Maleńka Dorrit/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Maleńka Dorrit | |
Podtytuł | powieść | |
Wydawca | Książnica - Atlas | |
Data wyd. | 1925 | |
Druk | Zakłady graficzne „Książnica-Atlas“ | |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa | |
Tłumacz | Cecylia Niewiadomska | |
Tytuł orygin. | Little Dorrit | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron | ||
Artykuł w Wikipedii |
BIBLJOTEKA „ISKIER“
POD REDAKCJĄ WŁADYSŁAWA KOPCZEWSKIEGO
KAROL DICKENS
MALEŃKA DORRIT
POWIEŚĆ
w opracowaniu
CECYLJI NIEWIADOMSKIEJ
KSIĄŻNICA-ATLAS
ZJEDNOCZONE ZAKŁADY KARTOGRAFICZNE I WYDAWNICZE
TOW. NAUCZ. SZKÓŁ ŚREDN. I WYŻSZ., SP. AKC.
LWÓW — WARSZAWA
1925
KAROL DICKENS
sławny powieściopisarz angielski, urodził się w r. 1812, umarł w 1870 r. Ojciec, skromny urzędnik marynarki, nie mógł wystarczyć na utrzymanie rodziny i nawet czas jakiś za długi siedział w więzieniu. Odwiedzał je wtedy, poznał dobrze życie więźniów i opisał później w „Maleńkiej Dorrit“. Do szkoły oddano Karola dopiero w dwunastym roku życia. Pracował przez pewien czas u adwokata, lecz wkońcu rzucił swoje zajęcie i został dziennikarzem i powieściopisarzem, z humorem malując w swych licznych powieściach wady ludzkie. Potępia egoistów, pyszałków, obłudników — lubi świat zapomnianych, ubogich i słabych. W każdej prawie powieści znajduje się jakaś cząstka jego życia, jakieś wspomnienie, najwięcej w „Dawidzie Copperfield“. 439
Skład i druk wykonano w zakładach graficznych „Książnica-Atlas“ we Lwowie.
|
MGLISTY, pochmurny wieczór jesiennej niedzieli w Londynie. Dzwony w kościołach biją bezustanku, na ulicach cisza i pustka świąteczna; zmrok posępny obejmuje panowanie.
W oknie kawiarni przy jednej ze starych ulic Londynu siedział Artur Clennam i patrzył w zamyśleniu na milczące domy, szare niebo i błoto na środku ulicy. Na jego twarzy malowało się zmęczenie i smutek. Nie wyglądał na człowieka, który wita rodzinne miasto po kilkunastu latach niewidzenia.
A jednakże tak było. Jako dwudziestoletni młodzieniec opuścił Anglję, aby połączyć się z ojcem, który reprezentował dom handlowy w Chinach, i dopiero po śmierci ojca udał się w drogę powrotną, a parę godzin temu wysiadł z dyliżansu, kursującego między Londynem i Duwrem.
Był to zatem mężczyzna już blisko czterdziestoletni, wysoki, dosyć szczupły, o twarzy bladej i spokojnej, łagodnych czach i smutnem spojrzeniu.
Siedząc teraz w kawiarni i słuchając dzwonów, pomimo roli przeniósł się w lata dzieciństwa i przeżywał wspomnienia wielu takich niedziel, dżdżystych, posępnych, chłodnych, w starym i ponurym domu, dokąd — zdawało się — nigdy nie przenikał najmniejszy promyk słońca i gdzie nikt nie słyszał serdecznego słowa.
— Proszę pana — odezwał się usługujący — czy pan zostanie na noc? Możemy zaraz przygotować pokój.
— Dobrze — odpowiedział Artur machinalnie.
— Chłopiec! — zawołał służący — zabierz walizkę pana do pokoju Nr. 7.
Artur ocknął się nagle.
— Przepraszam — rzekł żywo. — Mówiłem bezmyślnie. Nie będę tu nocować, idę zaraz do domu.
Nie podnosił się jednak, widocznie nie było mu pilno.
A może był zmęczony daleką podróżą i dlatego nie miał ochoty wychodzić na ulicę, gdzie deszcz zaczął padać. Nieliczni przechodnie otwierali śpiesznie parasole lub chronili się w bramy domów. Zapalono latarnie i słabe ich światło w mgle i deszczu tworzyło jasne duże plamy.
Artur Clennam podniósł się wreszcie, zapiął surdut na wszystkie guziki, wziął kapelusz, parasol, który otworzył na progu, i skierował się w stronę kościoła świętego Pawła.
Szedł dość długo przez puste, błotniste ulice koło zamkniętych sklepów, zmierzając ku rzece. Szedł krokiem pewnym, drogą dobrze znaną, choć nieuczęszczaną od lat tylu.
Nakoniec zatrzymał się pod bardzo starym domem, otoczonym żelaznemi sztachetami. Zatrzymał się i objął go uważnie wzrokiem. O zmroku mury domu zdawały się czarne, na dziedzińcu za kratą konały dwa drzewa, murawa na trawniku była tak nędzna i żółta, że barwą nie różniła się od rdzy na kratach.
W grubych murach ciemniały wąskie i głębokie okna, które nie
mogły dawać wiele światła. Dom ze starości pochylił się na jedną stronę, więc go podparto ciężkiemi belkami, pokrytemi dziś pleśnią i szarym porostem.
Artur pomimo deszczu stał na chodniku i dość długo wpatrywał się w starą ruderę. Wkońcu westchnął głęboko.
— Nic się nie zmieniło — szepnął półgłosem — ciemny, ponury i nędzny ten mój dom, jak dawniej... W oknach matki słabe, blade światło, jak zawsze, Nic, nic się nie zmieniło.
Zbliżył się wreszcie i zastukał młotkiem w drzwi, potem czekał cierpliwie.
W domu cisza głucha, następnie ciężkie kroki w ciemnej sieni, klucz obrócił się w zamku, drzwi się otworzyły i na progu ze świecą w ręku ukazał się starzec niski, krępy, pergaminowy, z szarą twarzą i błyszczącemi oczyma.
— A, pan Artur — rzekł obojętnie. — Nareszcie pan przyjechał.
Clennam wszedł do sieni i drzwi za sobą zamknął.
— Jak się miewa matka? — zapytał spokojnie, zdejmując wilgotną odzież.
— Jak zawsze. W swoim pokoju, przez piętnaście lat ostatnich nie wychodziła z niego nawet pięciu razy.
Weszli do jadalnego pokoju, który tonął w mroku, licha świeczka nie mogła rozprószyć ciemności. Stary człowiek postawił ją na stole i zapalał drugą, aby poświecić gościowi.
— Matka pana nie będzie rada, że podróżowałeś w niedzielę, panie Arturze — rzekł, potrząsając głową.
— Trudno, żebym się wrócił — odpowiedział Clennam.
— Wiem, wiem. Niech pan zaczeka, pójdę jej powiedzieć.
I z zapaloną świecą skierował się ku drzwiom.
Starzec szedł ciężkim krokiem. Był ubrany w ciemny tużurek i aksamitne spodnie. Głowę trzymał przechyloną dziwnie na bok i posuwał się także jakby jedną stroną, z drugiej strony szyi sterczały mu końce halsztuka, co sprawiało takie wrażenie, jakby urwał się z szubienicy i zostały mu na szyi końce sznura, na którym był powieszony.
Skoro zniknął za drzwiami, Artur obejrzał się wkoło. Twarz jego miała wyraz niewymownie smutny.
— Jakiż jestem słaby — szepnął drżącemi ustami — miałbym ochotę płakać. I dlaczego? Czyż nie przywykłem? Czyż mogłem się spodziewać innego przyjęcia? A jednak... tyle lat...
Wyjął chustkę i szybko otarł łzy, które wbrew woli spływały mu po twarzy. Usiłował zapanować nad wzruszeniem, wziął ze stołu świecznik z zapaloną świecą i zaczął się glądać po pokoju. Wszystko, jak było przedtem: stare sprzęty, na ścianach zczerniałe obrazy z Pisma Świętego, stary zegar, jak dawniej, uśmiechał się złośliwie, wskazując mu, że spóźni się do szkoły.
Stary człowiek ze świecą znowu stanął we drzwiach.
— Poświecę panu — odezwał się sucho i zaczął wstępować na schody.
Pokój matki Artura był długi i ciemny, podłoga pochyliła się jakoś ukośnie i kominek, na którym płonął mały ogień — płonął od lat piętnastu — kominek ten wpadł jakby w rodzaj zagłębienia. Tuż przy nim stała ciemna i długa kanapa, cokolwiek podobna do trumny i założona twardemi poduszkami. Na niej stara kobieta w czarnym czepcu wdowy, oparta o poręcz, siedziała prosto i sztywno.
Była to pani Clennam.
Artur zbliżył się do niej z pewną nieśmiałością, lekko, prawie w powietrzu dotknął ustami bandaża, który spowijał jej rękę, i na milczący znak skinieniem oczu usiadł naprzeciwko po drugiej stronie stolika.
Na twarzy starej kobiety nie malowało się żadne wzruszenie.
— Wszystko tutaj, jak było — odezwał się Artur, obejmując ciemną komnatę spojrzeniem — tylko twe czynne życie zmieniło się, matko.
— Taka wola Boża — odparła mu sucho. — Reumatyzm odjął mi nogi i nie wychodzę z pokoju. Od wielu już lat, Efri? — zwróciła się przez ramię poza siebie.
— Dwanaście lat na Boże Narodzenie się skończyło — odparł z ciemnej głębi pokoju głos drżący i stłumiony.
— To ty, Efri? — zawołał Artur z lekkim odcieniem radości, zwracając się w tę stronę.
— Jestem, panie Arturze — powtórzył ten sam głos, jakby zdradzając wzruszenie, i z ciemności wysunęła się zgarbiona postać o zalęknionej twarzy i niespokojnym wzroku. Znalazłszy się w obrębie światła, posłała Arturowi ręką pocałunek i cofnęła się znowu.
— Dzięki Bogu, mogę jednakże zajmować się interesami —
przemówiła znów pani Clennam, — Jest to wielkie dobrodziejstwo i łaska Opatrzności. Ale dosyć o interesach przy świętym dniu niedzieli. Musi być okropna pogoda?
— Tak, matko.
— Śnieg pada?
— Śnieg? Przecież to wrzesień dopiero.
Stara kobieta lekko wzruszyła ramionami.
— Dla mnie niema pór roku w tym pokoju — rzekła. — Tak się podobało Bogu.
Artur objął spojrzeniem leżące na stole przedmioty: parę
książek, chustkę od nosa, okulary i duży złoty zegarek w podwójnej kopercie, widocznie bardzo stary.
Oczy Artura dłużej zatrzymały się na tym przedmiocie.
— Widzę, że moja przesyłka szczęśliwie cię doszła, matko —
przemówił.
— Jak widzisz.
— Ojciec troszczył się o to bardzo w ostatniej chwili.
To było jego ostatnie życzenie, ostatni rozkaz. Już nie mógł
prawie mówić, kiedy położył jeszcze rękę na tym zegarku i powiedział: „Matce... odeślij...“, potem chciał go otworzyć i patrzył tak wymownie, iż nie mogłem wątpić, że mu wróciła przytomność.
— Więc poprzednio był nieprzytomny? — spytała pani
Clennam z nagłym błyskiem oczu.
— Tak, poprzednio — rzekł cicho Artur.
— Spełniłem jego życzenie bez zwłoki — zaczął znowu po chwili — lecz nie zdziwisz się, matko, że otworzyłem kopertę. Zdawało mi się, że mogę znaleźć tu coś ważnego. Ojciec w ostatnich chwilach chciał mi coś powiedzieć i... już nie mógł.
Lecz nie było nic więcej, prócz krążka jedwabiu, na którym może
sama wyhaftowałaś te parę wyrazów. Zapewne jest tam dotąd?
Pani Clennam skinęła głową.
— Dość dziś o interesach — przerwała jednocześnie. —
Efri, dziewiąta!
Na to krótkie wezwanie z ciemnej głębi pokoju pochylona
staruszka podbiegła szybko do stolika, sprzątnęła z niego wszystkie rzeczy, wyszła i powróciła za chwilę, niosąc na tacy kilka biskwitów i kawałeczek masła, starannie i systematycznie ułożone. Jednocześnie na drugiej tacy stary człowiek z głową na
bok przekrzywioną wniósł wino, cukier, cytrynę. Przy ogniu na
kominku gotowała się woda. Starzec nalał jej w szklankę, dodał wina, cukru, cytryny, uważnie, jakby podług przepisanej miary, zamieszał i postawił przed matką Artura.
Pani Clennam maczała biskwity w napoju, inne Efri podawała smarowane masłem, a skoro zjadła określoną ilość, sprzątnięto obie tace; książki, chustka i okulary znalazły się na swojem miejscu.
Pani Clennam sięgnęła po nie, otworzyła książkę i głosem
silnym, stanowczym i twardym odczytała ustęp z Pisma Świętego. Stary człowiek, Efri i Artur, stojąc, słuchali w milczeniu.
Zamknąwszy wreszcie książkę, jeszcze przez czas jakiś wdowa
nie poruszała się z miejsca, jakgdyby zatopiona w rozmyślaniu.
Wkońcu podniosła głowę.
— Dobranoc, Arturze — powiedziała obojętnie. — Efri
zajmie się wszystkiem, czego potrzebujesz. Ostrożnie! nie trąć
mojej ręki, to boli.
Artur delikatnie dotknął owiniętej ręki.
— Dobranoc, matko — rzekł stłumionym głosem.
Panował już nad sobą i był zupełnie spokojny, ale w oczach
miał taki nieskończony smutek, jakby wśród ciemnej nocy zgasła ostatnia gwiazdeczka...
Kiedy znalazł się znowu w jadalnym pokoju, Efri go zapytała, co ma podać na wieczerzę.
— Nic nie będę jadł, Efri, nie myśl o tem.
Stara kobieta szybko rzuciła okiem dokoła i na palcach
przybliżyła się do niego.
— Czego pan się boi? — szepnęła mu prawie do ucha. —
Przecie pan już odebrał swoją część majątku?
Blady uśmiech przemknął po ustach Artura.
— Moja dobra Efri, — rzekł miękko i łagodnie — nie boję się i rozporządzam już swoim majątkiem, bądź spokojna. Zawsze troszczysz się o mnie.
Stara potrząsnęła głową.
— Ja myślałam — zaczęła. — Tak czekałam, aż pan przyjedzie! Bo tu strasznie, okropnie! Oni robią wszystko, co im się podoba. Ona jest bardzo mądra, bardzo mądra, chytra, ale Jeremjasz gorszy. O, daleko gorszy! To dopiero obłudnik i mądrala! Żeby pan wiedział, co on z nią wyrabia! Słyszę nieraz, jak mówi do niej, i drżę cała.
— Do mojej matki?
— Tst! tst! już idzie. On się nikogo nie boi. Straszny człowiek, panie Arturze, o, straszny! To mój mąż!
Ciężkie kroki zatrzymały się za drzwiami, Jeremjasz dotknął klamki i stanął na progu. Bystre oczy zanurzył w półciemnym pokoju.
— No, stara, wieczerza dla pana Artura.
— Nie będę jadł — rzekł Artur, zwracając się ku niemu.
— W takim razie przygotuj łóżko. Czegóż stoisz, jak kołek?
Efri podreptała pośpiesznie do szafy i zaczęła wyjmować bieliznę na pościel.
— Będzie pan miał jutro przeprawę z matką, panie Arturze — odezwał się Jeremjasz. — Wycofać się z interesu, piękna sprawa!
— Narazie wycofałem się z życia dla interesu — zauważył Artur. — Czas to zmienić.
— Pańska wola, jak pan sobie postanowi. Tylko niech pan nie myśli, że będę pośredniczył między wami. Miałem tego
dosyć za życia nieboszczyka pana.
— Nie prosiłem cię o to, Jeremjaszu — spokojnie zwrócił mu uwagę Artur.
— Tem lepiej. Bardzo dobrze. No, nie wzięłaś tam jeszcze wszystkiego?
— Już, już — odpowiedziała szybko Efri, podnosząc sporą paczkę, którą ułożyła obok.
Artur schylił się także, pomógł jej zabrać bieliznę, powiedział spokojnie:
— Dobranoc, Jeremjaszu, — i udał się za starą po schodach w głąb domu.
Mijali korytarze, to ciemne schody w dusznem i nieodświeżanem powietrzu, nakoniec znaleźli się na poddaszu w obszernym i niskim pokoju, który niegdyś Artur zajmował.
Zapach wilgoci, stęchlizny i kurzu unosił się w powietrzu, pokój był zastawiony staremi gratami, które nie mogły dłużej pełnić, swoich obowiązków. Efri postawiła świecę na kominku, czarnym i okopconym, jak wygasły krater, a Artur otworzył okno, wychodzące na cały las kominów, odcinających się dumnie i groźnie na ciemnem i pochmurnem niebie.
Stał przez chwilę, patrząc przed siebie, wreszcie odwrócił oczy od tego widoku, zbliżył się do Efri i usiadł przy łóżku.
— Jak to się stało — zaczął — że pobraliście się z Jeremjaszem? Nie śniło ci się o tem, kiedy wyjeżdżałem.
