosę...
Było coś tak przerażającego w tych słowach, że słuchających dreszcz przeszedł.
— Cicho! — powtarzał ksiądz cicho, słuchajmy.
Na raz wiatr zawył gwałtownie, zdawało się, że domek runie, i w tejże chwili przy świetle błyskawicy ujrzeli kobietę stojącą na progu, okrytą długim płaszczem, z dzieckiem na ręku. Ksiądz Dubreuil, Caron i Weronika podnieśli się z osłupieniem, które łatwiej można zrozumieć, aniżeli opisać.
Dziwne zjawisko, ze schyloną głową, wsunęło się do wnętrza chatki, w której grobowa zapanowała cisza.
Burza zaczynało się już uspokajać, a grzmoty coraz słabiej dawały się słyszeć w oddaleniu.
Nieznajoma podniosła głowę, ale ciemność otaczająca ją, nie pozwoliła jej ujrzeć cośkolwiek, była przekonaną, że jest samą; bezwiednie prawie wypowiadała swe myśli głośno, które przez obecnych były jak najwyraźniej słyszane.
— Nie pójdę dalej, siły moje zupełnie już wyczerpane, odwaga mnie opuściła. Złożę tutaj to dziecko przeklęte, ażeby je nigdy już nie zobaczyć, żeby mi nie przypominało więcej wstydu mego i hańby. Pozwoliłam ci żyć, ale wolałabym, żeby cię śmierć jak najprędzej zabrała i żeby można tajemnice przeszłości razem z tobą zamknąć w grobie.
Wypowiedziawszy te słowa, pochyliła się i położyła dziecko na ziemi, które wydało słaby okrzyk.
Tymczasem ksiądz już o tyle oswoił się z ciemnością, że mógł rozeznać otaczające przedmioty.
Przybliżył się do kobiety, i położywszy rękę na jej ramieniu, powiedział surowo:
— Nieszczęśliwa istoto, jakiż straszny występek chcesz popełnić!
Usłyszawszy te słowa i uczuwszy dłoń na ramieniu, kobieta ta, z przerażenia nie miała nawet siły krzyknąć i oniemiała z przestrachu. Ksiądz czuł, iż całem ciałem drżała.
— Zapal latarkę, Caronie — odezwał się ksiądz do zakrystjana — trzeba nam się koniecznie dowiedzieć, co to za jedna ta niegodziwa matka, która chce swoje dziecko porzucić, życząc mu śmierci.
Caron wyciągnął blaszane pudełko z kieszeni, dzięki któremu zapałki nie przemokły, i za chwilę wnętrze chaty zostało oświetlone.
Ksiądz spojrzawszy na twarz kobiety, nie mógł się wstrzymać od okrzyku zdziwienia i zgorszenia zarazem.
— Eugenja Daumont! — zawołał — cofając się ze zgrozą, jak to?... więc to ty?
To poruszenie oswobodziło kobietę, nie skorzystała jednak z tej chwilowej wolności, ażeby uciec. Stała blada jak widmo, z drżącemi ustami, lecz nagle poruszeniem szybkiem jak błyskawica, sięgnęła za stanik i, wyciągając stamtąd mały sztylecik, skierowała go do serca.
Lecz ksiądz odgadł jej zamiar, i w chwili gdy koniec sztyletu dotykał się już ciała, uchwycił ją za rękę.
— Nie dodawaj nowej zbrodni do tej, którąś już popełniła! — zawołał tonem nakazującym.
Weronika nachyliła się ku dziecku, które leżało na ziemi i wzięła je na ręce.
— Na miłość Boską, pozwólcie mi umrzeć! — zawołała Eugenja z najwyższą rozpaczą, może zanadto teatralną. Ja nie chcę żyć! Nie mogę już żyć dłużej!
Ksiądz Dubreuil wyrwał jej broń z zaciśniętej dłoni i odpowiedział:
— Podwójna zbrodnia! W imię tego Boga, którego sługą jestem, rozkazuję ci żyć!...
