Macocha (de Montépin, 1931)/Tom II/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Macocha
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1931
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Marâtre
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

— Już z powrotem? — zawołała śmiejąc się dobrodusznie — nie spodziewałam się pana tak prędko.
— Tak... z powrotem, matko Pascal — odrzekł Garston...
— I w towarzystwie żony?
— Tak... młoda para... turkawki.
— Ach, i jam taką była... ale to już dawno. Nie wrócą się te czasy... Zostaniesz pan, czy odjedziesz jeszcze?
— Przybyliśmy na stałe... i zaraz zajmiemy domek.
— Gotów zupełnie i czyściutki, jak pudełeczko. Nawet firanki już zawieszone. Pozostaje tylko przynieść pościel i bieliznę potrzebną...
— Ja wiem, matko Pascal, że u was niczego nam niebędzie brakowało.
— Pragnęłabym, by państwu było dobrze... Niech pani się zbliży do ognia, pani Dauberive, poranek dziś chłodny.
Usłyszawszy to nazwisko: Pani Dauberive, Teresa zarumieniła się jak wiśnia, szczęściem, gęsta woalka n:e dozwoliła widzieć jej pomieszania.
— Może podać co jeszcze przed śniadaniem? — zapytała oberżystka.
— Filiżankę czekolady, jeśli łaska — odrzekł Gaston...
— Zaraz będzie. Właśnie tylko co Anusia przyniosła świeże mleko od naszej krowy.
— Czy robotnicy rozpoczęli już budowę?
— Jeszcze od wczoraj rana.
— Może chcesz obejrzeć domek, nim podadzą czekoladę? — zapytał Gaston Teresy.
— Dobrze.
— Oto są klucze — rzekła oberżystka, podając je Gastonowi — drzwi zaś od ogrodu otwarte.
— Nasza gospodyni jest najlepszą w świecie kobietą — mówił Gaston wyszedłszy z oberży. — W danym razie możemy nawet jej się zwierzyć. Pozwoliłaby sobie uciąć język, a nie wydałaby nas. Tu możemy być spokojni.
Weszli do ogrodu, obejrzeli roboty rzemieślników i wstąpili do domku.
— Ależ tu nam będzie doskonale!- zawoła a Teresa, po obejrzeniu całego mieszkania.
— Podczas zimy może ci będzie trochę przykro, wieczory zwłaszcza wydawać ci się będą długiemu.
— Nie będę się nudzić ani zimą ani latem, bo ty będziesz ze mną.
Serdeczny pocałunek był nagrodą za te przyjemne dla niego słowa.
Powrócili do oberży, gdzie na stole, przykrytym białą serwetą, stały już dwie filiżanki czekolady. Pijąc ją, Gaston umówił się o stołowanie na przyszłość. Anusia miała im przynosić do domku śniadanie o godzinie w pół do dwunastej, a obiad o siódmej wieczorem. A ponieważ ranki i wieczory były chłodne, prosił więc oberżystkę, by codziennie przysyłała mu suche drzewo do kominka. Następnie porozumiał się z Teresą o odjeździe do Paryża, i przyrzekł jej powrócić wieczorem o godzinie siódmej.
Teresa złamana wzruszeniami ubiegłej nocy, w ubraniu, jak była, położyła się na łóżku, usiłując zasnąć, Gaston zaś puścił się w drogę z powrotem do Orry-la-Ville.
O jedenastej był już w Paryżu i udał się do swej pracowni. W mieszkaniu Daumontów roleta w pokoju Teresy była podniesiona, lecz okno zamknięte szczelnie.
Nie tracąc czasu, siadł do pracy.