— Jak to się stało — powtórzyła stara, ruszając ramionami i potrząsając mocno poduszkę, którą nawlekała. — Bardzobym chciała wiedzieć, jak się to stało, panie. Cóż ja mogę?
Kazali i pożenili nas. Cóż ja poradzę na to? To mądrale, panie, mądrale! A, chytrzy!
— Przecież nie mogli cię zmusić?
— Zmusić? Co to znaczy zmusić? Ja przecie muszę robić to wszystko, co każą. Każą i koniec. Czy pan ich się wcale nie boi? Czy pan myśli, że jeśli oni co uradzą, to pan może nie zrobić?
— Jeżeli mi się nie podoba, Efri, to napewno nie zrobię,
i dlatego jestem ciekaw, w jaki sposób bez własnej woli zostałaś żoną Jeremjasza Flintwinch (Flintuincz).
Staruszka energicznie rozciągnęła czyste prześcieradło na starym materacu i zaczęła powlekać kołdrę.
— To się stało zupełnie prosto — rzekła wreszcie. — On mi powiedział: Efri, jak ci się podoba nazwisko Flintwinch. Nie wytrzeszczaj oczu, bo za tydzień będzie już twojem. Tak postanowiliśmy. Ona jest coraz słabsza i musi mieć kogoś przy sobie bezustannie, więc uznałem, że będzie najwygodniej, abyś została moją żoną. Żona musi być posłuszna mężowi, ponieważ stanowi z nim jedno.
Strzepnęła mocno kołdrę i zaczęła ją zapinać na guziki.
— I cóż dalej? — zapytał Artur.
A cóż mogło być dalej? W niedzielę ona powiedziała: Już wyszły trzecie zapowiedzi, idź do kościoła, Efri, zostaniesz żoną Jeremjasza. On czekał na mnie i poszliśmy razem. Cóż mogłam poradzić na to?
Artur pochylił głowę i pogrążył się w zamyśleniu. Zastanawiał się nad tem, jak małżeństwo oddziałało na sposobienie
Efri: czy ta najlepsza jego przyjaciółka oddała rzeczywiście swoją wolę narzuconemu mężowi?
— Efri — zapytał nagle — co to za młoda dziewczyna była w pokoju matki? Widziałem ją tam w głębi obok ciebie.
Staruszka wydęła usta i wzruszyła ramionami.
— To maleńka Dorrit — rzekła. — Przychodzi do szycia. Dobra nawet dziewczyna. Ot, taki sobie nowy kaprys pani... I on jakoś pozwala...
Ciężkie kroki dały się słyszeć na schodach i Efri umilkła
nagle. Szybko położyła czystą bieliznę na kołdrze i, szepnąwszy
cicho: dobranoc, śpiesznie opuściła pokój.
Artur został sam. Stanął w otwartem oknie i patrzył w mrok nocy, na ciemny las kominów, rysujących się na tle nieba. Patrzył na nie tak samo w ciągu długich lat dzieciństwa, i dalekie wspomnienia budziły się w jego duszy.
Efri tymczasem szybkim i nieśmiałym krokiem podążyła
napowrót do pokoju pani Clennam, ażeby się upewnić, czy jej
nie potrzebuje.
Załatwiwszy tu wszystko, wyszła tylnemi drzwiami o kilka
schodków niżej do swego pokoju. Jeremjasza jeszcze nie było, ale nie troszcząc się o to, spokojnie położyła się do łóżka.
Obudziła się nagle. Wydawało jej się, że spała kilka godzin. Wypalona świeca potwierdzała to przypuszczenie, noc musi być głęboka. Lecz Jeremjasza niema.
Zadziwiona i prawie niespokojna wstała, narzuciła spódnicę i chustkę i zaczęła schodzić pociemku ze schodów.
— A może mi się to śni? — przyszło jej na myśl.
Ale nie, szła przytomnie, trzymając się mocno poręczy i skradając się cichutko z powodu obawy.
Znalazłszy się na dole, zobaczyła, iż z małego pokoiku tuż przy wejściu wpada do sieni słaba smuga światła. Więc tam był jej małżonek. Może zemdlał, może — nie żyje...
Zebrawszy całą odwagę, cichutko przysunęła się do drzwi
bosemi nogami po kamiennej posadzce i skulona, z wyciągniętą
naprzód szyją, zapuściła ciekawe, badawcze spojrzenie w głąb
słabo oświetlonej izdebki.
I prawie skamieniała. Na stole dopalała się świeca w lichtarzu, przy stole z jednej strony siedział jej Jeremjasz przed dobrze napoczętą już butelką i wysuszoną szklanką, a naprzeciwko niego — siedział Jeremjasz drugi i spał, oparłszy głowę o poręcz wysokiego krzesła.
— Wielki Boże!... — szepnęła drżącym głosem Efri.
Jej Jeremjasz, jakgdyby usłyszał te słowa, obejrzał się dokoła ze zsuniętemi brwiami, potem błyszczące oczy utkwił w sobowtórze, wreszcie sięgnął po szczypce i pchnął niemi śpiącego
z całej siły.
— Co to? — zawołał, budząc się, drugi Jeremjasz.
— Tsst! — syknął groźnie pierwszy. — Czas na ciebie. Spałeś przeszło dwie godziny. Dosyć tego. Wpół do trzeciej. No, ubieraj się, prędko.
— Miałem na pożegnanie dostać szklankę wina.
— Pij! — rzekł Jeremjasz, nalewając mu z butelki. — A spraw się dobrze. Napisz natychmiast, jak będziesz na miejscu.
Szkatułkę złożysz w banku na swoje nazwisko, jak cię uczyłem.
Byłeś zawsze dobrym wspólnikiem, więc rachuję na twoją głowę.
To może być kopalnia. Ostatnia chwila usunięcia tego z domu. Znam niby ich oboje, ale trudno przewidzieć, co może nastąpić. Tak będziemy bezpieczni. Więc pamiętasz wszystko?
— Bądź spokojny. Znasz mię chyba dostatecznie.
Jednocześnie Jeremjasz I-szy pomagał Jeremjaszowi II-mu ubrać się w szeroki płaszcz i umieścić pod nim dość dużą szkatułkę, okutą żelazem i zapewne ciężką. Gdy zbliżał się do drzwi, Efri cofnęła się szybko i bez szelestu znalazła się znowu na schodach. Stąd widziała, jak cicho otworzyły się drzwi wchodowe, poczuła chłodny powiew czarnej nocy, potem drzwi się zamknęły.
Miała dość czasu, aby powrócić do łóżka, lecz nie mogła ruszyć się z miejsca. Nogi były tak ciężkie, jakby wrosły w schody, nie była zdolna ani podnieść głowy, ani poruszyć ręką. To też Jeremjasz ze świecą w ręku natknął się prosto na nią.
Zatrzymał się, lecz nie przemówił ani słowa, tylko utkwił w jej oczach błyszczące spojrzenie, przed którem cofnęła się pomimowoli. I ruszył prosto na nią, popychając ją przed sobą wzrokiem, a Efri wpółprzytomna cofała się ciągle.
Takim sposobem weszli do swego pokoju. Jeremjasz cicho zamknął drzwi za sobą i pochwycił żonę za gardło.
— Ha! — szeptał groźnie — zbudź się! Jesteś lunatyczką. Chodzisz we śnie. Obudź się!
— Jeremjasz! Jeremjasz! — bełkotała kobieta przestraszona. — Mnie się zdawało...
— Co ci się zdawało, to mię nic nie obchodzi. Zasnąłem na dole, a kiedy chciałem wrócić do pokoju, spotkałem cię na schodach śpiącą. Zbudziłaś się? Pamiętaj, że jeśli się to powtórzy, zastosuję lekarstwo, które cię wyleczy napewno, pamiętaj!
Efri, drżąc cała, wsunęła się cicho do łóżka.
Nazajutrz o 9-ej rano Jeremjasz Flintwinch wtoczył fotel pani Clennam do znanego nam już pokoju i umieścił go przed zamkniętem biurkiem.
Wówczas wdowa wyjęła klucz z woreczka, otworzyła biurko, opuściła klapę i wysunęła z głębi parę książek. Jeremjasz zniknął, lecz ukazał się wkrótce Artur Clennam.
— Dzień dobry, matko. Jakże dzisiaj zdrowie?
— Możesz nie pytać o to — odpowiedziała sucho. — Nie mogę być zdrowszą i nie będę nigdy, ale znoszę wolę Boga z rezygnacją. Niema co o tem mówić.
Oparła na biurku obie owinięte ręce i patrzyła na syna, jakgdyby czekała, aż powie jakieś słowa ważne i potrzebne.
— Czy mogę, matko, mówić dziś o interesach? — zapytał wreszcie Artur.
— Dziwne pytanie — rzekła. — Ojciec twój umarł przed rokiem, więc chyba czas już wielki mówić o interesach, które nam pozostawił.
— Sądzę, że ten rok zwłoki nie miał żadnego wpływu na ich przebieg — zauważył Artur spokojnie. — Zresztą tam na miejscu, zanim wyjechałem, musiałem uporządkować wiele rzeczy. Potem chciałem odpocząć, więc podróżowałem trochę dla rozrywki.
Spojrzenie pani Clennam wyrażało surowe zdumienie.
— Chciałeś odpocząć i podróżowałeś dla rozrywki! — powtórzyła, oglądając się po pokoju, jakby wzywała wszystkie sprzęty na świadectwo, że ona nie zaznała tutaj odpoczynku i nie rozumie wyrazu: rozrywka.
— Moja obecność nie była potrzebna — mówił spokojnie Artur. — Byłaś, matko, egzekutorką testamentu i miałaś zupełną możność urządzić wszystkie sprawy wyłącznie podług swej woli.
— Czy chcesz przejrzeć rachunki?
— Nie, matko. I pocóż? Wycofałem mój udział z interesu i nie mam zamiaru wiązać się z nim więcej. Wiedziałaś o tem, teraz tylko to potwierdzam. Gdybym miał wpływ na ciebie, gdybym ci śmiał radzić, powiedziałbym: uczyń to samo. Nasz dom handlowy dzisiaj nie ma żadnego znaczenia, a twoje siły, matko, znajdą lepsze pole do pracy.
— Nie prosiłam cię dotąd o radę, Arturze.
— Przebacz, matko. Chodziło mi przecież o ciebie, lecz skoro nakazujesz mi milczenie, nie poruszę już tego przedmiotu. Pozwól tylko przypomnieć sobie, że dotąd — a dobiegam już lat czterdziestu — byłem zawsze posłuszny twojej woli, nie zadając sobie pytania, czy to zgadza się z moją chęcią.
— Czy chcesz mi co więcej powiedzieć, Arturze? — przerwała pani Clennam lodowato.
— Tak, matko. Chcę ci powiedzieć coś więcej. Coś trudniejszego jeszcze. A jednak mówić muszę. Od śmierci ojca nie mam godziny spokoju, dzień i noc o tem myślę i ty jedna, matko, możesz mi w tem dopomóc, jeśli zechcesz.
— Czekam i słucham, chociaż nie rozumiem, do czego dążysz.
— Przebacz, że muszę zacząć od przeszłości. Nie pytam, co rozdzieliło cię z ojcem. Wiem, że wyjechał do Chin, bo taka była twoja wola. Wiem, że ty postanowiłaś, abym do lat dwudziestu został z tobą, a od lat dwudziestu połączył się z ojcem. Nie badałem przyczyny. Ale ostatnie chwile, ale ostatnia choroba... niektóre słowa, matko... On chciał mi coś powiedzieć...
On chciał, zdaje mi się, coś powiedzieć tobie... i już nie mógł. „Matka“, „przypomnij“, „krzywda“... tak matko, był ten wyraz i dlatego nie mam spokoju. Dlatego otwierałem ten zegarek, myśląc, że może znajdą w nim wskazówkę. Tam na jedwabnym krążku są wyrazy: „Nie zapomnij“. Czy to ma związek? Daruj mi, matko, że cię o to pytam, może nie wiesz, o co mi chodzi, ale jeżeli zechcesz, ty jedna, tylko ty możesz mi pomóc... odnaleźć ową „krzywdę“, wynagrodzić, oczyścić pamięć ojca, jeśli tego potrzebuje. Nie mówię materjalnie, bo tę stronę wziąłbym na siebie, ale... ale... czy sądzisz, matko, że w przeszłości jest coś takiego, cośmy powinni odszukać i zgodnie z wolą ojca, której wyrazić nie zdołał...
Umilkł pod jej spojrzeniem twardem, zimnem i surowem. Cofnęła się z fotelem, jakby chciała być dalej od niego, jej zaciśnięte usta miały wyraz wzgardy.
— Matko — szepnął — ja mówię to tylko do ciebie. Może pierwszy raz w życiu mówię tak otwarcie, ale gdybyś widziała, matko, jak się męczył. Gdy już nie mógł wymówić, chciał napisać, lecz sztywniejące ręce kreśliły zygzaki. W imię Boga, błagam cię, matko, pomóż mi rozwiązać tę zagadkę, naprawić zło, jeśli zostało spełnione!
Pani Clennam wciąż jeszcze patrzyła na niego z wyrazem surowości i zdumienia, jej zacięte usta milczały.
Nagle ruchem nogi odwróciła fotel ku ścianie, gdzie zwieszał się sznur dzwonka. Pociągnęła gwałtownie.
Do pokoju wbiegła dziewczynka, którą Artur widział już wczoraj.
— Przyślij mi Jeremjasza!
W chwilę potem starzec z przekrzywioną głową i sterczącemi końcami halsztuka ukazał się na progu.
— Jeremjaszu! — zawołała pani Clennam — spojrzyj na mego syna. Wczoraj wszedł do tego domu, a dziś żąda ode mnie, abym z nim szpiegowała przeszłość ojca, którego podejrzewa o tajemnicze krzywdy i bezprawia, domagające się wynagrodzenia.
— Matko! — zawołał Artur, boleśnie dotknięty.
— Wynagrodzenia! — powtórzyła gorzko, spoglądając dokoła siebie. — Bawi się, podróżuje, odpoczywa i łaskawie rozmyśla o ojcowskich grzechach. Mój rachunek z Bogiem inaczej wygląda. Ja z rezygnacją cierpię, co mi przeznaczono, i sądzę, że Bóg przyjmie to za moje grzechy.
— A teraz przemówiła podniesionym głosem — tu wobec świadka i w obliczu Boga zabraniam ci raz na zawsze w mojej obecności mówić o winach ojca i w jakikolwiek sposób dotykać tego przedmiotu. A gdybyś się poważył złamać ten mój zakaz, mam jeszcze moc i prawo zamknąć przed tobą drzwi mojego domu i pod klątwą zabronić ci tu wstępu.
— O, matko! — jęknął Artur z najwyższą boleścią.
— Pozwól mi skończyć — przemówiła pani Clennam zwykłym głosem, twardym i suchym. — Jeremjaszu, syn mój powrócił, aby powiedzieć stanowczo, że zrzeka się udziału w interesie zamiast podtrzymać go swemi siłami. Byłam na to przygotowana. Kapitan okrętu opuszcza swoje stanowisko, ale my, Jeremjaszu, zostaniemy i popłyniemy dalej pod naszą starą flagą. Od dziś jesteś moim wspólnikiem, pomyśl, aby załatwić wszelkie formalności.
Oczy Jeremjasza zamigotały blaskiem chciwości i dumy, lecz natychmiast pokornie zgiął swą grubą postać i w uniżonych słowach zaczął dziękować za zaszczyt, którego nie spodziewał się zupełnie.
Zegar zaczął bić jedenastą i w tej chwili przypomniał sobie, że to godzina śniadania. Nie potrzebował wołać, gdyż prawie jednocześnie maleńka Dorrit wniosła na tacy symetrycznie ułożonych osiem ostryg, kawałek chleba z masłem i szklankę wina z wodą ocukrzoną.
Lecz pani Clennam jeść dzisiaj nie chciała. Odsunęła ostrygi, ale spojrzała łagodniej i uprzejmie, choć krótko, przemówiła do dziewczynki.
Artur spojrzał na nią uważnie. „Nowy kaprys“ matki. Co to miało znaczyć? Skąd pochodził ten nowy kaprys?
Dziewczynka była widocznie nieśmiała. Przesuwała się cicho, prawie bez szelestu, drobna, szczupła, maleńka, w wąskiej i krótkiej sukience, wyglądała na dziecko, chociaż jej twarz poważna świadczyła, że wyrosła już z dzieciństwa. Nie była ładna, ale ciemne oczy, łagodne i myślące, miały wyraz słodyczy, a cała postać mimo ubogiego stroju uderzała szlachetnym wdziękiem i prostotą.
— Kopciuszek — przemknęło przez głowę Artura i zbudziła się w nim ciekawość.
Skąd się to dziecko wzięło koło jego matki? I co znaczy w oczach matki ta łagodność, kiedy przemawia do obcej dziewczynki? ona, tak zimna, surowa dla syna?
Dziwne myśli zaczęły krążyć mu po głowie, lecz musiał milczeć. Jeżeli przeszłość kryła jaką tajemnicę, po śmierci ojca matka zamknęła ją na klucz, i Artur mógł być przekonany, że klucza tego mu nie odda. Więc — czy ma ulec matce, czy spełnić ostatnie pragnienie, wolę umierającego? Sumienie odpowiedziało mu wyraźnie: uznał za swój obowiązek iść drogą przez ojca wskazaną.