— Nie gub mnie, księże proboszczu, nie gub mnie! — zawołała Eugenja prawie z szałem, jeżeli nie prawdziwym, to przynajmniej doskonale udanym.
— Przysiąż mi, księże, ze mnie nie wydasz, gdyż inaczej stracę honor, będę zgubioną... wolę sobie głowę rozbić o te kamienie, aniżeli żyć z takim wstydem.
— Cudzołożnico i zabójczyni dziecka własnego! — zawołał ksiądz, — chcesz dzieło twoje uwieńczyć jeszcze samobójstwem!...
— Księże, nie nazywaj mnie tym strasznym wyrazem — przerwała Eugenja, — nie potępiaj mnie niewinnie... to dziecko... nie moje!
— Czemuż więc na wzmiankę o niem, mówisz o wstydzie?
— Ponieważ ono przynosi wstyd nazwisku, które noszę, nazwisku mego męża...
— Więc któż jest winnym?
— Teresa... to ona nieszczęsna zapomniała o swych obowiązkach...
— Jakkolwiek błąd jest wielki, małżeństwo może go naprawić...
— Nigdy! — zawołała Eugenja z uczuciem najwyższej zgrozy — nigdy! To rzecz niemożliwa!
— Dla czego?
Eugenia milczała.
— Jest w tem coś dla mnie niezrozumiałego — rzekł ksiądz głosem poważnym. — Ale to coś musi być wyjaśnione...
— Ja chcę, powinienem to wiedzieć... Mów!...
— Za nic!...
— Musisz powiedzieć!...
— Nigdy!...
— Musisz powiedzieć... rozkazuję ci jako kapłan... Nie zwierzenia, ale spowiedzi żądam od ciebie. Powiedz mi prawdę zupełną. Być może, że zdołam oszczędzić ci ciężkiej boleści i wyrzutów sumienia. Nie zapominaj, że jestem przyjacielem wszystkich twoich, że twój ojciec i matka mają we mnie zaufanie, że ja błogosławiłem ich związek małżeński. Pamiętaj, że Bóg mi dał władzę przebaczenia, jeżeli na nie zasługujesz, ale żeby zasłużyć, potrzeba szczerości i żalu.
— Tak... — szeptała Eugenja ze łkaniem w głosie — widocznie złamana i przekonana, powiem... wszystko — lecz...
— Lecz co? — zapytał ksiądz.
— Nie jesteśmy sami — i wzrok jej skierował się ku Caronowi i Weronice.
Burza ustała, a przynajmniej oddaliła się, błyskawice powtarzały się mniej często, deszcz padał coraz mniejszy.
Ksiądz dał znak zakrystjanowł i służącej z Rosiers i oboje wyszli z chaty dróżnika. Poczem zamknął za nimi drzwi i usiadł na taczce obok kobiety klęczącej.
— Otwórz mi swoją duszę, moje dziecko — powiedział półgłosem — słucham cię i Bóg nas słyszy. Lecz przedewszystkiem pomódlmy się.
Eugenja pomimo widocznego wzburzenia, wypowiedziała kilka słów modlitwy, poczem podniosła głowę i głosem z początku drżącym, który jednak coraz więcej nabierał pewności, rozpoczęła swą spowiedź, a raczej opowiadanie.
Nie czas wyjawić je czytelnikom, następne wypadki wyjaśnią je lepiej od nas. Rozmowa księdza Dubreuil z penitentką trwała około dwudziestu minut a jednak czas ten, stosunkowo krótki, Weronice i zakrystjanowi wydał się nieskończonym. Oboje niecierpliwili się niezmiernie.
— Ależ to się nigdy nie skończy — mruczała służąca z Rosiers, kołysząc na rękach uśpione dziecko. — Noc upływa i mój biedny pan może umrze — nie doczekawszy się rozgrzeszenia. Lepiej byłoby zająć się nim, niż tą kobietą, której nic nie grozi.