∗             ∗

Robert Daumont wstał wedle zwyczaju o godzinie ósmej, i ubrawszy się, przeszedł do pokoju stołowego na kawę. Julja zajęta sprzątaniem, spostrzegłszy na stole list i myśląc, że już był czytany i tylko przez zapomnienie pozostawiony wzięła go i nie przeczytawszy nawet adresu, położyła na krawędzi kredensu, stojącego pod ścianą:
Biały kolor koperty zwrócił uwagę Daumonta. Wziął w rękę i poznał pismo Teresy.
Zdziwiony, następnie poruszony smutnem przeczuciem, drżącą ręką otworzył kopertę i przeczytał znany już czytelnikom list córki. W miarę czytania twarz jego z początku purpurowa, bladła coraz więcej. Pod wrażeniem tego niespodziewanego ciosu, zachwiał się na nogach, lecz wkrótce opanowawszy wzruszenie, rzucił się pędem do pokoju swej córki.
Ale pokój był pusty i pościel na łóżku w nieładzie...
— Ach! nieszczęśliwa!... — zawołał z rozpaczą. — Musiała odebrać sobie życie!
Wzbiegł jak szalony i pchnąwszy gwałtownie drzwi, wpadł do sypialni Eugenji.
— Wstawaj!... wstawaj!... — wołał głosem stłumionym, szarpiąc ją za ramię i zrywając kołdrę. — Wstawaj!... nasza córka nie żyje!...
— Co?... co takiego?... — pytała przebudzona nągle z twardego snu Eugenja.
— Nasza córka nie żyje!...
— Moja córka... Teresa... nie żyje... — zawołała, zrywając się z posłania — co ty mówisz? Teresa nie żyje?... to być nie może!...
— Nie może być!... masz, czytaj!... — i podał jej list Teresy.
Eugenja drżąc całem ciałem i szczękając zębami, ze zmienioną twarzą, która czyniła ją straszną, schwyciła list, lecz mrok panujący w pokoju nie dozwalał jej czytać. Wtedy jednym skokiem rzuciła, się ku oknu, szarpnęła roletę i zaczęła wzrokiem pożerać znane nam wyrazy.
— Ach! — zawołała głosem dzikim, syczącym, uderzając z wściekłością nogą o podłogę — nikczemna podła!...
Trudno się było łudzić. Ten krzyk rozpaczy nie pochodził z serca matczynego, które pęka na myśl o śmierci dziecka... był to krzyk wściekłości w obec niespodziewanej nadziei.
I rzeczywiście zawód był zupełny, ostateczny. Śmierć Teresy rozwiewała wszystkie marzenia, których urzeczywistnienie zdawało się tak bliskiem.
— Nie — rzekła po chwili milczenia — nie, to rzecz niemożliwa, nie wierzę w to... nie wierzę, i z rozrzuconemi włosami, w jednej koszuli tylko, pobiegła do pokoju córki, i jakby w przystępie warjacji zaczęła go przetrząsać, poruszając i podnosząc wszystkie sprzęty i ubranie w garderóbce, jakby podziewała się znaleźć kryjącą się za niem Teresę.
— Więc prawda! — bełkotała na pół przytomna macocha. — Musiała się zabić... podła!... zrujnowała nas!... Bywajcie zdrowe marzenia złote!... Znowu bieda... nędza... i już do śmierci!... Ach! bądź przeklęta, córko wyrodna!...
Robert Daumont nie wiele był wart, w każdym razie więcej od swej żony. Wstrętne słowa Eugenji oburzyły go tak, że zdobył się na odwagę wyrzec:
— Nie płacz nad przyszłością, którą utraciliśmy i nie przeklinaj dziecka... Powinnaś żałować, bo jeśli Teresa nie żyje, to tyś ją zabiła!
— Ja? — odrzekła oburzona — chyba zwariowałeś!
— Tak, ty!...
— A to jakim sposobem!
— Czyż to nie wstręt do małżeństwa, które jej narzuciłaś, popchnął ją do rozpaczy? Czyż nie ty wynalazłaś je? Czyż nie ty zmuszałaś ją?