I w milczeniu uważnie obserwował małą, która wydała mu się pierwszą pajęczą niteczką, wiodącą w ciemny, zawiły labirynt. Kto ona? co tu robi? skąd się wzięła?
Wiedział już, że przychodziła do szycia i pracowała pilnie od ósmej rano do ósmej wieczorem. Zjawiała się i znikała punktualnie. Lecz gdzie się podziewała na drugie pół doby? Zdawało się, że o tem nikt nie wie w tym domu, — on postanowił zbadać.
Zaczął więc ją obserwować. Jak się później dowiedział, podczas obiadu, wezwana nie chce nigdy usiąść przy wspólnym stole. Zawsze ma wymówkę: coś wykończa, trudno porzucić robotę, tłumaczy się nieśmiało, lecz rezultat taki, że je obiad w swoim kąciku bardzo prędko i znowu w jej cienkich paluszkach szybko, zręcznie miga igiełka.
Na każde skinienie pani Clennam dziewczynka porzucała natychmiast robotę i stawała przy niej, aby spełnić polecenie. A wówczas głos staruszki zimny, obojętny miał jakiś niezwykły odcień, który ucho Artura pochwyciło wyraźnie.
Czyby można przypuścić, że w tem zimnem sercu zbudziło się nakoniec cieplejsze uczucie dla obcego zupełnie dziecka?
Pozostawiwszy matkę z Jeremjaszem w nowej roli zaufanego wspólnika, Artur przez cały ranek błąkał się po starym domu, długie chwile rozmyślań spędzając w posępnych komnatach, gdzie wszystko opowiadało o ruinie. Były one ciemne, posępne, wilgotne, nigdy nieprzewietrzane i pełne dziwnego zapachu. Sprzęty wszędzie zniszczone, obicia wyblakłe, nigdzie śladu barwy ani błysku słońca. W dalszych pokojach gruba warstwa kurzu pokryła wszystko swym brudnym całunem, inne nosiły ślady pewnego porządku.
Niejednokrotnie w ciągu tej długiej podróży po niedalekich miejscach zwracał jego uwagę cichy, tajemniczy szelest, jakgdyby lekkich kroków, które go poprzedzały albo śledziły za nim, jakgdyby cichy upadek zwiędłych liści, jakby tłumione szepty niewidzialnych istot.
Ale głos własnych myśli przemawiał wyraźniej i na te szmery Artur nie zwracał uwagi.
Około drugiej w jadalnym pokoju podano skromny obiad, do którego zasiadł w towarzystwie małżonków Flintwinch. Dorrit, jak zwykle, pozostała w swoim kąciku, a kilka uwag Efri, rzuconych z tego powodu, zapoznało go z tym jej zwyczajem.
Jeremjasz oznajmił, iż może po południu ukazać się znów matce, która uspokoiła się po rannem przejściu, uznał też za stosowne dodać od siebie radę, aby tego przedmiotu nie dotykać więcej.
Po obiedzie Jeremjasz zakasał rękawy i wziął się do urządzania dla siebie małego gabinetu przyjęć, gdyż na niego spadał teraz obowiązek rozmowy z klijentami, o ile osobiście zgłoszą się do biura.
— Słuchaj, stara — zwrócił się zarazem do żony — pokój pana Artura dotąd niesprzątnięty, pójdziesz tam zaraz i przygotujesz wszystko.
Artur oświadczył jednak, że nie zamieszka w domu. Miał on zamiar, przyjeżdżać do Londynu, i dlatego rzeczy zostawił a poczcie. Skoro się ulokuje, przyniesie swój adres.
Jeremjasz wyraził mu swoje uznanie, Efri spojrzała bokiem, lecz nie śmiała się odezwać: może, w tej chwili jeszcze słabym głosem odezwała się dawna miłość jej do tego dziecka, które wyniańczyła. Ale Efri nie wolno było dziś mieć zdania.
Pani Clennam przyjęła tę wieść obojętnie, jako rzecz naturalną i przewidywaną, i zajęta z Flintwinchem sprawdzaniem rachunków w starych księgach, zdaleka pożegnała lekkiem skinieniem głowy wychodzącego z pokoju Artura.
On jednakże był blady i wychodził z sercem ściśniętem.
Przed wielu, wielu laty w okolicy kościoła świętego Pawła znajdował się posępny i brzydki budynek, otoczony murem i żelaznemi kratami, — było to Marshalsea (Marszalsi), więzienie dla niewypłacalnych dłużników. Zajmowało ono przestrzeń dość obszerną, zabudowaną małemi domkami. Otaczało je ciasne, brukowane podwórze. Mało miejsca, mało powietrza, żadnego śladu roślinności. Dłużnicy mieli prawo zajmować pojedyncze liche pokoiki, w których mieścili się zwykle z rodziną, a na ciasnem, brzydkiem podwórzu pełno było dzieci i krzyku.
Na dwadzieścia trzy lata przed powrotem Artura Clennam do Londynu przywieziono do więzienia Marshalsea nowego dłużnika.
Był to człowiek około lat trzydziestu, wytwornie ubrany, o twarzy delikatnej, bladej i nieśmiałej, otoczonej wijącemi się puklami jasnych włosów. Spojrzenie miał niepewne i strwożone, usta drgały mu jakimś nerwowym grymasem, i co chwila nerwowym ruchem podnosił do nich rękę białą, wypieszczoną, ozdobioną kosztownemi pierścionkami według ówczesnej mody.
Nie chciał rozpakować swojego tłumoczka, gdyż był pewien, że uwolnią go nazajutrz, a w najgorszym razie za parę dni, a ponieważ każdy nowy więzień jest pewny uwolnienia w krótkim czasie, odźwierny i dozorca, w jednej osobie, namawiał go do urządzenia się „wygodnie“, nie usiłując jednak rozwiać niemiłych nadziei.
Więzień był niespokojny i co chwila podnosił do ust białą rękę, wyrażając obawę, jak sobie poradzi jego żona, żeby tu trafić.
— Ludzie pokażą drogę — uspokajał go odźwierny.
— Nie wiem — mówił więzień — jakże ona spyta i zaczepi przecież obcego? I jeszcze w takiej kwestji...
— Może przyjechać dorożką.
— Hm, dorożką, nie wiem... ona nie wychodziła sama na ulicę... jakże jej to przyjdzie do głowy...
— To ją ktoś przyprowadzi, brat czy krewny.
— Hm, nie ma brata... Nie ma krewnych... Pewno przyprowadzi dzieci.
— Dzieci? — spytał dozorca. — Będzie więcej! A dużo pan ma dzieci?
— Dwoje — odparł mężczyzna z miną bardzo zakłopotaną.
— Wybrał pan sobie pokój?
— Wszystko jedno, to nie na długo.
— W każdym razie niech pan weźmie ten na pierwszem piętrze, gdzie w tej chwili okno otwarte. Jeden z najlepszych pokoi w Marshalsea.
— Bardzo, bardzo dziękuję.
— Pańska żona zostanie z panem?
— Tak, hm, nie chcemy się rozłączać... chociaż to na czas krótki.
— Tak, tak — potwierdził uprzejmie odźwierny, choć dla siebie miał zupełnie inne zdanie.
Od wielu lat pełnił urząd w Marshalsea i jednem spojrzeniem oceniał swoich pensjonarzy. Na pana Dorrit wzruszał ramionami i potrząsał głową znacząco.
Rzeczywiście interesy tego pana były w dziwny sposób splątane. A co najgorsza, że on sam nie wiedział nic o swoich pieniądzach i nie umiał nic wytłumaczyć. Był bogaty. Był wspólnikiem jakiegoś domu handlowego, lecz sam interesami nigdy się nie zajmował. Od tego są bankierzy, adwokaci. On brał tylko pieniądze i wydawał. Ale swoje. Od nikogo nigdy nie pożyczał. A tymczasem w jakiś niepojęty sposób kapitały towarzystwa gdzieś znikły. Gdzie się mogły podziać, tego przecież pan Dorrit nie wie. I dlaczego on za to ma siedzieć w więzieniu? I dlaczego źli ludzie żądają od niego zwrotu pieniędzy, których od nich nie brał? Zapewne, to wszystko samo się wyjaśni wkrótce.
Starzy więźniowie zwykle schodzili się do odźwiernego, ażeby coś usłyszeć o nowoprzybyłym. I tym razem ciekawie zadawali mu pytania, na które nie znajdował jakoś odpowiedzi.
— Mnie się zdaje, że ten nigdy stąd nie wyjdzie odezwał się nakoniec.
To proroctwo świadczyło o jego znajomości ludzi. W pierwszych miesiącach uwięzienia pana Dorrit bardzo często zajeżdżali przed Marshalsea prawnicy i prokuratorzy, ażeby przy pomocy jego zeznań rozjaśnić zawikłaną sprawą, lecz po kilku miesiącach zupełnie ustały te budzące nadzieją odwiedziny, przekonali się bowiem, że od więźnia nic się dowiedzieć nie mogą.
Nazajutrz po przybyciu pana Dorrit zjawiła się jego żona z dwojgiem dzieci: trzyletnią dziewczynką i dwuletnim chłopcem. W kilka miesięcy potem przyszło na świat trzecie dziecko, mała dziewczynka Emi, urodzona i wychowana w więzieniu, którą poznaliśmy w domu pani Clennam.
Maleńka Dorrit, jak ją zwykle nazywano, była zatem dzieckiem Marshalsea. Znała tu każdy kącik, każdy kamień, znali ją wszyscy i wszyscy lubili ciche „dziecko więzienia“.
Kiedy miała lat osiem, została sierotą. Pani Dorrit, wątłego zdrowia, źle znosiła życie więzienne i nie mogła się nigdy oswoić z nowem położeniem. Ponieważ z każdym rokiem była słabszą, wyjechała na wieś podczas lata, do swojej mamki, i już nie wróciła.
Na wieść o śmierci żony pan Dorrit zamknął się w swoim pokoju i przez trzy dni nikt go nie widział. Kiedy nakoniec ukazał się znowu, zauważono, że mu włosy posiwiały, a ręka podnosiła się częściej nerwowym ruchem do ust, drgających i dziwnie skrzywionych.
Towarzysze niedoli współczuli mu szczerze i po naradzie w tak zwanej „kawiarni“, t. j. małej izdebce, gdzie się gromadzili na wspólne pogawędki i skromne zakąski, postanowili ofiarować mu zbiorowo pięknie napisany na wielkim arkuszu adres, zawierający wyrazy życzliwości, współczucia i uznania, podpisany przez wszystkich.
Pan Dorrit stopniowo przyzwyczaił się i pogodził ze swym losem. Prawda, w Marshalsea było trochą ciasno, ale zato spokojnie. Nie wolno było stąd wychodzić na świat, ale zato ze świata nie wkraczały tu żadne troski; spokój wynagradzał w części brak swobody.
Stary odźwierny, który w pierwszych chwilach lekceważył nowego więźnia, zczasem zaczął z niego być dumny.
— Jesteś pan najdawniejszym więźniem w Marshalsea — rzekł mu razu jednego. — Brakowałoby nam pana, gdybyś stąd kiedy wyszedł.
Chwalił się nim też chętnie wobec nowoprzybyłych.
— Oto gentleman (dżentlmen) — mówił — dobrze wychowany. Bez obrazy, drugiego niema takiego w Marshalsea. A co za edukacja! Sam dyrektor go prosił, żeby wypróbował nowy fortepian. I proszę posłuchać, jak zagrał. Niczem organy w kościele. A języki! Z Francuzem mówi po francusku, i lepiej od Francuza! A kiedy mieliśmy tu Włocha, to on tylko z nim się rozmawiał, i trzeba było słyszeć!
To też mieszkańcy Marshalsea z pewnego rodzaju szacunkiem spoglądali na poważnego gentlemana o siwych włosach, uprzejmem obejściu i pełnej godności postawie.
Zanim jednakże pan Dorrit posiwiał, odźwierny zestarzał się zupełnie. Nogi mu odmawiały posłuszeństwa, brakowało oddechu i często nie miał siły iść z kluczem do furtki, aby otworzyć lub zamknąć więzienie.
Wtedy pan Dorrit wyręczał chętnie przyjaciela.
— My dwaj jesteśmy najstarsi w Marshalsea — mówił starzec pewnego wieczora, kiedy śnieg padał białemi płatami, a w niewielkiej jego izdebce zgromadziło się kilku więźniów na życzliwą koleżeńską pogawędkę. — Siedem lat tylko zamieszkałem tu wcześniej od pana. I czuję, że niedługo już będę pełnił służbę. A gdy się wyprowadzę, to pan, panie Dorrit, zostaniesz ojcem Marshalsea.
„Wyprowadził“ się już nazajutrz. Wtedy przypomniano sobie jego słowa, powtarzano je i zaczęto tytułować pana Dorrit coraz częściej mianem „ojca Marshalsea“.
Przyjął to spokojnie, jako hołd należny, i powoli zaczął się szczycić tytułem, widział w nim jakąś godność, na którą zupełnie zasłużył.
Każdy nowoprzybyły więzień był mu teraz prezentowany z pewnym ceremonjałem, i pan Dorrit przywiązywał do tego znaczenie. Przyjmował wtedy gości u siebie w pokoju ze skromną dostojnością i powagą, przemawiał do nowicjusza, malując w słowach — hm, umiarkowanych — przywileje i słabe strony tego ziemskiego schronienia.
Wychodzący z więzienia uważali za obowiązek pożegnać ojca Marshalsea, i weszło w zwyczaj, że podsuwali mu szparą pod drzwiami listy pożegnalne, zawierające zwykle jakiś datek, wedle możności.
Ojciec Marshalsea przyjmował te dary, widząc w nich hołd należny i daninę, jaką poddani winni swemu władcy. Nie lubił tylko listów, pisanych tonem żartobliwym.
Zczasem jednak sprzykrzyło się ludziom pisywać: zawsze to duży kłopot, a nieraz wysiłek układać jakieś zdania, żeby było tak, jak trzeba. To też urządzano sprawę prościej. Ojciec Marshalsea odprowadzał uwolnionego do furtki, tam poraz ostatni ściskali się za ręce, a wtedy odchodzący — jakby sobie coś przypomniał — starał się wsunąć w rękę starszego kolegi jakąś monetę, zawiniętą w papier.
— Zapomniałem panu doręczyć — mawiał zwykle.
— Dziękuję odpowiadał z prostotą ojciec Marshalsea, wsuwając papier do kieszeni.
Pewnego razu pośród kilku uwolnionych był ubogi robotnik, który przebył tu tylko tydzień za jakiś dług niewielki. Szedł teraz z żoną, dumny i szczęśliwy z odzyskanej wolności, i uśmiechał się do ludzi i do nieba.
— Bóg z panem — rzekł serdecznie, mijając ojca Marshalsea.
— I z tobą, bracie — odparł uprzejmie pan Dorrit.
— Panie, panie! — zawołał nagle, zawracając biedak — ubogi jestem, ale proszę przyjąć to z dobrego serca.
I wsunął w białą rękę gentlemana kilka sztuk drobnej monety miedzianej.
Nigdy jeszcze się nie zdarzyło, aby ojcu Marshalsea taką złożono daninę.
Wprawdzie dzieci ojca Marshalsea nieraz otrzymywały w podarunku miedziaki i składały je na wspólne potrzeby: kawałek mięsa, czy szklaneczkę piwa, z której chętnie korzystał, — ale tak, wprost do ręki, od człowieka w bluzie, patrzącemu mu prosto w oczy.
— Jak pan śmiesz? — odezwał się też drżącym głosem i zarazem wybuchnął łzami.
Człowiek w bluzie bardzo delikatnym ruchem odwrócił go twarzą do ściany, aby zabezpieczyć od ciekawych spojrzeń, i zaczął go przepraszać głosem tak serdecznym, że zatarł wszelkie uczucie goryczy. Pan Dorrit odczuł, że skromna danina nie była miarą życzliwości i szacunku dającego.
— Wiem, wiem — wyszeptał znowu. — Nie gniewam się na pana. Zrobiłeś to z dobrego serca. Dajmy pokój.
— Dziękuję panu bardzo — rzekł robotnik — tak jest rzeczywiście. I chcę pana o tem przekonać. Zobaczy pan, że jestem lepszym przyjacielem, niż oni wszyscy.
— Cóż chcesz zrobić? — spytał pan Dorrit ciekawie.
— Będę pana odwiedzał.
Pan Dorrit spojrzał nań zdziwionym wzrokiem.
— Daj mi pan te miedziaki — odezwał się żywo z jakimś ciepłym błyskiem w spojrzeniu — schowam je na pamiątkę i nie wydam. Dziękuję ci, dziękuję! Więc przyjdziesz mię odwiedzić?
— Będę za tydzień, jeżeli dożyję.
Raz jeszcze uścisnęli się mocno za ręce.
Taki był początek przyjaźni z Plornishem (Plorniszem). Lecz mieszkańcy Marshalsea, zebrani wieczorem w kawiarni, długo szeptali, kiwając głowami i dziwiąc się, że pan Dorrit tak późno sam jeden, dziwnie smutny i zamyślony, przechadza się dziś po dziedzińcu.