W tej chwili drzwi chaty uchyliły się i proboszcz wezwał Weronikę i Carona. Eugenja Daumont stała, zakrywszy twarz rękami. Ksiądz wziął krzyż leżący na puszce ze świętemi olejami, i zwróciwszy go ku obecnym, rzekł głosem poważnym.
— Na imię Chrystusa przysięgnijcie zapomnieć o tem wszystkiem, co tu się stało tej nocy. Przysięgnijcie, że nie będziecie nawet pamiętać imienia, które wymówiłem, spostrzegłszy tę oto osobę. Przysięgnijcie, że nikomu w życiu swojem nie powtórzycie tego, coście tu widzieli i słyszeli, przynajmniej dopóki nie uwolnię was od przysięgi.
Zakrystjan i służąca podnieśli prawe ręce i odpowiedzieli:
— Przysięgamy, księże proboszczu.
— Przysięgnijcie, że nie odkryjecie nikomu, w jaki sposób to dziecię, które ty Weroniko trzymasz w tej chwili, przeszło z rąk pani do twoich.
— Więc ]a je mam zatrzymać? — zapytała służąca z Rosiers.
— Zobaczymy jeszcze... Żądałem od was, byście milczeli o wszystkiem, coście tutaj widzieli... teraz żądam od was drugiego zobowiązania.
— Przysięgamy, że będziemy milczeć, księże proboszczu! — zawołali razem Weronika i Caron.
— Jeżeliby kiedykolwiek zapytywano was o to dziecię, które odtąd pozostanie z nami, nie powinniście udzielać najmniejszej nawet wskazówki.
— W jakichkolwiek okolicznościach zapytywano by mnie o to, nie powiem ani słowa — odpowiedział Caron.
— A ja, prędzej pozwolę sobie uciąć język, niż powiedzieć cokolwiek — odrzekła Weronika.
— Dobrze — rzekł ksiądz — jestem spokojny wierzę w przysięgę, którą wykonaliście przed Bogiem.
Poczem zwróciwszy się do Eugenji Daumont, której pochylone czoło i cała postawa wyrażały zgnębienie moralne i fizyczne — dodał:
— Czy słyszałaś, moja córko?
— Słyszałam, ojcze — odrzekła głosem drżącym Możesz się więc oddalić już bez obawy.
— Lecz czy będę wiedzieć co stanie się z tem dzieckiem? — zapytała Eugenja.
— I po cóż? — odrzekł ksiądz z pewną goryczą. — Czyn, który chciałaś popełnić, opuszczając tutaj to biedne dziecię, nie dowodzi, by obchodziła jego przyszłość. Przecież pragnęłaś jego śmierci!
— Niestety, prawda, księże proboszczu, lecz dzięki Bogu, słowa twoje wykazały mi całą niegodziwość mego postępowania natchnęły mię żalem...
— Oddal się, moja córko — powtórzył ksiądz Dubreuil — postąpię, jak mi nakazuje sumienie.
Eugenja Daumont skłoniła się w milczeniu i postąpiła ku drzwiom chatki, lecz zamiast się oddalić wróciła się jeszcze do księdza, błagalnie do niego, wyciągając ręce i tym samym tonem teatralnym zawołała:
— Ojcze mój, nie powiedziałeś mi, czy wina moja została zmazaną.
— Wzywałem dla ciebie miłosierdzia Boskiego — odpowiedział ksiądz Dubreuil — idź w pokoju.
Zagadkowa istota nie spodziewała się podobnej odpowiedzi. Oddaliła się z szybkością w stronę Varenne-Saint-Hilaire, i w kilka sekund zniknęła w ciemności. Zaledwie jednak przebiegła z pięćdziesiąt kroków, obróciła się na nowo w stronę chatki, i wygrażając pięścią, zawołała głosem syczącym:
— Przeklęte dziecko, tajemnica twego pochodzenia, będzie dobrze przechowaną, niczego nadto nie żądam. Nie istniej nigdy dla twojej matki, jak również i ona dla ciebie nie istnieje.
Następnie pobiegła dalej, zatrzymując się dopiero na dworcu kolei w La Veren.