Eugenja skrzyżowała ręce na falujących piersiach, i wzrokiem cisnęła błyskawice złości.
— Więc ty mnie teraz obwiniasz! — wybuchnęła — i o to, że chciałam wydobyć nas z tego ubóstwa [haniebnego, w którem gnijemy! Obwiniasz o to, że chciałam starość twoją uczynić spokojną, szczęśliwą, otoczoną poszanowaniem! Czyż pracując dla naszego szczęścia, nie pracowałam zarazem dla Teresy? Czyż dając jej miljony i czyniąc ją jedną z królowych Paryża, nie byłam przez to matką najlepszą?
Robert chciał odpowiedzieć, lecz Eugenja nie dała mu czasu.
— Milcz — krzyknęła, postępując z giestem groźnym ku niemu.
— Milcz! zabraniam ci przerywać mi! Ty podły hipokryto! skądże ci się to naraz wzięła ta komedja czułości? Czy myślisz, że dam się złapać na twoje głupie i fałszywe słowa! Czy już zapomniałeś, jakeś mi sam pomagał w doprowadzeniu do skutku moich projektów, jakeś je podtrzymywał, ośmielał mnie, pobudzał, bym śmiało szła naprzód? Jesteś równie jak ja winnym, jeżeli jestem winną i jeżeli jest winą pracować dla szczęścia swoich. Przeciwnie, to czyn chwalebny, a ja nic innego przecież nie czyniłam... Jeszcze raz ci mówię milcz! lepiej z zimną krwią zbadajmy sytuację i zo baczymy, czy można złemu zaradzić.
Robert Daumont od wielu już lat przywykły do posłuszeństwa, jak dziecko posłuszne schylił głowę nie odrzekł ani słowa.
— Gdzie znalazłeś ten list? — zapytała Eugenja.
— W pokoju stołowym, na kredensie.
— Jakim sposobem Teresa mogła wyjść nie sprawiwszy szmeru?
— To łatwo zrozumieć... Dość było zachować cokolwiek ostrożności... Przeszła lekko na palcach, a myśmy sami ułatwili jej wyjście, zostawiwszy klucz w zamku.
— Trzebaby się dowiedzieć, o której godzinie mogła wyjść z mieszkania... — rzekła Eugenja.
— Dobrze byłoby, lecz trudno...
— Nie mogła wyjść na ulicę, nie obudziwszy odźwiernej... należałoby ją zapytać, może przypomni sobie... Dalej, powinieneś zawiadomić policję i pomówić z tajnymi ajentami, bo chociaż list zostawiony przez nią, dozwala przypuszczać samobójstwo, ale być może, że w chwili stanowczej zabrakło jej odwagi. Młoda dziewczyna, uniesiona rozpaczą, może dojść do rzeki, ale gdy przyjdzie rzucić się do zimnej wody, cofa się. Takie wypadki codzień się zdarzają. Jakiś instynkt mi mówi, że ona żyje.
— Niech Bóg czuwa nad nią! — rzekł z westchnieniem Robert.
— Zejdź na dół i powiedz odźwiernej, by przyszła do mnie pomówić w ważnym interesie. Nim ona nadejdzie, wybadam tymczasem Julję.
— Co ona może wiedzieć...
— I mnie się tak zdaje, wszakże nie zawodzi.
Robert zeszedł na dół... Eugenja zaś włożywszy na siebie szlafroczek, wezwała służącę.
Julja słyszała żywszą rozmowę, ale przywykła do częstych kłótni swych państwa, przypuszczała, że i teraz chodzi o jaką kwestję oszczędności.
— O której godzinie dziś rano wyszłaś z domu? — zapytała Eugenja.
— Jak zwykle, proszę pani, o wpół do siódmej.
— Czy drzwi od przedpokoju były zamknięte?
— Były zamknięte.
— Na dwa spusty?
— Nie, wcale nie były zamknięte na zamek.
— Czy widziałaś jaki list w pokoju stołowym?