Maleńka Dorrit od pierwszej chwili swego życia stała się jakby własnością ogółu, zamkniętego w obrębie murów więzienia Marshalsea. Wiedzieli o niej wszyscy i każdy pragnął ją zobaczyć, kobiety i mężczyźni podnosili ją na ręku, nadając jej, jakgdyby za wspólną umową, jedno imię — Maleńka!
Tak była bardzo mała i cichutka.
Powinna zostać moją chrzestną córką — odezwał się odźwierny, patrząc na maleństwo jakimś ojcowskim wzrokiem.
Pan Dorrit spojrzał na niego niepewny.
— Trzymałbyś ją pan do chrztu? — spytał wreszcie.
— Bardzo chętnie — zawołał dozorca z widocznem zadowoleniem.
Ochrzczono zatem małą w najbliższym kościele w niedzielę
po południu, kiedy odźwierny był wolny, i chrzestny ojciec z dumą niósł ją zpowrotem do domu, zapewniając, że całem sercem wyrzekł się w jej imieniu wszelkich spraw szatana.
Odtąd miał pewne prawa do Maleńkiej i korzystał z nich
chętnie. Skoro zaczęła chodzić i mówić cokolwiek, kupił dla niej wysokie drewniane krzesełko i stawiał je obok swego przed kominkiem, na którym płonął zwykle słaby ogień. Maleńka polubiła izbę odźwiernego, jej kominek i ciepło, swój wysoki stołek i tanie cacka, jakie na nim znajdowała. Przywiązała się także do chrzestnego ojca i często można było widzieć jej drobną postać, przebywającą z trudem kilka schodków, ażeby dostać się do jego stancji.
Zdarzało się, że zasypiała przed kominkiem na wysokim
swoim stołeczku, — wówczas odźwierny lekko i ostrożnie zarzucał jej na głowę swoją dużą chustkę od nosa. Jeśli nie spała, ubierała lalki, rozmawiając dziecinnym językiem o częściach garderoby swego dziecka.
Ona sama prawdopodobnie nie umiałaby określić, kiedy
zauważyła, że furtka żelazna, otwierająca się zczasem dla każdego z mieszkańców, dla jej ojca jedynie była zawsze zamknięta. Wtedy też poraź pierwszy zdała sobie sprawę, że tam za murem jest jakiś świat inny, bez murów, furtki, klucza i dozorcy. Może myślała o nim, kiedy usuwając się od zabawy z dziećmi, stawała przy kracie lub przez okno patrzyła na błękitne niebo i nieznaną jej przestrzeń, oną murami obcych, nieznanych jej domów.
— Myślisz zapewne o zielonej łące? — zapytał raz odźwierny, który od pewnego czasu zauważył ciche zadumy Maleńkiej.
— O zielonej łące... — powtórzyła z wielką rozwagą. —
Co to znaczy zielona łąka?
— To... to jest takie pole — odpowiedział cokolwiek zakłopotany, kręcąc kluczem między palcami i mimowoli wyciągając rękę w stronę kończącego się miasta.
A czy ją także zamykają na klucz? — zapytała dziewczynka.
— Na klucz? — powtórzył zdziwiony dozorca. — Nie, zwykle nie, jakże?
— A czy tam ładnie, Bob?
Nazywała go Bobem nieśmiało i delikatnie zarazem, ponieważ bardzo prosił o tę poufałość.
— Ślicznie — zawołał. — O, bardzo prześlicznie! Trawa,
kwiaty, żółte, niebieskie, różowe, wszystko wesołe, piękne, bardzo piękne.
— Tam przyjemnie jest chodzić, prawda?
— Spodziewam się! — zapewnił starzec.
— A ojciec był tam kiedy?
— Ojciec? hm, zdaje mi się, hm, myślę, że chodził dawniej.
— To jemu bardzo smutno, że teraz iść nie może?
— N... nie... niebardzo, moja mała — wyjąkał zakłopotany.
— I im wszystkim — mówiła Emi, spoglądając na drepczące po bruku gromadki.
Bob był mocno zmieszany, więc wyjął z szuflady kawałek
owsianego cukru i ofiarował z uśmiechem gościowi. Był to najlepszy środek przerwania rozmowy, skoro wkraczała na tory
drażliwe, i starzec umiejętnie go stosował.
Od tego czasu jednak zaczęły się dla małej w przerwach
dwutygodniowych wycieczki za miasto. Bob miewał wtedy popołudnie wolne, więc jeśli tylko pogoda sprzyjała, brał maleńką za rękę i zwolna, poważnie kroczyli przez ulice aż het, het, daleko, na jakąś łąkę lub pomiędzy drzewa, na miejsce starannie wybrane zawczasu, gdzie dziewczynka biegała i zrywała kwiatki, a on spokojnie palił swą fajeczkę. Zwiedzali w ten sposób publiczne ogrody, kupował jej ciastko, cukierek, krewetki, a jeśli się zmęczyła, niósł ją zpowrotem na ręku i często oddawał rodzicom uśpioną.
Sam oddalał się zamyślony, gdyż w tym czasie zaczęła go już dręczyć troska, jakim sposobem mógłby zostawić dla Emi swe skromne oszczędności, ale tak, żeby nikt nie mógł odebrać jej tego majątku. Radził się o to najmądrzejszych ludzi, jakich spotykał w swojem otoczeniu, lecz nie znalazł środka i śmierć zaskoczyła go niespodziewanie bez testamentu i jakichkolwiek rozporządzeń.
Maleńka Dorrit miała wtedy lat szesnaście, ale już od lat ośmiu, to jest od śmierci matki zmieniła się jej rola względem własnej rodziny.
Pan Dorrit mocno odczuł stratę żony. Gdy po kilku dniach samotności ukazał się znów dzieciom, Emi zauważyła z przerażeniem jego zbielałą głową i poblakłe oczy. Jej serduszko ścisnęło się wtedy boleśnie i po raz pierwszy uczuła pragnienie okazania w jakiś sposób użyteczny swego przywiązania do ojca.
Cóż jednak może zrobić ośmioletnie dziecko? Duch miłości i poświęcenia nasunął jej jedyny sposób: wyrzec się tak przyjemnych wycieczek i gawęd w izdebce odźwiernego, a być więcej z ojcem.
I pozostała przy nim. jeśli był sam w pokoju, nie wychodziła także, umiała sobie zawsze znaleźć jakieś zajęcie, i starzec prędko przywykł do jej obecności. Skoro wyszła, natychmiast mu jej brakowało.
Więc spędzała długie milczące godziny, rozmyślając o wszystkiem, co ją otaczało, o ojcu, siostrze, bracie, o świecie za kratą, o tem życiu w zamknięciu i pod kluczem, i w jej niewinnej i dziecięcej duszy wytwarzać się zaczęły jakieś pojęcia o rzeczach, których nie znała wcale i zrozumieć jeszcze nie mogła.
Jedynym jej nauczycielem na tej drodze była prosta, głęboka miłość. Kochała ojca, kochała rodzeństwo i pragnęła im służyć. Ale jak im służyć? Co dla nich zrobić może?
W trzynastym roku umiała już czytać i pisać, i ona prowadziła domowe rachunki. Do czytania nie miała odpowiednich książek, a pisanie ograniczało się na tem, że umiała nakreślić nazwę, ilość, cenę przedmiotów pierwszej potrzeby. Od czasu do czasu z duże mi przerwami uczęszczała do szkółki początkowej, do której zaprowadził ją jej chrzestny ojciec. Naturalnie
nie było nawet mowy o jakiejś systematycznej nauce, ale zawsze zdobyła trochę wiadomości, kilka drobniejszych ziarnek, które potem zwolna kiełkowały w jej myśli i często wydawały owoc.
Pierwszym owocem było gorące pragnienie, aby Fanny i Edward, zwany w domu Tipem, mogli także chodzić do szkoły. A spełnienie tego marzenia — to jej pierwszy triumf, to nieświadome, ale rzeczywiste objęcie stanowiska głowy i opiekunki rodziny.
Fanny i Edward nie mieli bynajmniej wielkiego zamiłowania do nauki, lecz szkoła stanowiła w ich jednostajnem życiu pewne urozmaicenie, zadowalała próżność. Nauki naturalnie było mało, dużo zbijania bąków i opuszczania, ale ponieważ trwało to lat kilka, musiało pozostawić pewne ślady.
Przezorna Emi widziała tymczasem, że Fanny jest już duża, i co będzie potem, gdy do szkoły chodzić przestanie? Czyż można, nic nie robiąc, kręcić się tylko ciągle po dziedzińcu? W zmiennej fali, przepływającej przez Marshalsea, różnych widziała ludzi, większość tam poza kratą miała zwykle jakieś zajęcie, które dawało dochód. A pieniądz tak potrzebny. Tyle
rzeczy kupićby można. Tyle rzeczy potrzebowali ojciec, brat i siostra.
Tylko jakim sposobem i jakie wynaleźć dla rodzeństwa zajęcie?
Pewnego dnia pomiędzy innymi więźniami znalazł się także nauczyciel tańca. Emi natychmiast błysnął wielki pomysł.
Fanny miała wrodzone zdolności do tańca i ogromne zamiłowanie. Nie mając żadnych wskazówek i wzorów, tańczyła wiecznie po więziennym bruku i wzbudzała podziw i zachwyt. Dlaczegóżby więc taniec nie miał stać się dla niej korzystnem zajęciem?
Nazajutrz trzynastoletnia dziewczynka z małym woreczkiem w ręku zapukała do celi baletnika.
— Przepraszam pana, ja się tutaj urodziłam.
— Aha! więc to ty jesteś! — zawołał wesoło, obejmując spojrzeniem drobną postać.
— Tak, proszę pana, i chciałam pana prosić — mówiła coraz ciszej i bardzo nieśmiało — czyby pan nie chciał przez ten czas, co pan tu będzie, uczyć tańca moją siostrę... po niedrogiej cenie...
— Moje dziecko, najchętniej — zawołał nauczyciel — ale bez żadnej ceny.
I zamknął jej mały woreczek.
Tegoż dnia jeszcze rozpoczęła się nauka, i Fanny okazała niepospolite zdolności. Nauczyciel i uczennica byli sobą nawzajem zachwyceni, nie żałowali czasu ani pracy, a postępy budziły podziw widzów i rozweselały całe zgromadzenie.
Nauczyciel tańca krótko zabawił w Marshalsea, ale przyrzekł odwiedzać swoją uczennicę i nie zapomnieć o niej. Słowa dotrzymał i obiecywał teraz — rozumie się bez wiedzy pana Dorrit — że zrobi z Fanny wyborną tancerkę i otworzy jej wstęp do teatru.
Emi była zadowolona, a ponieważ nie mogła jeszcze wymyślić nic dla Tipa, zaczęła myśleć poważnie o sobie. Doświadczenie ją nauczyło, że szycie w domu jest bardzo potrzebne, i zapragnęła się wydoskonalić w tej umiejętności.
Ale znów trzeba czekać szczęśliwej okazji.
Wreszcie i modystka zjawiła się w Marshalsea.
Nazajutrz Emi zapukała do jej pokoju.
— Przepraszam panią bardzo, ja się tutaj urodziłam.
— Ach, to ty dziecko! Bardzo cię żałuję. I przykro mi, że nie mam nic dla ciebie.
Modystka była smutna i płakała.
— Nie po to przyszłam tutaj, proszę pani, tylko... czyby pani nie chciała nauczyć mię krawiectwa... za niedrogą cenę.
— Moje dziecko — rzekła modystka — widzisz, do czego doszłam na tej drodze.
— Bardzo pani żałuję, ale chciałabym nauczyć się szycia. Ja tak mało wymagam i to byłoby dla mnie wielkim skarbem.
— Jesteś mała i wątła, moje dziecko — zaczęła dość niechętnie smutna mistrzyni igły.
— Tak, jestem bardzo mała — szepnęła Emi, tłumiąc łzy w obawie, że jej prośba zostanie odrzucona — jestem mała, ale jestem dosyć silna, pracowałabym szczerze, bo .. tak pragnę...
Nie mogła mówić więcej i załkała cicho.
To wzruszyło biedną kobietę, przygnębioną własnemi kłopotami, przytuliła dziecko do piersi i zajęła się nią serdecznie.
Tym sposobem obiedwie siostry miały w ręku kawałek chleba, ale żeby z niego korzystać, trzeba znów było użyć dyplomacji.
Pan Dorrit czuł się zawsze zrujnowanym panem i, choć łaskawie przyjmował daniny, należne mu w tem miejscu od poddanych, rozpłakał się na pierwszą wzmiankę, że córki jego mają pracować dla chleba. Nie, na to nie pozwoli, póki żyje!
Więc jakże zrobić? Trzeba go przecież oszczędzać. Dosyć smutne ma życie w tem zamknięciu.
Emi myślała o tem.
Pan Dorrit miał rodzonego brata, który był na wolności, ale często odwiedzał go w Marshalsea. Majątek obu braci zginął jednocześnie w zawiłych interesach ojca Emi, który jednak sam tylko był odpowiedzialny za pozostałe długi, jako wspólnik firmy. Stryj Fryderyk, skromny i cichy, na wieść o ubóstwie pochylił się ku ziemi, jakby pod wielkim ciężarem, i nie głosząc skarg żadnych, stał się człowiekiem złamanym. Niegdyś z amatorstwa uprawiał muzykę, teraz dostał miejsce w orkiestrze jakiegoś drugorzędnego teatru i skromny dochód wystarczał mu na utrzymanie. Zajmował na poddaszu ubogą izdebkę, chodził zaniedbany w starej zniszczonej odzieży, miał wstręt do zimnej wody i mycia, mało się troszczył o to, czem głód zaspokajał.
Z ojcem Marshalsea stanowił przeciwieństwo tak pod względem powierzchowności, jak usposobienia, pomimo to bracia kochali się bardzo.
Tego to właśnie stryja Fryderyka wybrała teraz Emi na opiekuna Fanny. Jako tancerka Fanny nie mogła mieszkać w więzieniu, które o godzinie ósmej zamykano, trzeba było zyskać pozwolenie ojca, aby zamieszkała ze stryjem.
Oświadczyła więc ojcu, że stryj potrzebuje opieki, że Fanny będzie mu bardzo użyteczna, a dla niej także lepiej, że czasem wieczorem będzie mogła zabawić się w teatrze.
Sama rzadko wychodziła na miasto dla zarobku, nie miała stosunków i była nieśmiała, niekiedy dostawała trochę roboty do domu od swojej nauczycielki lub ukradkiem pomagała
jej w pracowni. Lecz teraz główną troską był dla niej los brata.
Tip nie miał chęci do niczego, przedewszystkiem nie chciał pracować. Poczciwy Bob, mając o nim wyrobione zdanie, z którego się nie zwierzał swojej chrzestnej córce, namawiał go do wojska lub do służby na okręcie, ale chłopiec odrzucił obie propozycje. Z wielkim trudem udało się nakoniec Emi namówić
go do przyjęcia miejsca woźnego w sądzie, które mu przy pomocy dobrych ludzi wyrobiła. Ale w kilka dni wrócił, oświadczając, że jest zmęczony.
Umieściła go potem w składzie chmielu, w browarze, w owocarni, w fabryce kapeluszy, w dokach, lecz każda próba trwała bardzo krótko.
Wreszcie po niezliczonych najrozmaitszych próbach zjawił się dnia któregoś z oznajmieniem, że znalazł sobie miejsce i nie będzie już dla niej kłopotem. Była to jakaś spółka podejrzanych handlarzy końmi. Tip brał w niej udział przez kilka miesięcy, opowiadano o nim, że ma dużo pieniędzy, w Marshalsea nie pokazywał się zupełnie.
Ale pewnego razu zjawił się niespodziewanie — jako więzień. Za marne czterdzieści gwinej[1].
Na tę wieść biedna Emi wybuchnęła płaczem. Nadewszystko lękała się o pana Dorrit — i błagała brata, aby to ukrył przed ojcem.
Tip nie mógł jej zrozumieć. Wielkie rzeczy! Zgodził się wreszcie zachować przed ojcem w tajemnicy powód swojego powrotu. Jemu to wszystko jedno w gruncie rzeczy.
W takich warunkach i okolicznościach upłynęło dzieciństwo i młodość maleńkiej Dorrit. W chwili powrotu Artura Clennam do Londynu miała rok dwudziesty trzeci. Pracowała na mieście i zarabiała igłą na potrzeby ojca i brata. Kryjąc się ze swą pracą, i nieśmiało, lękliwie przemykając się wieczorem i rano przez furtkę więzienia. Swoim pracodawcom nie mówiła nigdy, skąd przychodzi, gdzie mieszka, i ta tajemnica jeszcze bardziej czyniła ją nieśmiałą.
Stosunek z ojcem zawsze pozostał serdeczny, otaczała go troskliwą opieką, czuwała jak nad dzieckiem. Musiała go opuszczać często na dzień cały, bo skądżeby czerpała na jego potrzeby? Wiedziała, że zostaje wśród życzliwych. Nigdy jednak nie mówiła, dokąd idzie, i starzec jej nie pytał. Nie chciał wiedzieć o niczem. Tak było daleko wygodniej.
