Maleńka Dorrit/Część II/Rozdział VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Maleńka Dorrit |
Podtytuł | powieść |
Wydawca | Książnica - Atlas |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakłady graficzne „Książnica-Atlas“ |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa |
Tłumacz | Cecylia Niewiadomska |
Tytuł orygin. | Little Dorrit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Państwo Sparkler zajmowali już własne mieszkanie. Urządzeniem zajęła się Fanny tak gorliwie, że było gotowe we wszystkich szczegółach, zanim pani Merdle wróciła do Londynu. Rozumie się, że panował tu komfort i zbytek, że młoda pani w niczem ustąpić nie chciała kosztownym wzorom, jakich jej dostarczył wspaniały pałac Merdlów.
Wieść o śmierci ojca zaskoczyła ją nagle pośród światowych rozrywek i zabaw, pogrążyła się na czas pewien w szczerym smutku i zmusiła do zajęcia się żałobnym strojem, od którego wymagała bardzo wiele.
Żałoba odsunęła ją od świata, skazała na nudy w domowem zaciszu, w towarzystwie męża, który całą miłością swoją nie umiał jej skracać godzin osamotnienia.
Nudne i smutne było letnie popołudnie. Dzień gorący i duszny, brak powietrza. Fanny, leżąc na sofie, zasypywała męża wyrzutami za upał, nudy, źle zastosowane wyrazy, Edmund znosił zły humor małżonki cierpliwie, posłusznie wypełniając drobne jej rozkazy.
— Otwórz balkon... usiądź, nie kręć się po pokoju... podnieś żaluzje... podaj mi wachlarz... nie ruszaj się z miejsca.
Rozmawiali o Emi i Edwardzie, którzy lada dzień mogli zjawić się w Londynie. Emi byłaby przyjechała wcześniej, ale musiała czekać na Edwarda, który kończył jakąś kurację na Sycylji. W każdym razie jej pokój był przygotowany i Edmund szczerze jak dziecko cieszył się nadzieją jej obecności w domu.
Fanny jednakże wyraziła zdanie, że dla Emi muszą koniecznie stworzyć kółko towarzyskie, nie czekając końca żałoby, gdyż inaczej piękne przymioty jej siostry nigdy się nie rozwiną na właściwem polu.
W tej chwili na dole ktoś zastukał do drzwi. Uderzenie było tak silne i dziwne, że Fanny drgnęła, Edmund zaś bez rozkazu poskoczył na balkon, aby spojrzeć z góry, co za gość w taki sposób bytność swoją zapowiada.
— Zdaje mi się, że ojczym — rzekł, składając raport.
Rzeczywiście po chwili pan Merdle wszedł do pokoju.
— Światła! — zawołała Fanny, usprawiedliwiając się jednocześnie przed gościem, że przyjmuje go po ciemku.
— Dla mnie dość jasno — odpowiedział bankier.
Wniesiono jednak światło, pasierb przysunął mu fotel.
— Chciałem was odwiedzić, przechodząc — rzekł Merdle. — Wyszedłem na przechadzkę... tyle pracy...
— Ojciec był u kogoś na obiedzie? — spytał Edmund, widząc ojczyma we fraku.
— Nie... zdaje się... nie byłem nigdzie na obiedzie... matka pojechała sama... wolałem się przejść...
— Jeśli ojciec nie jadł obiadu — zauważyła Fanny — to może podać szklankę kawy lub herbaty?
— Nie... nie... coś jadłem... tak... wstąpiłem do klubu na kieliszek wina — mówił, jakgdyby przypominał sobie te szczegóły.
— Chciałem was odwiedzić — powtórzył.
— Bardzo nam przyjemnie... gość tak rzadki — mówiła Fanny. — Rozmawialiśmy z Edmundem o śmierci ojca.
— Dziwny zbieg okoliczności — zauważył bankier.
Fanny nie rozumiała, co to znaczy.
— Chciałem was odwiedzie — jeszcze raz powtórzył bankier — przechodziłem tędy... nie będę zabierał wam czasu... Ale... może mi pożyczycie... scyzoryka.
— O — zawołała Fanny — pan Merdle pożycza ode mnie! — roześmiała się i kazała Edmundowi podać sobie perłową neseserkę.
— Wolałbym inny... w ciemniejszej oprawie — mówił, oglądając, pan Merdle.
— Więc szyldkretowy. Podaj, Edmundzie, to ciemne puzderko. Przebaczam, jeśli będzie splamiony atramentem.
— Postaram się, żeby nie był poplamiony — odpowiedział z dziwnym uśmiechem.
Pożegnanie banalne, wizyta skończona. Fanny westchnęła głęboko. Prawda, że Edmund nie był zajmujący, ale ten wielki bankier...
A jednak inni ludzie muszą w nim coś widzieć, każdy mu ufa, powierza majątek, mówią, że ma otrzymać tytuł.
O tem toczyła się właśnie rozmowa na proszonym obiedzie u doktora, który pani Merdle raczyła zaszczycić swą obecnością. Słodkie i pełne nadziei półsłówka tak mile pieściły jej ucho.
Towarzystwo, które dziś stanowiła tak zwana inteligencja mieszczańska, było dość jednolite, zespolone, i obiad przeciągnął się długo. Pozostawszy sam wreszcie, znakomity doktór usiadł w otwartem oknie z książką w ręku. Lubił czytać i miał piękną bibljotekę, starannie uzupełnianą podług gustu.
Było późno, koło północy, służba spała, kiedy usłyszał silne stukanie na dole. Sam zszedł ze świecą i otworzył. Ujrzał przed sobą człowieka bez tużurka i kapelusza, z rękawami koszuli, zawiniętemi po łokcie. Twarz jego wyrażała gwałtowne wzruszenie, a był tak zdyszany, że nie mógł przemówić, i w milczeniu podawał mu jakąś karteczkę.
— Jestem... kąpielowy... — wyjąkał głosem urywanym — niedaleko... może pan będzie łaskaw ze mną... to znaleźliśmy na stole.
Doktór przeczytał swoje nazwisko i adres, zmarszczył czoło i zmrużył oczy, wpatrując się w litery nabazgrane ołówkiem. W milczeniu zdjął z wieszadła palto i kapelusz, zamknął drzwi na klucz i pośpiesznie wyszedł.
W zakładzie kąpielowym zastał całą służbę, czekającą na niego w korytarzu, na wszystkich twarzach był niepokój i wzburzenie.
— Niech się wszyscy oddalą, a ty mię prowadź, gdzie trzeba — rzekł doktór do człowieka, który go przyprowadził.
W końcu korytarza kąpielowy jakby z wahaniem cicho otworzył drzwi i cofnął się natychmiast, ustępując miejsca doktorowi.
Doktór wszedł.
W kącie pokoju stała wanna marmurowa bez wody, w niej jak w trumnie leżał człowiek, nakryty prześcieradłem. Na dnie wanny była krew skrzepła i ciemna, obok na stoliku pusta buteleczka i mały scyzoryk w szyldkretowej oprawie — zaplamiony.
— Przecięcie weny... śmierć szybka... co najmniej przed pół godziną.
Rozejrzał się dokoła. Na kanapie leżało ubranie samobójcy, na stole zegarek i notatnik. Z notatnika wyglądała zapisana kartka, złożona w formie listu.
— Do mnie adresowana — rzekł doktór i otworzył bilecik.
Dnia następnego Londyn zbudziła wieść przerażająca, że bankier Merdle, największy z oszustów, odebrał sobie życie.