— Widziałam... Leżał na stole, ale sprzątając położyłam go na kredensie.
— Czy w ostatnich dniach, gdy panna Teresa była samą, rozmawiała z tobą?
— Nie proszę pani.
— Dobrze, możesz odejść.
Julja odeszła, zastanawiając się napróżno nad znaczeniem tych pytań.
W tej chwili wszedł Robert z odźwierną.
— Kochana pani Michaud — zwróciła się do niej Eugenja — zostaliśmy dotknięci ciosem strasznym.
— Ciosem strasznym? — powtórzyła odźwierna, zdziwiona tym wstępem. — Cóż się stało takiego?
— Może to nieszczęście da się jeszcze naprawić, a pani możesz dopomódz nam udzieleniem pewnych objaśnień.
— Ależ z całego serca...
— Czy pani otwierałaś komu dziś w nocy drzwi na ulicę?
— Otwierałam... przypominam sobie... Ktoś lekko zapukał w okienko loży, obudziliśmy się oboje pociągnęłam za sznurek i wypuściłam.
— I nie wiesz pani kto to był?
— Pytałam się, ale mi nie odpowiedziano. Trzeba pani wiedzieć, że my jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Te... z piątego piętra, mają rozmaite znajomości... niepodobna jest wzbronić...
— Która godzina mogła być wtedy?
— To pamiętam dobrze, bo może w pięć minut później, gdym zasypiała znowu, zegar wybijał trzecią.
— W samej połowie nocy... — jęknęła Eugenja — więc wszystko stracone!
— Stracone... co takiego? — zapytała odźwierna, ździwiona temi tajemniczemi słowy.
— Ufamy pani zupełnie i nie wahamy się powierzyć ci naszą boleść; ale zaklinam panią na wszystko co masz najświętszego, by to, co ci powiem, pozostało tylko między nami.
— Może mi pani śmiało zaufać. Znają mnie wszyscy i w tym domu i w całej dzielnicy. Każdy wie, że jestem uczciwą kobietą i że nigdy nie roznoszę plotek o lokatorach.
— Wiem i dla tego nie waham się... Wiesz pani że przed kilku tygodniami córka moja powróciła z pensji...
— Wiem śliczna panienka, nie mogę dość napatrzeć się na nią, gdy przechodzi koło loży!
— Mieliśmy ją właśnie wydać za mąż i do tego świetnie... ale małżeństwo to jej się nie podobało. Na pensji młode dziewczęta miewają niedorzeczne marzenia, tworzą sobie ideały mężów i myślą że znajdą je w życiu. Otóż, bankier, bardzo bogaty, który starał się o ręką mej córki, był już człowiekiem niemłodym, miał lat pięćdziesiąt... Teresa wyobraziła sobie, że my ją poświęcamy... Nie wiemy co się z z nią stało... ale to ona pukała dziś w nocy w okno loży, i jej to właśnie otworzyliście drzwi na ulicę.
— Boże miłosierny! — zawołała odźwierna, składając ręce — gdybym ja była wiedziała!...
— Opuściła dom rodziców i zostawiła tylko list w którym pewne nieokreślone wyrażenia, ale bardzo znaczące, przejmują nas przestrachem.
— Czy może postanowiła odebrać sobie życie?
— W liście pożegnała się z nami.
— Więc w takim razie, biedna musiała się utopić!
— I my się tego obawiamy, a to przypuszczenie zabija nas!
Nagle odźwierna krzyknęła i uderzyła się w czoło.
— Co pani stało się? — zapytał Robert Daumont.
— Czy państwo pewni jesteście, że panna Teresa chciała odebrać sobie życie?
— Pewności nie mamy żadnej, ale jej list naprowadza nas na tę myśl, i to tak wyraźnie, że prawie trudno jest wątpić...
— Dobrze byłoby jednak, żebyście państwo rozpoczęli poszukiwania... żywej...