Spotkanie z Arturem w domu pani Clennam zbudziło pewien niepokój: zauważyła jego ciekawe spojrzenia, zauważyła, że podczas bytności u matki bacznie śledzi ją wzrokiem, a ponieważ w przeciągu pierwszych paru tygodni bywał prawie co
dziennie w sprawach swego wycofania się ze spółki, maleńka Dorrit uznała za najbezpieczniejsze poprosić panią Clennam o kilkodniowy urlop.
Wtedy Artur zdecydował się wykryć miejsce jej schronienia i poznać bliżej przeszłość tajemniczego dziewczęcia.
Przed ósmą Artur zaczął się przechadzać po przeciwnej stronie ulicy, rzuciwszy badawcze spojrzenie na słabo oświetlone okna pokoju matki.
Wkrótce furtka skrzypnęła i drobna postać Dorrit szybko przemknęła w mroku. Artur podążył za nią.
Szła prędko, widać dobrze znaną drogą, skręcając to na prawo, to na lewo, nagle — zniknęła za żelazną kratą posępnego budynku, otoczonego murem.
Artur zbliżył się także. Wczesny wieczór październikowy nie pozwalał mu objąć wzrokiem zabudowania, które nie wyglądało na dom zwykły. Obejrzał się dokoła, ulica była dość pusta, nie miał kogo zapytać.
Wtem do furtki zbliżył się zgarbiony starzec w lichym płaszczu i pomiętym kapeluszu. Pod pachą niósł jakiś instrument muzyczny, owinięty w ciemny pokrowiec.
Artur podszedł i lekko dotknął jego ramienia.
— Przepraszam pana — rzekł bardzo uprzejmie — chciałbym zapytać, co to za budynek?
Starzec patrzył na niego poblakłemi oczami, z trudem zbierając myśli.
Aha, budynek... To?... To Marshalsea — odezwał się nakoniec.
— Marshalsea? Więzienie za długi?
— Tak, panie.
— Przepraszam pana, że jeszcze zapytam, czy każdy tu wejść może?
— Wejść?... tak — odpowiedział znowu starzec.
— W takim razie, przepraszam bardzo, że pana zatrzymuję, ale to nie ciekawość z mojej strony. Pan, zdaje się, znasz to miejsce, czy nie słyszałeś pan kiedy nazwiska Dorrit?
— Mego nazwiska? — spytał nieznajomy ze szczerem zadziwieniem.
Artur zdjął kapelusz i złożył mu ukłon.
— Jestem Clennam — rzekł żywo. — Przed paru tygodniami wróciłem do Anglji z długiej i dalekiej podróży. W domu matki spotkałem młodą dziewczynę, która zarabia u niej szyciem. Nazywają ją Dorrit. Obchodzi mię to dziecko w sposób bardzo poważny, muszę zasięgnąć o niej pewnych wiadomości i właśnie dziś przed chwilą widziałem, jak weszła w tę furtkę.
— Hm... hm... — powtarzał starzec. — Mała Dorrit. Wiem, że pan mówi prawdę. Emi mówiła mi o pani Clennam. Skoro się pan poważnie nią interesuje, to... to proszę.
Postąpił ku furtce i znów się zatrzymał.
— Widzi pan — zaczął znowu — to jest córka brata mojego, Wiljama. Jestem Fryderyk Dorrit. Brat zamknięty tutaj od lat bardzo wielu, bardzo wielu. Za długi. Jakie długi? Mniejsza o to. O wielu rzeczach nie wie. Nie można mówić przy nim o tem, co się dzieje za kratą. Nie wie, że jego córka zarabia szyciem. Nie wie. Więc bądź pan ostrożny i mów tylko o tem, o czem inni rozmawiać będą.
Na końcu długiej sieni odźwierny otworzył furtę i puścił obu, nie pytając, dokąd idą. Znaleźli się na ciemnem i ciasnem podwórzu, w oknach dokoła jaśniały światełka. Fryderyk skierował się do drzwi dobrze znanych i, wstępując na schody, odwrócił się do towarzysza.
— Schody strome, a ciemno, ale droga prosta — rzekł uspokajająco.
Zatrzymał się na górze jeszcze chwilę, czekając na towarzysza, nakoniec, kiedy Artur znalazł się tuż za nim, pchnął przed sobą niewielkie drzwiczki.
I oto Artur zrozumiał natychmiast, dlaczego mała Dorrit nie chciała jeść razem obiadu.
Klęczała w tej chwili przed niskim kominkiem i na małej patelni rozgrzewała kotlet, który przyniosła z sobą. Przy stoliku w szlafroku siedział tymczasem jej ojciec, oczekując z apetytem na wieczerzę. Stół był nakryty czyściutką serwetą, przy talerzu na podstawce leżał nóż i widelec, a dalej stała szklanka i butelka piwa, solniczka i pieprzniczka, chleb pokrajany starannie, — zastawa sprawiała przyjemne wrażenie.
Mała Dorrit na widok gościa szeroko otworzyła oczy, twarz jej oblała się nagie rumieńcem, a potem zbladła bardzo. Artur starał się uspokoić ją gestem i spojrzeniem.
— Wiljamie — zaczął Fryderyk, zbliżając się do stołu — pan Clennam, przyjaciel Emi, pragnął cię odwiedzić i poznać.
— Miło mi złożyć uszanowanie ojcu miss Dorrit, którą miałem przyjemność poznać — odezwał się Artur.
— Bardzo mi przyjemnie, witam pana, panie Clennam — mówił starzec tonem ojcowskim. — Fryderyku, krzesło. Proszę, niech pan spocznie.
Artur dziękował, niebardzo wiedząc, o czem mówić.
— Witam pana uprzejmie — powtórzył pan Dorrit z uroczystą powagą patrjarchy. — Jestem przyzwyczajony do tego rodzaju odwiedzin, bo... może Emi mówiła panu, że jestem ojcem Marshalsea?
— Słyszałem o tem — odparł Artur w przekonaniu, że sprawia mówiącemu przyjemność.
— Wiesz pan także zapewne, że Emi się tu urodziła? Dobre dziecko, bardzo dobra córka, cała moja pociecha. Emi, kochanie, podaj talerz i dla pana. Pan wybaczy, że posiłek nasz jest skromny, panie Clennam.
— Dziękuję bardzo, jestem po kolacji.
Emi podała kotlet, przysunęła ojcu talerz z chlebem, nalała mu piwa i usiadła spokojnie obok niego, niby jedząc kawałek chleba, choć Artur widział, że była zanadto wzruszona, aby przełknąć cokolwiek. Nie rozumiał on dobrze tej rodzinnej sceny, lecz widział jej kochające spojrzenie, które z wyrazem najwyższej miłości i serdecznego żalu ogarniało poważną postać ojca.
— Co robi dzisiaj Fanny? — zapytał pan Dorrit, zwracając się do brata.
— Wybiera się na miasto z Tipem. Zaraz pójdziemy razem.
— Tip i Fanny to moje dzieci — zwrócił się do Artura. — Pan tutaj poraz pierwszy?
— Poraz pierwszy.
— Rozumie się, byłbym pana widział. Nie bywa nikt w Marshalsea, żeby mi się nie przedstawił. To jest słuszne. Odwiedza mię czasem po pięćdziesiąt osób, w niedzielę zwłaszcza. Prawdziwa audjencja.
— Pan ma dużo przyjaciół.
— Jestem ojcem Marshalsea, panie. Każdy uważa sobie za honor i obowiązek złożyć mi uszanowanie i... i... Emi, jak się nazywał ten gentleman, który... który w sam dzień Bożego Narodzenia...
— Nie pamiętam, ojcze — odparła z niespokojnym błykiem w oczach.
— Nie pamiętasz? ta pelargonja, taka piękna? To był prawdziwie szlachetny postępek, piękny czyn, panie Clennam. Muszę panu to opowiedzieć.
— Po co, ojcze? szepnęła nagle Emi, kładąc mu delikatnie rękę na ramieniu i oblewając się znowu rumieńcem.
Artur widział, że ręka jej leciuchno drżała, a spuszczone powieki zasłaniały oczy, ukrywając wstyd i smutek.
— Czyn tak piękny powinienem opowiedzieć... hm... właściwie niema powodu go taić. Rzecz wiadoma, że odwiedzający Marshalsea życzą sobie zazwyczaj złożyć mi uszanowanie i, hm... pozostawić... hm... upominek, w dowód życzliwości. Rozmaicie się zdarza — mówił dalej, jedząc i popijając piwem. — Przynoszą cygara, jakiś owoc, czasem... hm, trochę pieniędzy. Sądzę zresztą, że to forma najwłaściwsza. Lecz ów gentleman przyniósł mi doniczkę kwitnącej pelargonji, bardzo pięknej barwy. Na złożonym papierze, którym była owinięta, znajdował się napis: „Dla Ojca Marshalsea“, a w papierze znalazłem, hm, dwie gwineje.
Artur szukał w myśli, coby odpowiedzieć, kiedy rozległ się dzwonek, a jednocześnie w sieni dały się słyszeć kroki, drzwi się otworzyły i na progu stanęła piękna, wysoka dziewczyna w towarzystwie młodego człowieka.
— Fanny, pan Clennam, mój syn. Dzwonek ten zapowiada, że zamykają bramę, więc dzieci przyszły się ze mną pożegnać, ponieważ wychodzą na miasto. Załatwiajcie, dzieci, swoje interesy. Pan Clennam wybaczy. Mamy tylko jeden pokój.
— Moja biała suknia, Emi.
— Moje ubranie. Czy zreperowane?
Mała Emi otworzyła coś w rodzaju komody, co było zarazem łóżkiem, i podała rodzeństwu dwa przygotowane pakiety. Stryj Fryderyk podniósł się także i umieścił pod pachą swój instrument.
— Pójdźmy, zamykają — rzekł do pana Clennam.
Lecz Artur pragnął jeszcze załatwić dwie rzeczy. Po pierwsze, zostawić panu Dorrit upominek w taki sposób, żeby córka nie widziała, a po wtóre — pomówić z Emi.
— Odprowadzą pana — rzekł, podnosząc sie, ojciec Marshalsea.
— Za nic w świecie — zawołał Clennam i spostrzegłszy, że Emi pobiegła za rodzeństwem, wsunął w rękę jej ojca parą monet.
— Bardzo... bardzo... — zaczął pan Dorrit, ale Artur żegnał go śpiesznie i wybiegł za innymi.
W sieni nie spotkał Emi, nie zauważył jej i na dziedzińcu i już przypuszczał, że się gdzieś ukryła, kiedy spostrzegł, że powracała do domu.
Postąpił ku niej żywo.
— Muszą panią bardzo przeprosić — rzekł serdecznie — że przyszedłem za nią aż tutaj. Pragną być użytecznym pani i jej rodzinie. Proszę bardzo widzieć we mnie życzliwego. Pani widziała mój stosunek z matką, więc nie dziwisz się chyba, że tam nie zbliżałem się do ciebie. To, co widziałem dzisiaj, utrwaliło moje uczucia. Tem goręcej pragną w tej chwili pozyskać pani zaufanie i stać ci się w jaki sposób użytecznym.
W pierwszej chwili wyczytał przestrach na jej twarzy, lecz się uspokajała, słuchając, co mówił.
— Pan jest bardzo dobry — rzekła nakoniec. — Pan mówi szczerze, ale... bardzo mi jest przykro, że pan tu przyszedł za mną.
Zrozumiał, że chodziło jej o ojca.
— A przytem — rzekła znowu — tak wiele winna jestem pani Clennam... gdyby nie praca u niej, doprawdy, nie wiem czasem, coby było. Więc nie chciałabym za to być niewdzięczna, mieć przed nią tajemnice.
— Pozwól mi, nim odejdę, zadać sobie jedno pytanie. Czy dawno znasz moją matkę?
— Blisko dwa lata. Już przestali dzwonić, zamkną furtkę.
— Czy przysłała tutaj po ciebie? Jakim sposobem cię znalazła?
— Pani Clennam nie wie, gdzie mieszkam. Nigdy nie mówiłam jej tego. Bardzo potrzebowałam roboty, więc napisałam o tem ogłoszenie i prosiłam jednego znajomego, bardzo dobrego przyjaciela ojca, ażeby je bezpłatnie umieścił, gdzie można. Podałam jego adres. Pańska matka zgłosiła się do niego, on mię zawiadomił i natychmiast poszłam. Niech się pan śpieszy, zamykają furtkę.
Szybko, życzliwie skinęła mu głową i pobiegła do ojca. Artur jeszcze się wahał, jakby chciał skończyć zaczętą rozmowę, wreszcie z wymownym gestem skierował się ku wyjściu.
Ale furtka była zamknięta. Nie pomogły kilkakrotne uderzenia i zaczął przewidywać, że spędzi noc pod gołem niebem, gdy usłyszał głos tuż za sobą.
— W pułapce, hm? To pan, panie Clennam?
— Ach, to pan? Więc i pan został? — rzekł Artur, poznając Tipa.
— Ja? To co innego. Jestem tutaj u siebie. Tylko Emi, nie wiem dlaczego, nie chce, żeby ojciec wiedział.
— W takim razie, jako gospodarz, może mi pan co poradzi. Jest tu gdzie przenocować?
— Najlepiej zawołam Emi — rzekł Tip, przyzwyczajony do opieki siostry.
— Za nic w świecie! — zawołał Clennam. — Ostatecznie głupstwo. Noc prędko upłynie.
— Zwłaszcza, że deszczyk kropi — żartował Tip złośliwie. — Patrz pan — mówił, wskazując okno — poszła teraz czytać ojcu. A za godzinę pobiegnie tu znowu do siebie. Mieszka w tym domku obok odźwiernego, na pierwszem piętrze, zacząwszy od nieba. Ale chodź pan, bo mokro! Ulokuję pana w kawiarni.
W jednym z domków więźniowie drogą składki opłacali mały i ciemny pokoik, który stanowił dla nich klub, resursę, a nosił skromne miano: kawiarni Marshalsea.
Z kilku krzeseł naprędce Tip i Clennam zrobili łóżko, mniej wygodne, ale lepsze od żadnego, i Artur, podziękowawszy za pomoc, został sam wreszcie ze swemi myślami.
Leżał, lecz zasnąć nie mógł. W głowie krążyły mu tysiące myśli, wśród ciemności najfantastyczniejsze przypuszczenia wydawały się prawdopodobne.
Co zetknęło panią Clennam z maleńką Dorrit? Czy w istocie było to tylko ogłoszenie? Czy nie miała tego nazwiska, wypisanego w duszy płonącemi wiecznie głoskami? A jeżeli tak było? Jeśli ten starzec w jakikolwiek sposób jest ofiarą jego rodziców?
Biedny starzec. Biedna maleńka! Jak wyświetlić prawdę?
W takich myślach doczekał świtu. Zaledwie mógł rozróżnić otaczające go w zmroku przedmioty, podniósł się i wyszedł na podwórze.
Słońce zapewne już wstało nad ziemią, ale tutaj panowała jeszcze prawie ciemność. Na szarym bruku rozróżniał rzucone papiery, odpadki, ogryzki, obok drobnych zbiorników wody po nocnym deszczu. Ciemne, zamknięte okna świadczyły wyraźnie, że mieszkańcy tego przybytku niedoli nie śpieszą rano witać dnia wracającego. Nie spotkał też nikogo, aż do chwili, kiedy nakoniec klucz zaskrzypiał w zamku i furtka znowu stanęła otworem.
Wyszedł na ulicę i zauważył zaraz snujący się tłum drobnych przekupniów, którzy zaspokajali potrzeby pozbawionych wolności biedaków.
Wtedy przyszło mu na myśl, że za parę godzin Emi będzie szła tędy do pracy i byłoby wygodnie dokończyć z nią rozmowy. Zwrócił się więc uprzejmie do jednego z ubogich przechodniów i zapytał, czy wpobliżu można zjeść śniadanie.
— Tutaj zaraz na rogu jest traktjernia — odparł mężczyzna — idę także w tę stronę.
Szli zatem obok siebie i Artur zapytał, czy nieznajomy częstym jest gościem w Marshalsea i czy zna pannę Dorrit.
— Są dwie panny Dorrit — odpowiedział natychmiast. — Jedna taka maleńka, urodziła się w więzieniu. Ah, o tę panu chodzi. Bo tamta mieszka u stryja na tej samej ulicy, kilka kroków.
To objaśnienie zmieniło zamiary Artura. Zamiast zaczepiać Emi na ulicy, wolał ją spotkać u stryja. Wstąpił więc do traktjerni, napisał karteczkę i przez tegoż człowieka posłał ją maleńkiej, a sam według najdokładniejszych wskazówek skierował się do pana Fryderyka.
Szczegółowe wskazówki były niezmiernej wagi, gdyż w ogromnej ruderze mieszkało tylu lokatorów, że mógł łatwo nie znaleźć, kogo szukał.
Trafił jednak po stromych, bardzo brudnych schodach, prowadzących prawie do nieba, i zapukał ostrożnie.
Stryj Fryderyk sam mu otworzył.
— Aha — zaczął powoli, jakby się budził ze snu — to pan wczoraj... zamknęli pana?
— Ośmieliłem się prosić panny Emi, aby zechciała dzisiaj spotkać się ze mną u pana. Wszak wolno?
