Macocha (de Montépin, 1931)/Tom II/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Gaston wychylony z powozu, z gorączkowym niepokojem wpatrywał się w pustą przestrzeń, zapytując się co chwila, czy w godzinie stanowczej Teresa, przerażona tak śmiałem przedsięwzięciem, nie cofnęła się przed jego wykonaniem. Ta myśl od której uwolnić się nie mógł, przyprowadzała go do szaleństwa.
W tem, w dali, na chodniku spostrzegł postać kobiecą, raczej biegnącą niż idącą.
— To ono — szepnął i serce jego uderzyło gwałtownie.
Wyskoczył z powozu, budząc tym ruchem woźnicę, który, mimo zimna, drzemał w najlepsze, i pobiegł na jej spotkanie.
— To ty... — rzekła Teresa głosem omdlałym.
— To ty... — zawołał uszczęśliwiony.
— Cicho!... nie mów nic... — dodał, obejmując ją w pół i prowadząc do powozu.
Teresa dała się prowadzić, zdawało się jej, że to sen...
— Zaraz się obudzę — myślała — to wszystko jest niemożliwe...
Gaston wsadził ją do powozu, usiadł obok niej i rzekł do woźnicy:
— W drogę.
— A gdzie zatrzymać się w Saint-Denis?
— Przy moście prowadzącym na wyspę.
— Dobrze.
Konie zziębnięte chłodem poranku, ruszyły żwawo.
Gaston pewny już powodzenia, odetchnął głęboko, i objąwszy Teresę, przycisnął ją do piersi.
Nagle, przestraszony, wydał lekki okrzyk.
Biedne dziewczę wyczerpawszy siły pod wpływem tylu wrażeń, omdlało.
Co robić?
Artysta całował jej ręce, usunął włosy l oddechem swem orzeźwiał jej skronie, lecz wszystko napróżno.
Teresa do przytomności nie wracała.
Ogarnął go przestrach i niewymowny ból ścisnął mu serce. Krople zimnego potu wystąpiły mu na włosy, gdy współcześnie dreszcz przebiegał po całem jego ciele.
— Boże mój... jęknął — jeżeli ona nie żyje... jeśli wzruszenie ją zabiło...
I podwajał pieszczoty, a grube łzy spływały z jego oczów na bladą twarz dziewczęcia.
Powoli, nieznacznie Teresa zaczęła odzyskać przytomność. Podniosła powieki i przypomniała gdzie się znajduje. Oparła głowę na ramieniu Gastona i zaczęła płakać.
— Kazałeś mi i byłam posłuszną... — wyjąkała — dla ciebie zerwałam wszystko... od tej chwili na całym świecie zostajesz mi tylko ty jeden...
— I nie zawiodę cię nigdy, ukochana — odrzekł Gaston w uniesieniu. Ubóstwiam cię i będę ubóstwiać zawsze...
Te kilka wyrazów wywarły na niej wpływ magiczny...
Zapomniała o wszystkiem i przez cały czas drogi opowiadała w jaki sposób wydostała się z domu.
Konie biegły rączo i w niespełna półtorej godziny zatrzymały się na umówionem miejscu.
Zakochani wysiedli z powozu, a woźnica zawróciwszy, odjechał wolnym krokiem napowrót do Paryża.
Była już godzina piąta.
— Czy przybyliśmy na miejsce? — zapytała Teresa, zdziwiona tak krótką podróżą.
— Nie, drogie dziecię... To dopiero początek podróży; zatrzymaliśmy się zaś tutaj dla tego, by mylić poszukania, jeśliby jakie nastąpiły.
Poszli do dworca kolei żelaznej, gdzie w oświetlonych salach, niewielka liczba osób oczekiwała na pierwszy pociąg, mający nadejść z Paryża o godzinie szóstej. Kasy były jeszcze zamknięte. Gaston wprowadził swą towarzyszkę do sali klasy pierwszej podsunął jej fotel i usiadł przy niej.
— Gdzież jesteśmy?
— W Saint-Denis.
— I długo tu będziemy czekać?
— Nie... Wkrótce siądziemy do wagonu i dojedziemy już wprost do miejsca.
— Czyż nie lepiej było siąść do pociągu w Paryżu?...
— Nie, należało bowiem zatrzeć za sobą ślady kierunku naszej ucieczki.
— Zdaje mi się, że list, który zostawiłam w domu, mógł usunąć przypuszczenie, że szukałam ucieczki, raczej w samobójstwie...
— Bez wątpienia... lecz należało przewidzieć wszystko. Twoi rodzice mogą podejrzewać o manewr, a w takim razie policja na żądanie twego ojca wysłałaby na poszukiwania najlepszych ajentów, i gdybym nie przedsięwziął ostrożności, prędkoby nas odkryła. W Paryżu wszystkie dworce kolejowe są przepełnione ajentami, których poznać nie można nie różnią się bowiem niczem od zwykłych pasażerów. Nawet nie podejrzewając nikogo, obserwują machinalnie, instynktownie, z przyzwyczajenia do rzemiosła; zapisują sobie w pamięci rysy twarzy, gdyż obserwacje te mogą w danym razie być użyteczne. Siadając do pociągu w Saint-Denis, unikamy tych niebezpieczeństw i możemy mieć prawie pewność, że nikt nas nie zauważy.
— Więc — szeptała młoda dziewczyna, przejęta obawą — gdyby ci ajenci policyjni odkryli nasze schronienie — to mogliby mnie zabrać i odprowadzić do rodziców?...