— Poszukiwania żywej? — powtórzyli naraz małżonkowie.
— Cóż to znaczy? mów pani jaśniej. Czy wiesz pani cokolwiek?
— Tak, tylko nie wiem, czy to ma związek z ucieczką panny Teresy, choć mi się zdaje... Może powinnam była zawiadomić państwa o tem dawniej, ale nie przywiązywałam do tego żadnej wagi. Wiadoma rzecz zakochani... Nie ma się co dziwić, gdy w domu jest młoda ładna panna, a córka państwa była prześliczna...
— Zakochani? — powtórzyła pani Daumont — nie rozumiem...
— Za pozwoleniem, proszę o trochę cierpliwości. Mówiła pani, że ten bogaty bankier, który chciał się z nią ożenić, ma lat pięćdziesiąt?
— Tak.
— Więc to ten sam, który przyjeżdżał wczoraj takim pięknym powozem i takiemi ślicznemi końmi, że cała ulica dziwiła się?...
— Tak, to on.
— Hm... to nie ten, który przychodził pytać się mnie... będzie już z miesiąc temu...
— Więc przed miesiącem przychodził ktoś pytać się? I o co?
— O pani, o panu i o pannie Teresie.
— O cóż mianowicie?
— Wiadomo o co, jakiś zakochany.
— Lecz mówże, pani!
— Otóż było tak. Tylko co zapaliłam gaz i schodziłam do loży, gdy jakiś młody człowiek, słusznego wzrostu, przystojny, lecz widocznie wartogłów, podszedł do mnie i przywitał bardzo grzecznie. Zapytałam się go, jaki ma interes? Widocznie się wstydził bo prosił, że chce pomówić w loży, i gdym weszła i drzwi zamknęła za sobą, podał mi bilet pięćdziesięciofrankowy. Ale ja, co jestem doświadczona, zrozumiałam od razu o co mu chodzi. Rozumie się, nie przyjęłam pieniędzy. Wtedy on zaczął pytać się o rodzinę mieszkającą na trzecim piętrze, to jest o państwa i o ładną pannę, mającą lat siedemnaście lub osiemnaście... Widocznie może chciał bym zaniosła list do niej. Ale dałam mu do zrozumienia, że nie tędy droga, i takem mu uszu natarła że jak niepyszny uciekł z loży...
Eugenja ze ściągniętemi brwiami, blada, połykała każde słowo odźwiernej.
— I od tego dnia nie widziałaś go pani ani razu?
— Nie widziałam.
— Czy poznałabyś go pani?
— Być może, ale nie jestem pewną.
— Gdzie on mógł poznać Teresę? — odezwał się Robert Daumont.
— Gdzie? toż panna nieraz wychodziła z panią na miasto. Mógł spotkać na ulicy, mógł śledzić, może nawet szepnąć jakie słowo, lub wręczyć bilecik... Nikomu nie można wierzyć. Zresztą czy pani pewna jest swej służącej?
Pani Eugenja zadzwoniła na Julję.
— Słuchajno — przemówiła odrazu głosem surowym do przybyłej — czy otrzymywałaś jakie listy do mojej córki?
— Listów... do panny? Nie proszę pani, nigdy.
— Nie kłam! — zawołał Robert.
— Ja nie kłamię, proszę pana, nigdy nikt nie dawał mi żadnego listu.
— A gdy mnie nie było w domu, i gdy panna Teresa zostawała tylko z tobą, czy nie przychodził kto do niej? Czy nie wpuszczałaś kogo?
— Przysięgam pani, nigdy!
— Dobrze. Możesz odejść.
Służąca odeszła, jeszcze więcej zaintrygowana i nie rozumiejąca o co chodzi.
— Intryga miłosna Teresy z tym młodym, nieznanym człowiekiem, w gruncie rzeczy jest tylko przypuszczeniem — zauważył Robert Daumont — i nie opiera się na żadnej podstawie. Dopóki nie będziemy mieli wskazówki wyraźniejszej, trzeba przypuszczać samobójstwo...