— Aha — zaczął znów starzec, jakby zbierał myśli — mój brat pana krępuje? Tak, tak, naturalnie.
Artur usiadł ostrożnie na jednem krześle, które na pierwszy rzut oka nie zdradzało poważniejszego kalectwa, i rozejrzał się po ciasnej izdebce. Była ciemna i brudna. Pomimo wysokiego piętra okno wychodziło na jakiś mur szary. Na sprzętach wszędzie pełno rozrzuconych rzeczy, łóżko-komoda jeszcze nie zamknięte, na stole dwie szklanki kawy i kilka bułek na jakimś papierze.
Stryj Fryderyk z wahaniem patrzył na swoje zaczęte śniadanie, mruknął coś niewyraźnie, że Fanny uciekła, i widocznie chciał ją sprowadzić, gdyż ostrożnie zbliżył się do drzwi przymkniętych od sąsiedniej izby, ale skoro chciał je otworzyć, zatrzasnęły się nagle i Artur spostrzegł mimochodem parę nóżek kobiecych, brzeg krótkiej spódnicy i usłyszał niezbyt uprzejme:
— Stary głupcze!
Przestraszony Fryderyk Dorrit cofnął się śpiesznie do stołu, usiadł z miną niepewną, zacierając ręce.
— Co pan myślisz o moim bracie? — spytał wreszcie, jakgdyby przypomniał sobie gościa.
— Sądzę — odparł Artur, dość zakłopotany — że cieszy się dobrem zdrowiem i nie został przygnębiony tem... nieszczęściem.
Odpowiedź ta była właściwie porównaniem obu braci i podkreśleniem różnicy, która tak uderzyła Artura.
— A tak — powtórzył starzec — nie został przygnębiony.
Znowu długa chwila milczenia, w której pan Fryderyk zdawał się myślą być bardzo daleko.
— A Emi — spytał nagle. — Co pan myśli o niej?
— Wzrusza mię wszystko, co widziałem wczoraj i co wiem o niej — żywo odpowiedział Clennam.
— Tak, tak — powtórzył starzec. — Nie wiem, coby brat zrobił bez niej. Nie wiem, co zrobiliby wszyscy. Dobra dziewczyna. Uczciwie spełnia obowiązek.
— Czy tylko obowiązek? — myślał Artur w milczeniu. — Czy ta drobna, najmłodsza z nich wszystkich istota, rzeczywiście ma obowiązek dźwigać ciężar całej rodziny, która przywykła do jej czujności i pracy? Czy to wymowne, choć ciche świadectwo jej miłości i poświęcenia nie maluje zarazem barwami kontrastu całej otaczającej ją rodziny?
Stryj Fryderyk bezmyślnie zajął się swojem śniadaniem, kiedy wreszcie na schodach dały się słyszeć kroki i Emi weszła do pokoju.
Widocznie biegła prędko i była wzruszona, gdyż na bladej twarzyczce zakwitły rumieńce, a usta wpółotwarte chwytały przyśpieszony oddech. W prostej ciemnej sukience, której całą ozdobę stanowiła czystość, wyglądała skromnie i wdzięcznie, niby polny kwiatek, lekkomyślną ręką porzucony na bruk uliczny.
— Pan Clennam chciał cię widzieć — zaczął stryj Fryderyk.
— Bardzo przepraszam panią — tłumaczył się Artur — pragnąłem skończyć wczorajszą rozmowę. Czy pani idzie dziś do mojej matki?
— Nie, panie, dziś nie idę.
— W takim razie pozwoli pani, że ją odprowadzę tam, gdzie pani idzie. Możemy rozmawiać po drodze, nie wyzyskując dłużej gościnności stryja.
— Jak pan sobie życzy — odparła nieśmiało, widocznie zakłopotana.
Gdy znaleźli się na ulicy, Artur zapytał znowu:
— Jeżeli to dla pani wszystko jedno, chodźmy przez most wiszący. Unikniemy tym sposobem turkotu i gwaru.
— Jak pan sobie życzy — powtórzyła znowu, biernie stosując się do jego woli.
Było błoto po nocnym deszczu i silny wiatr przeszkadzał iść swobodnie. Artur uprzejmie prosił, aby Emi przyjęła jego rękę.
— Będzie nam łatwiej rozmawiać — zapewniał.
— Przykro mi, że pan musiał nocować w Marshalsea — odezwała się wreszcie cicho.
— Wszystko jedno. Było mi bardzo wygodnie.
— O tak! — odpowiedziała z przekonaniem — w kawiarni można dostać doskonałe łóżko.
Artur nie odpowiedział, zdając sobie sprawę, że kawiarnia w oczach Emi była wspaniałym przybytkiem wygody.
— Wiem, że wszystko jest bardzo drogie — odezwała się po chwili — ale ojciec mówi, że w kawiarni można mieć wyborny obiad i nawet dobre wino.
— Pani jada tam czasem?
— Ja? — spytała zdziwiona. — O, nie, nigdy tam nie chodzę.
— Jeszcze raz przepraszam panią — zaczął znowu Artur — za wczorajszą wizytę bez jej pozwolenia. Pragnę wiedzieć dokładnie, jak się pani poznała z moją matką. Czy pani przedtem nigdy nie słyszała jej nazwiska?
— Nigdy, panie.
— Ojciec nie znał go także? Jest pani pewna?
— Jestem pewna — odpowiedziała ze zdziwieniem. — Ojciec mówi ze mną o wszystkiem, lecz nie wspominał go nigdy.
Widział jej zadziwienie i niepokój, jaki budził mimowoli swemi pytaniami, i zdjęło go jakieś ojcowskie uczucie dla tej małej dziewczynki, która szła obok niego, niby dziecko, i zarazem pomyślał, że sądząc po jej zachowaniu się, on musi wydawać się jej jakgdyby ojcem.
Wiatr szarpał wściekle, więc zaproponował, żeby wsiedli w dorożkę, ale odmówiła mu prawie z przestrachem. Nic nie robiła sobie z niepogody, przywykła chodzić po deszczu i słocie.
Wiedział, że mówi prawdę, lecz to wzbudziło tem żywsze współczucie. Czuł ból w sercu, kiedy pomyślał, jak to maleństwo biegnie w nocy, wśród ciemności, przez deszcz i wicher, do ogniska domowego, które oglądał wczoraj.
— Wiem — zaczęła teraz Emi głosem drżącym — że pan wczoraj był dla ojca... bardzo dobry... ale... ale... — mówiła dalej, opanowawszy wzruszenie — przyszłam dzisiaj głównie dlatego, że... że nie chciałabym, ażeby pan mylnie sądził o moim ojcu. Nie można go tak sądzić, jak człowieka wolnego. Od tylu lat zamknięty jest w więzieniu. Jestem pewna, że bardzo zmienił się od tego czasu.
— Bynajmniej nie sądzę ojca surowo... — chciał się tłumaczyć Artur, ale przerwała mu żywo.
— On nie ma się czego wstydzić — rzekła z przekonaniem. — Mogę być dumna z niego! Trzeba go tylko poznać. Żądam sprawiedliwości, nic więcej. Wszystko, co mówił wczoraj, jest zupełną prawdą: szanują go w Marshalsea. Każdy uważa za swój obowiązek przedstawić się jemu, uznają jego zwierzchność wszyscy, bez wyjątku. Wszyscy mówią, że jest prawdziwym gentlemanem. Sama widzę, że nikt się z nim równać nie może. I dlatego ofiarowują mu podarki. Ubóstwo nie jest wstydem. Któż może się wzbogacić, siedząc ćwierć wieku w więzieniu?
— Ukrywam swój adres — zaczęła znów po chwili — nie dlatego, żebym się wstydziła Marshalsea. Nie mam się czego wstydzić. Tam są dobrzy ludzie, a nawet uczeni. A wszyscy wspomagają się nawzajem. Byłabym niewdzięczna, gdybym nie pamiętała, ile tam doznałam dobroci od ludzi, ile miłych spędziłam godzin, jako dziecko. Tam nauczyłam się pracować, tam spokojnie śpię każdej nocy. Byłabym zła, bez serca, gdybym się nie przywiązała do tego smutnego miejsca.
Odetchnęła głęboko, wypowiedziawszy to wszystko z coraz większym zapałem i uczuciem — widocznie to zwierzenie sprawiło jej ulgę.
— Przepraszam pana, że tak dużo dziś mówiłam — zaczęła znów po chwili. — Nie miałam zamiaru nudzić pana tem wszystkiem, tylko chodzi mi o to, żeby pan źle nie sądził tego, co widział wczoraj.
Zapewnił ją, że o nikim źle nie myśli, a tem bardziej o panu Dorrit, i zwracając rozmowę do przeszłości, starał się ją wybadać, co wie o wierzycielach swego ojca i przyczynach długoletniego więzienia.
Ale Dorrit wiedziała bardzo mało i zapewniała Artura, że pan Dorrit również nic nie wie. Należał do jakiegoś domu handlowego, tam pieniądze zginęły, i on za to odpowiada, ale nie wie dlaczego. I już nikt się nie dowie, bo z samego początku starali się to zbadać bardzo uczeni prawnicy, ale wszystko napróżno.
— Jednakże — zaczął Artur — mam ochotę spróbować jeszcze. Może się co zmieniło w przeciągu lat tylu. Nikt dzisiaj o to nie dba, a czyż nie byłoby dla ojca wielkiem szczęściem odzyskać wolność?
Szła zawieszona u jego ręki i pogrążona w myślach. Wiatr szarpał bezlitośnie jej lekką sukienkę, i Artur zatrzymywał się niejednokrotnie, ażeby ją osłonić od najgwałtowniejszych porywów.
— Nie wiem — odezwała się nakoniec cicho — czy to byłoby szczęściem. Nie mogę sobie teraz wyobrazić ojca poza murami Marshalsea. Jakiem byłoby między ludźmi jego życie? Coby robił na świecie i czy byłby tak szanowany, jak w więzieniu. Może inni ludzie byliby gorsi dla niego.
I łzy cicho popłynęły jej po twarzy.
— A czy chciałaby pani, żeby brat był wolny? — spytał Artur po długiej chwili.
— Oh — zawołała — byłabym szczęśliwa.
— Więc może się da zrobić co dla niego. Kto jest ten przyjaciel, o którym wspominała pani wczoraj?
— Ach, to ubogi człowiek — rzekła Emi — mularz. Wyrabia też na sprzedaż różne przedmioty z gipsu. Ale cóż on pomoże? Nazywa się Plornish.
— Proszę o jego adres.
— Mieszka w Rozdartem Sercu. To taka uboga dzielnica. Kilka domów. W ostatnim znajdzie pan znak jego. Ale cóż on pomoże?
— Zobaczymy. Pani wraca do Marshalsea. Nie wychodzi pani dzisiaj do zajęcia? To zawrócimy, odprowadzę panią. Tylko raz jeszcze proszę, proszę szczerze być przekonaną o mej życzliwości, uważać mię za przyjaciela. Czy dobrze?
— Wierzę panu — odparła. — Pan jest bardzo dobry.
Patrzył na nią z uśmiechem. Wyciągnął rękę i łagodnie uścisnął małą rączkę, którą położyła na jego dłoni z zaufaniem.
— Matusiu! matusiu! — rozległ się nagle gruby głos o kilka kroków, i spojrzawszy w tę stronę, Artur zobaczył jakąś kobietę, biegnącą ku nim z krzykiem tak gwałtownie, że potknęła się i upadła w błoto, rozsypując z kosza kartofle.
— Ach, Maggi, Maggi (Madżdżi)! — zawołała Emi — jakaż jesteś niezgrabna.
Maggi podniosła się szybko ze śmiechem i przy pomocy Emi i Artura zbierała rozsypane po błocie kartofle. Gdy skończyła tę pracę, miała twarz rozpromienioną, ale tak śmiesznie powalaną błotem, że oboje, spojrzawszy, wybuchnęli śmiechem.
Emi wyjęła chustkę i otarła oblicze tej dziwnej istoty. Artur zaś pytał w duszy, co znaczy ta nowa zagadka.
— Matusia, matusia! — powtarzała Maggi, tęga, trzydziestoletnia dziewczyna, o brzydkiej twarzy, rozjaśnionej tylko tym szczerym, miłym śmiechem.
— To Maggi — rzekła Emi, widząc znak zapytania w spojrzeniu towarzysza. — Wnuczka mojej mamki, która umarła dawno, a Maggi... Ile masz lat? — spytała, zwracając się do dziewczyny.
— Dziesięć lat, matusiu — odpowiedziała Maggi z miłym śmiechem.
Emi spojrzała wymownie.
— Ona jest bardzo dobra — zapewniła Artura po chwili — bardzo uczciwa, bardzo przywiązana, umie kupić, jak każda inna, i pomaga w robocie, jak umie najlepiej. Zarabia na życie. Zarabia na siebie uczciwie.
Maggi śmiała się ciągle, rozpromieniona pochwałą.
— Jakieś nieszczęście? wypadek? — zauważył Artur pół głosem.
— Zachorowała na jakąś gorączkę, kiedy miała lat dziesięć, i odtąd pozostała dziesięcioletniem dzieckiem.
— Byłam w szpitalu! — zawołała Maggi. — Jak tam pięknie! Ach, jakie łóżka! Jakie zupy! I wino! pomarańcze! Ach, jak dobrze mieszkać w szpitalu!
— Potem nie wiedzieliśmy długo, co z nią zrobić — mówiła jeszcze Emi — ale powoli, powoli, Maggi, choć ma lat dziesięć, nauczyła się być posłuszną, robić wszystko, co jej kazano, i dzisiaj biedne dziecko sama daje sobie radę.
— Matusia! matusia! — powtarzała, śmiejąc się, wielka dziewczyna i lekko, delikatnie głaskała rękę Emi.
Stanęli wreszcie przed furtką Marshalsea i Artur pożegnał małą Dorrit silnem uściśnieniem ręki. Potem stał jeszcze chwilę i patrzył, jak szła obok wielkiej Maggi przez podwórze. Nigdy nie wydała mu się tak maleńką.
Rozdarte Serce, a właściwie Krwawe Serce, leży na starej drodze, prowadzącej w stronę sławnego niegdyś przedmieścia Londynu, gdzie za czasów Wiljama Szekspira król miał domek myśliwski i urządzał często polowania. Dziś niema tam nietylko domku ani lasu, myśliwych ani zwierzyny, ale żadnego śladu dawnych dziejów. Wśród ruin pozostało kilka wysokich kominów, kilka ciemnych i wielkich komnat w nawpół rozwalonych domach, i nowe liche domki na gruzach starej wielkości.
Łatwo zgadnąć, że tę miejscowość zamieszkują ludzie biedni, którzy jednak mają także wyobraźnię i usiłują w rozmaity sposób wytłumaczyć krwawą nazwę tego miejsca. Więc jest podanie o jakiemś okropnem morderstwie, inne mówi o srogim ojcu, który zamordował córkę, ponieważ pokochała jego wroga. Nieszczęsne dziewczę śpiewało z za kraty do ostatniego tchnienia pieśń o rozdartem, krwawiącem sercu. Wprawdzie mądrzy antykwarjusze wymyślili, że to była poprostu nazwa herbu dawnego właściciela miejscowości, lecz naturalnie niktby temu nie dał wiary.
Artur Clennam odszukał Rozdarte Serce podług wskazówek Emi i zatrzymał się przed ostatnim, może najlichszym domkiem, zaludnionym przez wielką liczbę lokatorów. Plornish jednak wynalazł sposób wskazania dokładnie swojego adresu. Tuż przy wejściu do sieni pod swojem nazwiskiem namalował rękę, której palec wskazujący jasno oznaczał kierunek.
Artur właśnie zamierzał podług tego znaku rozpocząć swe poszukiwania, gdy z pobliskiego domku wyszedł jakiś człowiek.
— Pan Meagles (Migls)! — zawołał Artur, zwracając się ku niemu z wyrazem zadowolenia i miłej niespodzianki.
— A pan co tu porabia! — zdziwił się zapytany, mocno potrząsając podaną rękę.
— Zapewne kogoś poszukujemy? — odrzekł z uśmiechem Clennam, gdyż pan Meagles miał własny pałacyk w innej stronie Londynu i nie mógł być posądzony, że tu mieszka.
— Naturalnie, a oto jest przyczyna mojej tu obecności — rzekł, wskazując niemłodego człowieka, który zbliżał się do nich. — Daniel Doyce (Dojs), mechanik-wynalazca, niepospolity umysł, który w swej ojczyźnie nie może znaleźć zasłużonego uznania.
Człowiek o siwiejących włosach, choć młodej jeszcze twarzy, skłonił się ze smutnym uśmiechem. Artur nawzajem oddał mu uprzejmy ukłon.
— Kiedyż nas pan odwiedzisz? spytał pan Meagles żywo. — Stęskniliśmy się za panem. Mini gotowa się gniewać.
Lekki rumieniec oblał twarz Artura, chciał się usprawiedliwiać, lecz pan Meagles machnął na to ręką.
— Mniejsza o to dlaczego, trzeba się poprawić. Przyjdź pan na niedzielę koniecznie. I pana się spodziewam, panie Doyce. Pomówimy o interesach.
Spojrzał na zegarek i oddalił się z panem Doyce. Artur zaś wszedł do sionki, jak wskazywała ręka.