— Niestety! droga moja, w tym względzie nie możemy się łudzić. Jesteś małoletnią, a prawo wymaga, by córka, dopóki nie ukończy lat dwadzieścia jeden, ulegała władzy rodziców. Musiałabyś znowu poddać się ich tyranji, a i ja byłbym odpowiedzialnym. Obwinionoby mnie o wykradzenie małoletniej i może uwięziono...
— Boże mój! co ty mówisz — szepnęła Teresa, ściskając ręce Gastona.
— Mówię ci prawdę, najczystszą prawdę; zrozumiesz więc teraz, jak starannie powinniśmy utrzymywać tajemnicę naszego schronienia.
— Och, rozumiem...
Otworzono drzwiczki kasy.
— Pójdę po bilet, bo za chwilę odjedziemy.
W pięć minut później wsiedli do pociągu, który ich uwiózł do Orry-!a-vile. Przejazd z Paryża do tej stacji trwa zaledwie godzinę. O szóstej pociąg zatrzymał się w Orry, stacji, jak wiemy, położonej wśród lasu Chantilly.
Teresa idąc za radą Gastona, zasłoniła twarz gęstą woalką, okryła się futrem i podawszy mu rękę wyszła ze stacji.
— Nie mamy czego już się obawiać rzekł Gaston, uszedłszy drogą kilkadziesiąt kroków-możemy teraz iść śmiało.
— Latem powinno tu być przyjemnie-zauważyła Teresa, wodząc wzrokiem po starych drzewach lasu.
— Cała okolica wioski, w której będziemy mieszkać, jest prześliczną. Zobaczysz, będziesz szczęśliwą...
— Jestem nią już teraz — odrzekło dziewczę, przy ciskając do serca rękę Gastona.
— Droga... ukochana... moja gwiazdko jasna...
Gdy weszli w środek lasu drogą prowadzącą do stawu Commelle, spłoszyli stado bażantów, które na ich widok zaczęły uciekać; kilka królików wyrwało się im z przed stóp, a widok tego życia wiejskiego, tak nowy i nieznany dotychczas Teresie, wkrótce wygładził w jej umyśle ostatnie chmurki jej nowej sytuacji.
— Czy miejsce w którem będziemy mieszkali blisko jest lasu?
— Drzewa lasu otaczają domek A czy jest ogród?
— Jest.
— A dużo w nim kwiatów?
— Na wiosnę będzie ich wiele, a jeśli tylko zechcesz, może być jeszcze więcej.
— Czy daleko jeszcze?.
— Dość daleko... będziemy iść jeszcze przynajmniej trzy kwadranse. Czy może czujesz się strudzoną?
— Trochę, ale opierając się na twoim ramieniu, dojdę napewno.....
— Jaka ty dobra jesteś, droga moja... ach, jak ja cię kocham!...
— Powinieneś mię kochać... bo ja potrzebuję być kochaną... tak mało dotychczas nią byłam...
— Weszli na równinę, z której rozpościerał się widok na folwark Commelle, stawy i małą rzeczkę do nich wpadającą, a naprzeciwko wznosił się pagórek uwieńczony grupą drzew wyniosłych. Wschodzące słońce oblewało promieniami horyzont i ziemię, która, jakkolwiek pozbawiona zieloności wiosennej, niemniej jednak przedstawiała widok pełen uroku.
— Ach jak tu pięknie — zawołała Teresa.
— Nieprawdaż?... a będzie jeszcze piękniej, gdy drzewa okryją się zielenią.
— Będziemy chodzić na spacer do lasu?
— Codziennie...
— A nie będzie niebezpieczeństwa, byśmy tu kogo spotkali?
— Nie... mieszkańcy Paryża rzadko tu przybywają. Zbyt daleko i niema dogodnej komunikacji.
Upojona świeżem powietrzem poranka, pięknemi widokami, a przedewszystkiem towarzystwem Gastona Teresa zapomniała na chwilę o rodzinie i swem położeniu. Wsparta na jego ramieniu, wciągała powietrze pełnemi płucami, i czuła się szczęśliwą.
Z swej strony Gaston doświadczał niewymownej roskoszy.
Przyszłość, która wkrótce miała się zarysować tak strasznie, wydawała mu się pełną róż i światła.
Było już wpół do ósmej, gdy weszli do Montgrésin.
— Przybyliśmy nareszcie... — rzekł Gaston tutaj przemieszkamy w samotności przez kilka miesięcy.
— Czy pójdziemy wprost do naszego domku?
— Nie.
— Dlaczego?
— Zjemy najprzód śniadanie u oberżystki, od której najęliśmy mieszkanie, chcę bowiem polecić jej, by uporządkowała je, i pragnąłbym, byś odpoczęła, po tak długiej drodze.
— Ależ ty dzisiaj nie powrócisz do Paryża?
— Pragnąłbym wcale cię nie opuszczać, droga, ale muszę dowiedzieć się, co się tam stało. Uprzedzę odźwiernę, że będę często wyjeżdżać, i nadto potrzebuję urządzić się do moich prac, do których zobowiązałem się, i które na termin ukończyć muszę.
— Więc jedź, mój drogi — odrzekła, tłumiąc westchnienie — nie należy zaniedbywać spraw.
— Nie będziesz się nudzić?
— Nie... będę myśleć o tobie.
— Dziecię drogie, jesteś nietylko piękną, lecz i dobrą... Trudno przecież byś bezustannie myślała o mnie... przywiozę ci z Paryża książek one ci zajmą czas podczas mej nieobecności.
Zbliżali się do oberży.
Oberżystka zajęta przy oknie czyszczeniem rondli spostrzegła ich i pośpieszyła otworzyć drzwi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.