— Za pozwoleniem — przerwała odźwierna.
— Cóż takiego?
— Przypuśćmy, że był jakiś zakochany...
— Więc cóż?
— Otóż, zakochani lubią zawsze do siebie pisywać... już to ich manja... Jeżeli panna Teresa wpadła w pułapkę jakiego dandysa, to on musiał pisywać... i kto wie, czy w pokoju jej nie znajdzie się jakiś ślad, jaki kawałek listu, który da wskazówkę. Mój prosty rozum mówi mi, ze panna, mająca lat siedemnaście, nie rzuci się w wodę dla tego, że rodzice chcą dać jej męża bogatego, chociaż już nie bardzo młodego.
— Może pani masz słuszność — odrzekła Eugenja — usłucham twej rady.
I udała się znowu do pokoju Teresy, a za nią Robert i odźwierna. Podniosła roletę, rozsunęła firanki i rozpoczęła poszukiwania.
— No! — rzekła z najwyższą złością, podnosząc pięść do góry — jeżeli powodem jej ucieczki jest mężczyzna, biada mu!
— Możnaby go było nauczyć — poparła odźwierna — uwiedzenie małoletniej to sprawa nie mała!
Zaglądali w każdy kąt, przetrząsali szuflady, każdy mebel opatrywali po wiele razy, lecz wszystko napróżno. Odźwierna nie mniej od nich przejęta, rozglądała się z ciekawością. Nagle w kącie pokoju spostrzegła jakiś przedmiot błyszczący i nachyliła się, by go podnieść.
— Co to jest? — zapytała Eugenja.
— Spinka, którą panna Teresa musiała zgubić.
Eugenja, obejrzawszy ją ze wszystkich stron, rzekła:
— Ona żyje i uciekła nie po to, by odebrać sobie życie... Nadto, uciekła z kochankiem, który był tutaj, w jej pokoju i zgubił tę spinkę od mankietu. Tak jest, G. D. to są pierwsze litery imienia i nazwiska tego nikczemnika...
— Ach, gdyby z tych liter można było dowiedzieć się nazwiska — zawołał Robert Daumont.
— To właśnie twoja rzecz odkryć. Na twojem stanowisku masz większą łatwość, niż kto inny...
W tej chwili, weszła Julja i rzekła.
— Wzywają panią do loży, pani Michaud.
Eugenja podeszła do odźwiernej i szepnęła jej do ucha:
— Powtarzam, że liczę na dyskrecję pani.
— Ach, pani, prędzej dam sobie uciąć język, niż powiem komu choć słowo.
I mówiła prawdę. Dzielna ta kobieta umiała utrzymać tajemnicę i nic na świecie nie mogło jej skłonić do zdrady położonego w niej zaufania.
Po jej odejściu Eugenja zbliżyła się do męża, który pod wpływem tego niespodziewanego ciosu stracił do reszty energję.
— Cóż stoisz — rzekła głosem drżącym ze złości — jak niedołęga, gdy tu potrzeba energji, inicjatywy i postanowienia! To jakiś mężczyzna, jest sprawcą naszej hańby, ruiny, utraty wszystkich nadziei naszych i całego skandalu! Ten mężczyzna, ten nikczemnik, uwodząc i wykradając z domu rodzicielskiego naszą córkę, małoletnią, popełnił zbrodnię, której prawo nie przebacza. Powinieneś więc wiedzieć, co zostaje ci do czynienia...
— Cóż ja mogę zrobić? — wyjąkał Robert.
— Co masz zrobić? — zawołała Eugenja z najwyższem zdziwieniem. — Więc nie rozumiesz? Potrzeba odkryć miejsce schronienia Teresy, potrzeba dowiedzieć się kto ją wykradł i wziął się do niego...