Zapukał do drzwi i otworzyła mu młoda, przystojna kobieta z dzieckiem na ręku, drugie, cokolwiek starsze, stało obok.
— Czy zastałem pana Plornisha? — spytał Artur.
— Prawdę mówiąc — odezwała się grzecznie kobieta — mąż mój wyszedł szukać roboty. Ale niedługo wróci. Może pan zaczeka.
— Chętnie — rzekł Artur i wszedł do obszernej, lecz dosyć ciemnej izby, źle przewietrzonej i dusznej. Pani Plornish uprzejmie podała mu krzesło.
Usiadł, położył kapelusz na stole i posunął ręką po twarzy, jakby chciał skupić myśli, oderwane od celu spotkaniem pana Meagles.
— Prawdę mówiąc — zaczęła znowu pani Plornish — bardzo jestem obowiązana panu za jego grzeczność.
Artur spojrzał na nią zdziwiony, nie rozumiejąc, co chciała powiedzieć.
Spostrzegła to widocznie i pośpieszyła z wyjaśnieniem.
— Bo panowie, prawdę mówiąc, kiedy wchodzą do mieszkania biednych ludzi, nie zdejmują zwykle kapelusza. A biedni ludzie także mają przecie swój honor.
— Dziwią mię słowa pani — odezwał się Artur. — Dla mnie wartość człowieka nie od majątku zależy.
I pochyliwszy się, pogłaskał starsze dziecko, które stało przed nim, patrząc na obcego wielkiemi oczami.
— Ile ma lat? — zapytał.
— Prawdę mówiąc, dopiero cztery lata, panie. A jest duży i silny. Ten drugi, prawdę mówiąc, znacznie słabszy. Przepraszam pana, czy to może o jaką robotę dla męża?
Powiedziała to w taki sposób, że Artur byłby wiele dał w tej chwili za możność dostarczenia mularzowi jakiejkolwiek roboty. Lecz to było niepodobieństwem, więc odparł: „nie“ z westchnieniem i uczuł ściśnięcie serca na widok zasmuconej twarzy pani Plornish.
— Prawdę mówiąc — zaczęła — zdaje mi się, że wszystka robota na świecie pod ziemię się chyba schowała.
— Czyż tak trudno znaleźć zajęcie?
— Plornish nie ma szczęścia, prawdę mówiąc — szepnęła z wyrazem przygnębienia.
— Nie mam dla niego roboty — rzekł Artur — ale pragnę go prosić o przysługę. A ponieważ chcę korzystać z jego czasu, więc słusznie muszę mu to wynagrodzić.
W nagłym błysku oczu kobiety wyczytał, jak potrzebną była ta nagroda.
— Idzie — zawołała, usłyszawszy znajome kroki, i otworzyła drzwi przed nadchodzącym — czeka na ciebie jakiś pan.
— Przyszedłem pana prosić — odezwał się Clennam — o pewne wyjaśnienia w sprawie rodziny Dorrit.
Plornish spojrzał nieufnie. Podejrzewał w przybyłym wierzyciela.
— Niech się pan mnie nie lęka — zapewnił go Artur — słyszałem o panu trochę od miss Dorrit, wiem, że jesteś ich przyjacielem, i dlatego tutaj przyszedłem. Nazywam się Clennam.
— Aal to pan Clennam — zawołał Plornish z rozjaśnioną twarzą. — Ja także wiem o panu od miss Dorrit. Proszę, niech pan siada — mówił, siadając także i biorąc starsze dziecko na kolana. — Oboje bardzo dobrze znamy państwa Dorrit.
— Znamy ich bardzo dobrze, prawdę mówiąc — potwierdziła żywo kobieta. Widocznie bardzo dumni byli z tej znajomości, a pani Plornish na swą własną szkodę budziła zazdrość w duszach kochanych sąsiadek, wymieniając wysoką sumę długu, za którą w jej przekonaniu pokutował ojciec Marshalsea.
— To gentleman! — podziwiał Plornish. — Co za wychowanie, grzeczność! I pomyśleć, że taki pan siedzi w więzieniu! Pan może wie — dodał, zniżając głos z wyrazem wielkiego podziwu — że córki nie śmią mu powiedzieć o tem, iż pracują dla zarobku! Nie — powtórzył z mocą, spojrzawszy na żonę i gościa. — Nigdy się nie ośmielą powiedzieć mu tego!
— Z tego powodu właśnie żałuję go bardzo — odezwał się spokojnie Clennam.
Plornish spojrzał zdziwiony. Po raz pierwszy w życiu przyszło mu na myśl, czy ten obcy nie ma słuszności? czy rzeczywiście jest zaletą pana Dorrit, że nie chce wiedzieć o pracy swych córek? Ale nie znalazł na to odpowiedzi.
— Chciałem pana zapytać — zaczął teraz Artur — w jaki sposób wprowadziłeś pan małą miss Dorrit do domu mojej matki.
— Aha... aha — rzekł mularz, zbierając wspomnienie — Jakże to było, Saro?
— Ano tak, prawdę mówiąc — odezwała się pani Plornish — że miss Dorrit przyniosła kiedyś bardzo pięknie napisane, że chciałaby chodzić do szycia, i spytała, czy pozwolimy dać swój adres dla tych, którzy mogą jej potrzebować. Zgodziliśmy się zaraz, prawdę mówiąc, a kiedy dopisała to na swoim papierze, mąż powiedział: Miss Dorrit, może lepiej napisać kilka takich kartek? A ona zaraz je napisała na tym stole. Plornish zaniósł jej kartki tam, gdzie miał robotę, a ja zaniosłam córce naszego gospodarza, a ona zna panią Clennam, prawdę mówiąc, i pani Clennam zażądała, żeby miss Dorrit przyszła do roboty.
— Córce gospodarza — uchwycił Artur za koniec niteczki. A któż jest waszym gospodarzem?
— Nazywa się pan Casby (Kesbi), ale komorne odbiera co tydzień jego pomocnik Pancks (Panks), bardzo ciężki człowiek.
— Casbyj, — zdziwił się Artur: tak, pamiętał dobrze. Pan Casby, piękny starzec z białemi włosami, miał córkę, która... którą... nim wyjechał... Lecz wie, że wyszła za mąż.
Postanowił jednakże udać się w dalszym ciągu do tych dawnych znajomych, a tymczasem skończyć z Plornishem. Zapytał więc, czy nie wie, kto jest wierzycielem Tipa. Plornish wiedział i znał go. Był to handlarz końmi, znany oszust i szachraj. Dowiedziawszy się, że dług Tipa wynosi czterdzieści gwinei, zapewnił pana Clennam, że można go spłacić połową tej sumy, naturalnie po pewnym targu.
Artur zaproponował Plornishowi, aby podjął się załatwienia tego interesu w ten sposób, żeby nazwisko Clennama nie było wymienione. Z wielu względów uważał za konieczne, ażeby Tip nie wiedział, przez kogo został wykupiony.
Plornish rozumiał dobrze te powody, nie żądając żadnych wyjaśnień, widocznie miał o Tipie wyrobione zdanie. Udali się więc zaraz napowrót do miasta. Przed domem wierzyciela Artur został na ulicy, a Plornish z pieniędzmi poszedł na górę. W godzinę potem sprawa była załatwiona i Plornish pośpieszył zaraz do Marshalsea, ażeby uwiadomić o tem Emi.
Przekonawszy się w ciągu dni ostatnich, iż rzeczywiście sprawa pana Dorrit zalicza się do rozpaczliwych, których ani rozwiązać ani wyjaśnić niepodobna, Artur Clennam z tem większą gorliwością badał słabą niteczkę stosunku matki z Emi, nie chcąc się zrzec nadziei, że tą drogą jedynie zdobyć może jakieś światełko, rozjaśniające mu przeszłość. Dlatego wybrał się do pana Casby.
W dobrze znanym, ciemnym, odwiecznym pokoju zastał go, siedzącego przed kominkiem i łagodnie kręcącego młynka wielkiemi palcami. Pomimo, że nie widział go lat kilkanaście, nie zauważył prawie żadnej zmiany na jego dużej, czerstwej i pogodnej twarzy, okolonej długiemi śnieżnemi włosami. Piękny typ patrjarchy, za jaki go powszechnie uważano, zachował cały spokój niewzruszony i dziecięcą prawie łagodność spojrzenia.
Powitał wchodzącego, jakby rozstał się z nim wczoraj, i zaczęła się rozmowa banalna o zdrowiu, pogodzie, uchodzącym czasie, zanim Artur zdołał wkręcić zapytanie, które sprowadziło go tutaj.
— Słyszałem, że pan polecił mojej matce maleńką Dorrit, szwaczkę, którą widziałem u niej. Chciałbym spytać, czy pan zna bliżej tę osobę.
— Tę osobę — powtórzył patrjarcha. — To Flora. Flora ją poleciła pańskiej matce. Flora ma dobre serce dla ubogich. To podobno biedna dziewczyna, mówił mi o niej jeden z lokatorów Rozdartego Serca. Ale zapytaj Flory, zaraz ją przyprowadzę.
I nie czekając, co Artur odpowie, wyszedł poważnym krokiem do dalszych pokojów, które zajmowała owdowiała córka.
Artur nie pragnął dziś tego spotkania — dawne uczucia zgasły bezpowrotnie — rozumiał jednak, że go nie uniknie, wchodząc do tego domu.
Więc cierpliwie pozostał na swem miejscu, leniwie rozglądając się po ścianach.
Wtem drzwi do przedpokoju otworzyły się szybkim ruchem i wbiegł mały, czarny człowieczek, z ciemną twarzą, czarnemi, żywemi oczami, czarną głową, czarnym zarostem i czarnemi obwódkami przy paznogciach, krótkich i haniebnie ogryzionych.
— Gdzie pan Casby? — zapytał, rozglądając się wkoło.
— Zaraz przyjdzie, jeśli pan go potrzebuje.
— Ja go potrzebuję? — zawołał, podnosząc ciemne ręce jakgdyby do obrony. — Zupełnie go nie potrzebuję. Ale powiedz mu pan, jak przyjdzie, że Pancks wrócił do domu.
I sapiąc głośno, wyszedł przeciwnemi drzwiami.
— Pancks — szepnął Artur i przypomniał sobie, że nazwano go pomocnikiem pana Casby i że on zbiera od lokatorów pieniądze. Rzeczywiście ciężki biały patrjarcha potrzebował takiego czarnego motoru, któryby pchał przez życie jego taczkę.
Patrjarcha zjawił się wkrótce, a z nim gruba, czerwona jak piwonja dama, niegdyś wiotka i biała, jak lilijka, piękna Flora.
Artur spojrzał na nią prawie z przerażeniem. Ale kiedy z ust pięknej niegdyś Flory popłynął potok słów, poczuł jakieś przygnębienie.
Nie mógł prawie zrozumieć, że ta gadatliwa i — szczerze mówiąc — bardzo niemądra kobieta wydawała mu się niegdyś ideałem.
A Flora wciąż mówiła, mówiła tak dużo, takim potokiem pustych, bezmyślnych frazesów, przewracając oczami, i naprzekór ubiegłym latom robiąc minki szesnastoletniej dzieweczki, że biedny Artur siedział już jak na torturach, nie mogąc zadać nawet jednego pytania, o które mu chodziło.
A gdy je rzucił wreszcie, nic się nie dowiedział i niczego się zresztą już nie spodziewał, bo jakąż rolę mogła grać w tem wszystkiem Flora?
Co innego stary patrjarcha. Artur był przekonany, że wiedział wiele, choć nie o wszystkiem chciał mówić. Może nie w sprawie Dorrit, lecz co do przeszłości mógłby mu pewnie powiedzieć niejedno, gdyby warto było zapytać. Nie zapyta go jednak, wie, że nadaremnie, i — obawia się trochę patrjarchy, mimo jego pięknych pozorów.
Flora zatrzymała go gwałtem na obiad, bez niegrzeczności nie mógł się wymówić, więc przy stole raz jeszcze spotkał pana Pancksa.
Pancks nie tracił czasu i zdawał sprawę z interesów, zwłaszcza z wypłat lokatorów Rozdartego Serca. Narzekał na trudności w odbiorze pieniędzy. Ogryzał przytem zawzięcie paznogcie, sapał, mruczał i jak prawdziwy motor, poruszał bezustannie całą swoją drobną osobą.
Obiad był obfity i dobrze zrobiony, patrjarcha jadł dużo i z powagą, Flora z pewnem łakomstwem, którego nie umiała ukryć. Artur szukał ucieczki przed jej gadatliwością, zwracając się do Pancksa z pewnem zaciekawieniem, gdyż mały, czarny człowiek wydał mu się dość zajmującym.
Pancks też pierwszy załatwił się z jedzeniem i dał hasło wstania od stołu, nie troszcząc się o etykietę.
— W którą stronę pan idzie? — spytał Clennam.
— W stronę City (Syty) — odparł Pancks prędko.
— Jeżeli pan pozwoli, to pójdziemy razem. Idę też w tamtą stronę.
Wydostał się nakoniec na powietrze i odetchnął głęboko. Pancks szedł prędko, zsunąwszy kapelusz na tył głowy i ogryzając zajadle paznogcie, co znaczyło, że był pogrążony w myślach.
— Chłodny dzień — zauważył Artur mimowoli, gdyż różnica temperatury z mieszkaniem patrjarchy była uderzająca.
— Chłodny — potwierdził Pancks, patrząc na niego i widocznie zbierając myśli. — Ja, coprawda, nie czuję chłodu ani ciepła, bo nie mam na to czasu.
— Pan tak bardzo zajęty?
— Spodziewam się. Sama ilość lokatorów. A z każdym mów inaczej, żeby go przekonać i wydusić te parę groszy. A inne sprawy mego pryncypała? A moje? Mam i swoje — mówił, idąc prędzej. — Coprawda, po to żyjemy na świecie.
— Jakto? — zapytał Artur.
— A pocóżbyśmy żyli? — odparł Pancks porywczo. — To samo mówię zawsze lokatorom, kiedy narzekają: „Musimy pracować od świtu do nocy, pracować całe życie, i co z tego mamy?“ Wtedy im odpowiadam: A pocóż innego na ten świat przyszliście, moi ludzie? Człowiek rodzi się, żeby pracować. Tem zamykam im usta. Nie mają na to odpowiedzi.
— Niestety! — westchnął Clennam.
— Bo i cóżby mi mogli odpowiedzieć? Cóż innego ja robię? po co żyję? Wstaję wcześnie, jem prędko, kładę się, kiedy już nie mogę myśleć, i pracuję, pracuję bezustanku, to przecie nasz jedyny obowiązek. Co to jest życie bez pracy?
Czas jakiś szli w milczeniu.
— Pan nie ma żadnych upodobań? — spytał nakoniec Artur. — Jakiegoś zamiłowania?
— Aa! — odparł Pancks po chwili, jakby dopiero zrozumiał. — Mam zamiłowanie do zarabiania pieniędzy. Wskaż mi pan tylko drogę, a zobaczysz!
Zarżał znowu przez nos i Artur zrozumiał, że u niego ten głos szczególny jest śmiechem.
— Pan mało czyta? — zauważył Clennam.
— Czytam jedynie listy w interesach — odparł Pancks prawie szorstko. — Zbieram też ogłoszenia o spadkach. To może mieć wartość. Czy pan nie jesteś z rodziny Clennamów z Kornwalji, panie Clennam?
— Nic o tem nie wiem.
— Nie, nie jesteś — odpowiedział Pancks sam sobie. — Pytałem o to pańskiej matki. Onaby nie wypuściła z ręki tej okazji.
— A gdybym był spokrewniony z tą rodziną?
— Miałbyś pan prawa do dużego spadku. Wielki spadek w Kornwalji czeka spadkobiercy nie mogą go nigdzie znaleźć. Cóż u licha, piękna sposobność, żeby coś przy tem zarobić!
Wyjął z kieszeni stary, pomięty notatnik i natychmiast go schował.
— Do widzenia — rzekł prędko. — Idę w tę ulicę.
I zawrócił tak szybko, że Artur nie miał czasu odpowiedzieć mu: do widzenia.
Pozostał sam i czuł się bardzo smutny. Potrzebował ruchu, więc szedł ku domowi piechotą, mijał ulice, place i zaułki, wszedł w ludniejszą część miasta, kiedy w okolicach kościoła świętego Pawła znalazł się niespodzianie w środku licznej gromady, tłoczącej się na chodniku. Cofnął się do muru, aby przeszli mimo, i wtedy zauważył, że się skupiają dokoła jakiegoś ciężaru, który ostrożnie dźwiga czterech ludzi. Były to niby nosze, zaimprowizowane z rolety czy jakiejś derki, koło nich jakiś chłopiec niósł zabłocony kapelusz, a drugi małą paczkę.
Gromadka zatrzymała się na chwilą, gdyż niosący musieli coś poprawić, więc Artur zwrócił się do stojącego obok starca z zapytaniem.
— Jakiś wypadek? Ranny? Niosą do szpitala?
— O, tak, — odparł staruszek — poczta! To powinno być zabronione. Żadnej kary na takich rozbójników! Od czegóż mamy rząd? Codzień wypadki i codzień ofiary. Pędzi z bocznej ulicy jak szalona i już jesteś pod kołami.