— Ależ tym sposobem wywołamy skandal, o którym sama mówiłaś przed chwilą.
— Być może, że zachowawszy ostrożność, uda się uniknąć rozgłosu... wszystko można robić po cichu... potrzeba poszukiwania prowadzić w tajemnicy...
— Lecz gdzież szukać? — pytał Robert, tracący coraz więcej przytomność umysłu. Dokądże mam iść? Jedyną wskazówką, jedynym punktem wyjścia jest ta spinka, a czyż to dostateczne.
— Widocznie, straciłeś głowę do reszty — rzekła Eugenja z pogardą — czyż to ja mam ci wytknąć plan poszukiwań?
— Owszem, zrób to, bo przyznaję ci się, że mi żadna myśl nie przychodzi.
Przedewszystkiem nie trzeba tracić odwagi. Nieszczęście stało się wielkie, ale tylko chwilowe. Rozumie się, że trudno już myśleć o wydaniu Teresy za barona Rittera, ale jak znalazłam jego, tak w krótkim czasie znajdę kogo innego, równie dobrego. Tyl-
ko najprzód potrzeba ją odebrać. Jeżeli uciekła, to dla tego, iż zdawało się jej, że jest zakochaną. W tym względzie, przyznaję się, ja jestem winną... Nie umiałam jej dopilnować i zanadto ufałam, tak jak gdyby można było ufać młodym dziewczętom! Lecz z drugiej strony, czyż mogłam przypuszczać, że jakiś kaprys nierozsądny zaprzątnie jej głowę i zniweczy wszystkie plany nasze? Ten, z którym ona uciekła, wyobraża sobie, że jest panem pozycji, ale gdy go odkryję, ja będę jego panią, i w razie potrzeby, dowiodę mu tego! Teresa drży przedemną, nie ośmieli mi się opierać, gdy stanę przed nią... Rozkażę jej i podda się, tak samo, jak poddałaby się, gdybym jej była lepiej strzegła.
— Ależ ona jest już zgubioną!.. ostatecznie zgubioną... — rzekł Robert.
— Dzieciństwo! Dlaczego ma być zgubioną, gdy nikt o tem wiedzieć nie będzie?.. A mam nadzieję, że nikt się nie dowie... Otóż powinieneś natychmiast rozesłać ajentów tajnych, będących w rozporządzeniu ministerjum, a rachuję, że i prefektura nie odmówi ci pomocy...
— Tak, ale żeby otrzymać pozwolenie, potrzeba odkryć prawdę...
— Więc cóż z tego? Ajenci zachowują dyskrecję z obowiązku, zresztą w pewnej mierze zależą od ciebie... Powinieneś użyć ministerialnych.
— Rozumie się.
— Wręczysz im fotografję Teresy i spinki...
— Zapominasz o tem, że ich potrzeba opłacać — dodał Daumont, zajęty zawsze kwestią pieniężną.
— Zapłaci się jednorazowo za usługę. Zresztą ciebie, jako pomocnika szefa wydziału, mniej to będzie kosztować, niż kogo innego... Ja także rozpocznę poszukiwania...
— Jaką my minę mieć będziemy teraz wobec barona Rittera?
— Zostaw to mnie.
— Lecz cóż ja powiem memu koledze Loigneyowi?
— Ani słowa! Nic nie powinien wiedzieć! Bądź z nim bardzo ostrożny w mowie, pamiętaj, że chodzi o przyszłość naszą! Lecz przedewszystkiem śpiesz się, bo ani chwili nie mamy do stracenia. Na wydatki zaś dam ci tysiąc franków, ale nie bądź zbyt hojnym...
— Bądź o to spokojną.
I zabrawszy fotografję i pieniądze, Robert Daumont ogłuszony tak nagłą katastrofą, drżący na myśl rozgłosu o ucieczce córki, opuścił mieszkanie i udał się do ministerjujm.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.