Stojący obok z równem oburzeniem potwierdzali słowa staruszka, każdy był świadkiem jakiegoś wypadku: wczoraj dziecko o mały włos nie zostało przejechane, onegdaj zgnietli kota, a przecież mógł to być człowiek, ale cóż takiemu! wszystko mu ujdzie bezkarnie!
— A jeśli my, Anglicy — podjął na nowo staruszek — nie jesteśmy w możności ustrzec się tych łotrów, to cóż mówić o cudzoziemcu, który nie zna naszych zwyczajów i nie rozumie języka.
— Ach, więc to cudzoziemiec? — przerwał Artur, zbliżając się do noszów. aby zobaczyć ofiarę.
— Francuz... Hiszpan... Włoch... Niemiec... — rozległy się dokoła odpowiedzi, ale chętnie zrobiono przejście Arturowi, który oświadczył, że będzie się mógł z nim rozmówić.
— Wody! wody! — powtarzał po włosku nieznajomy.
— Prosi o szklankę wody — rzekł Artur do obok stojących, a następnie pochylił się nad nieszczęśliwym, zapytując, czy się czuje ciężko ranny.
— Noga... noga! — zawołał żywo. — Bardzo boli, ale mi tak przyjemnie usłyszeć mowę mego kraju! Czy pan zaraz odejdzie?
— Nie, nie, bądź spokojny, nie odejdę, aż zostaniesz opatrzony. Odwagi! Będzie dobrze, tylko trochę cierpliwości.
Pochylił się nad biedakiem i podał mu wody. Był to mały człowieczek, muskularny, o ciemnej cerze, kruczych włosach i bardzo białych, równych, zdrowych zębach. W uszach nosił kolczyki.
— Dawno jesteś w Londynie? — spytał Artur.
— Dziś przyjechałem... zdaleka... z Marsylji... człowiek szuka po świecie chleba.
— A znajduje czasem guza — zauważył Artur.
— Altro! altro! — zawołał biedny Włoch z ożywieniem, właściwem tej narodowości.
Podniesiono go znowu i wkońcu cały orszak zatrzymał się przed szpitalem świętego Bartłomieja. Wniesiono rannego na salę opatrunkową, znalazł się chirurg i dyżurny doktór, położono biedaka na stole.
Artur wszedł za nim i dodawał mu odwagi. Noga okazała się w dwóch miejscach złamaną i w kostce wywichniętą, lecz na szczęście nie groziła amputacja. Artur i doktorzy zapewniali Włocha, że powinien się cieszyć, a on pomimo bólu okazywał do tego skłonność.
Opatrzonego wreszcie złożono na łóżku, ale biedak całował Artura po rękach i błagał go ze łzami, żeby nie odchodził. Więc Clennam usiadł przy nim i czekał cierpliwie, aż uśnie, a wtedy pozostawił mu karteczkę z zapewnieniem, że odwiedzi go nazajutrz.
Na wieżowym zegarze biła jedenasta, gdy wychodził z bramy szpitalnej. Wybrał teraz najkrótszą drogę, żeby się dostać do siebie. W mieszkaniu było chłodno. Ogień na kominku wygasł prawie zupełnie, w słabo oświetlonym pokoju panował cichy smutek.
Takie przynajmniej odebrał wrażenie. Czuł się dziwnie samotnym, niby na pustyni. Błądził myślą w przeszłości i nie mógł tam znaleźć ani jednego jasnego promienia, ani jednego kwiatka, któryby zachował miłe barwy. Dzieciństwo bez radości i rodzinnego ciepła, — wiek młodzieńczy, w którym gwiazdą była Flora! — potem długie wygnanie i ten zimny powrót, to powitanie matki — takie obojętne, — czyż z drogi jego życia przeznaczenie usunęło wszelkie cieplejsze uczucie?
Ciche pukanie do drzwi — wstaje zadziwiony.
— Można wejść!
Drzwi się uchylają zwolna i słyszy słowa:
— To ja, maleńka Dorrit.
Artur Clennam zerwał się z krzesła, — przed nim na progu stała maleńka Dorrit!
Przetarł oczy, jakgdyby pragnął się upewnić, że nie śni.
Dziewczę ciekawem i bystrem spojrzeniem objęło pokój, który wydał się jej wielkim i wspaniałym, choć trochę ciemnym. Jej mała główka przecież wyobrażała sobie mieszkania ludzi bogatych, magnatów, w których żyją osoby przepięknie ubrane, gdzie wszystko jest kosztowne i wytworne, — pokój pana Clennama miał jej dać o tem pojęcie. Ale był trochę ciemny!
— Biedne dziecko! — zawołał Artur, przerywając jej spostrzeżenia. — Co tu robisz o tej godzinie? już północ.
— Dlatego powiedziałam przecież: maleńka Dorrit, żeby pana przygotować. Wiedziałam, że pan będzie zdziwiony.
— Pani sama? — zapytał z pewnym niepokojem.
— O nie, Maggi jest ze mną.
Usłyszawszy swe imię, Maggi zrozumiała, że jest upoważniona, żeby wejść także, i ukazała szerokie oblicze, rozjaśnione uśmiechem od ucha do ucha.
— Ogień zgasł — zawołał Artur — a pani... a tak zimno dziś wieczorem.
Nie chciał powiedzieć, że jest zbyt lekko ubrana, więc tylko z troskliwością posadził ją przed kominkiem na fotelu, który sam zajmował przed chwilą, i zaczął dokładać drewek i węgla na ogień.
— Niech pani oprze nogi o tę kratę.
— Nie, nie, nie trzeba — broniła się Emi i Artur się domyślił, że nie chce mu pokazać zniszczonych trzewików.
Maleńka Dorrit nie wstydziła się swoich trzewików, choćby w nich były dziury, wiedział o tem dobrze, ale miała jakieś przeczucie, że Clennam z tego powodu będzie miał żal do jej ojca. Naturalnie będzie to niesprawiedliwie i dlatego, że jeszcze wielu rzeczy nie rozumie.
Podniosła na niego bardzo wymowne spojrzenie i widocznie onieśmielona, nie wiedząc, jak zacząć, przemówiła wreszcie.
— Chciałabym panu coś powiedzieć...
— Słucham, moje dziecko — rzekł, zwracając się ku niej, a widząc, że ta nazwa wywołała pewne zdziwienie, pospieszył się usprawiedliwić. — Niech się pani nie gniewa o ten wyraz. Potrzebuję jakiegoś słowa, któreby wyrażało to uczucie, jakie mam dla pani.
— Więc niech mię pan nazywa maleńką Dorrit. Przywykłam do tego imienia, i lubię je, ponieważ dają mi je ludzie życzliwi.
— Maleńka Dorrit.
— Matusia! — poprawiła Maggi.
— To wszystko jedno, Maggi, zupełnie wszystko jedno.
Uszczęśliwiona Maggi roześmiała się znowu szeroko i poprawiła się na swoim fotelu, z którego widocznie była bardzo zadowolona.
— Najpierw chcę panu powiedzieć, że brat mój jest wolny — odezwała się Dorrit.
Artur wyraził wielkie zadowolenie i nadzieję, że potrafi skorzystać z tej szczęśliwej zmiany.
— I to muszę powiedzieć panu — zaczęła znowu głosem drżącym ze wzruszenia, — że nie wolno mi wiedzieć, kto jest tym dobroczyńcą, że nie wolno mi pytać o to i że nie będę mogła nigdy podziękować mu, jakbym gorąco pragnęła, za wolność mego brata!
Clennam odpowiedział, że ów nieznajomy — zdaniem jego — zupełnie słusznie unika podziękowań za taką drobnostkę, o której nie warto wspominać.
— A ja, gdybym go znała — mówiła, coraz mocniej drżąc Emi — gdyby mi było wolno, chciałabym mu powiedzieć, że nie może sobie nawet wyobrazić, jak gorąco jestem mu wdzięczna, jak go błogosławię każdem uderzeniem serca. Ale nie wolno mi tego powiedzieć! A powiedziałabym mu, że w każdej modlitwie proszę Boga, aby go za to nagrodził i dał mu taką radość, jaką mu zawdzięczam. Uklękłabym przed nim i prosiła, żeby mi pozwolił ucałować swoją rękę i oblać ją łzami wdzięczności, bo nic innego przecież ofiarować mu nie mogę!
Ujęła rękę Artura i przycisnęła ją do ust, zsunęła się z fotela na kolana, ale podniósł ją natychmiast i umieścił łagodnie na poprzedniem miejscu.
— Maleńka Dorrit, maleńka Dorrit — powtarzał także ze wzruszeniem. — Przypuśćmy więc, że znasz pani tę osobę i zrobiłaś wszystko, coś chciała. A teraz proszę, powiedz mi, swemu przyjacielowi, który nie jest tamtą osobą, lecz który pragnie twego zaufania, powiedz, dlaczego i jakim sposobem znalazłaś się o tej godzinie za domem, sama jedna, moja maleńka.
Starała się uspokoić, lecz głos drżał jeszcze, kiedy odpowiedziała.
— Byłyśmy z Maggi w teatrze, gdzie moja siostra tańczy.
— Ach, w teatrze! — odezwała się Maggi z zachwytem — prawie tak pięknie, jak w szpitalu. Tylko nie dają dobrego jedzenia. Nic.
Otrząsnęła się, jak pies, gdy wyjdzie z wody, i pochyliła głowę na piersi do drzemki.
— Poszłyśmy — mówiła Em. — bo chcę czasem widzieć, co tam robi Fanny w teatrze, chcę widzieć tak, żeby stryj, ani ona nie domyślali się tego. Nie mogę często, bo to dosyć trudno i trochę kosztuje. Nie lubię też ojca zostawiać samego. Dziś upozorowałam to jakimś wieczorkiem. Ale nie byłam nigdy na żadnym wieczorku! — wyjaśniła szybko z uśmiechem, widząc pełne zdziwienia spojrzenie Artura.
Umilkła i patrzyła na Clennama, jakby chciała wyczytać z oczu jego myśli. Potem dodała cicho:
— Doprawdy, w tem niema nic złego. Nie mogę ojcu mówić wszystkiego otwarcie. Pan nie zna naszego życia. Skoro chodzę do roboty, ojciec sądzi, że mam na mieście stosunki; że bywam u znajomych, z którymi mogę czasem spędzić wieczór.
— Lecz dziś pierwszy raz — dodała po chwili — nie będę nocowała w domu. Och, jakiż Londyn w nocy ogromny i straszny!
Wstrząsnęła się mimowoli, wymawiając te słowa.
— Ale nie dlatego przyszłam pana nudzić — odezwała się znowu. — Nie dlatego. Wyszłam dziś wieczorem głównie z tej przyczyny, że siostra opowiadała mi o jakiejś pani, bardzo bogatej pani, która jej podarowała bransoletkę, i to wszystko mnie jakoś zaniepokoiło. Chciałam zobaczyć... Potem wracając z Maggi spostrzegłyśmy, że u pana się świeci, i...
Zaplątała się trochę, gdyż przyszło jej na myśl, że nie poraz pierwszy widziała w tych oknach wieczorem światło, że widziała je nieraz i zdawało jej się jakąś gwiazdą dobrotliwą i łagodną, która spogląda na nią z wysokości. Ale tego nie chciała mu przecież powiedzieć.
— Więc pomyślałam sobie — zaczęła jakby w dalszym ciągu — że trzy rzeczy chciałabym powiedzieć panu zaraz, jeśli pan sam jest w domu. I weszłyśmy. Pierwsza rzecz, to.... chciałabym wyrazić...
— Zacznijmy od drugiej — rzekł łagodnie Artur, gładząc lekko jej rękę.
Wstał z uśmiechem, dorzucił węgla na kominek, wyjął z szafy wino, ciastka i owoce i postawił na stole.
— A druga rzecz jest taka: zdaje mi się, że pani Clennam wie, gdzie mieszkam, że zna moją tajemnicę.
— Doprawdy? — zawołał Artur. — Skąd to przypuszczasz, moje dziecko?
— Zdaje mi się, że pan Flintwinch mnie śledził.
— A dlaczego ci się tak zdaje? — nalegał Artur, patrząc w ogień zamyślony.
— Spotkałam go dwa razy w pobliżu Marshalsea, kiedy wracałam wieczorem. Zawsze niby przypadkiem.
— Czy co mówił?
— Nie, tylko się ukłonił swoją pochyloną głową.
Artur słuchał, wpatrzony w ogień. Wstał nakoniec i zaczął prosić, żeby Emi napiła się troszeczkę wina, zmusił ją prawie, żeby zjadła ciastko, sam wybierał dla niej owoce. Maggi jadła także, śmiejąc się szerokim śmiechem i mlaskając językiem z wielkiego zadowolenia.
— Czy matka zmieniła się dla pani? — spytał.
— O, nie, zawsze ta sama. Bardzo dobra. I zadaję sobie pytanie, czy nie powinnam jej powiedzieć prawdy. Czy nie powinna znać mojej historji... Ale chciałam zapytać pana... Może mi pan poradzi, co mam zrobić — mówiła, patrząc na niego z prośbą.
Pomyślał chwilę, zanim odpowiedział.
— Zaczekaj, maleńka — rzekł z pieszczotą. — Pomówię o tem z Efri. Była dawniej moim wielkim przyjacielem. To jest dobra kobieta. Tymczasem proszę, niech pani nic nie mówi. Jeszcze kropelkę wina. To maleńkie ciastko. Resztę oddamy Maggi, niech sobie zabierze do domu. Ale przedtem ciekaw jeszcze jestem trzeciej rzeczy.
— Nie chciałabym pana obrazić.
— Nie obrażę się, przyrzekam.
— Niech pan nie myśli, że jestem niewdzięczna... — zaczęła znowu drżącym ze wzruszenia głosem. — Nie umiem tego wyrazić, co czuję... Pan był tak dobry i pisał do ojca, że go jutro odwiedzi...
— Tak, pisałem, maleńka.
Emi złożyła ręce.
— Czy się pan nie domyśla, o co chciałam prosić, ażeby pan nie robił.
— Mogę się mylić, mały przyjacielu.
— Nie, nie, pan się nie myli. A ja przyrzekam panu, że gdyby... gdybyśmy byli naprawdę w potrzebie... w takiej potrzebie, że już nie można wytrzymać, to sama do pana się udam.
— Dobrze, maleńka, dobrze.
— Niech go pan nie zachęca... Niech go pan nie rozumie... nie uprzedza... Pan lepiej pozna go wtedy.
Walczyła ze łzami, które cisnęły się do oczu, i Artur uspokajał ją, lekko muskając jej rękę.
— Pan nie zna ojca — mówiła. — Jakże pan go znać może, widząc go odrazu takim, jakim stał się po wielu latach. A ja patrzyłam na to, widziałam te zmiany, jak przychodziły stopniowo, powoli... Pan jest tak dobry dla nas, że chciałabym, ażebyś go ocenił sprawiedliwie. Pańska opinja jest dla mnie ważniejsza, niż wszystkich innych ludzi.
— Dobrze, maleńka, dobrze — powtórzył znów Artur. — Nie martw się, ja to wszystko przecież rozumiem także.
— Dziękuję panu. Bardzo, bardzo dziękuję. Chciałam to powiedzieć dawniej, ale mi było tak trudno. Myślałam o tem ciągle. I kiedy się dowiedziałam, że pan przyjdzie jutro, postanowiłam dzisiaj mówić z panem. Nie dlatego, żebym się za niego wstydziła, — dodała, szybko ocierając oczy — ale że znam go lepiej, że go kocham i wiem dobrze, iż mogę być z niego dumna.
Załatwiwszy tę sprawę, która prawdopodobnie skłoniła ją głównie do tak spóźnionych odwiedzin, Emi zaczęła sama niepokoić się późną porą i myśleć o powrocie. Maggi podniosła się także i ocknęła z drzemki, zwracając chciwe oczy na łakocie, które widziała na stole. Artur nalał jej jeszcze trochę wina i powiedział, że może zabrać do koszyka wszystko, czego teraz nie zjadły. Maggi nie wychodziła nigdy bez koszyka, więc za pozwoleniem swej „Matusi“, śmiejąc się i wspominając o szpitalu, z rozkoszą pakowała otrzymane dary.
Jej radość rozjaśniła oczy Dorrit, a to znowu sprawiło przyjemność panu Clennam.
— Lecz dokąd pani idzie? — spytał nagle. — Furtka przecież zamknięta?
— Będę spała u Maggi. Mogę być tam pewna troskliwej opieki.
— Ja panią odprowadzę. Nie mogę pozwolić, aby pani szła sama tak późno.
— A ja pana ogromnie proszę, żebyś mię puścił samą. Bardzo, najmocniej proszę!
Widział, że zrobiłby jej przykrość, więc ustąpił. Domyślał się, że nie chce, aby widział mieszkanie Maggi.
Na dole Emi jeszcze raz stanęła, i, zwracając spojrzenie w kierunku ciemnych schodów, wyszeptała:
— Niech cię Bóg błogosławi!
Artur przeczekał chwilę i zszedł także. Nie sprzeciwiając się woli dziewczęcia, poczuwał się do obowiązku czuwania nad nią, chociażby zdaleka, póki nie znajdzie się w swojej dzielnicy, którą zna dobrze i gdzie ją wszyscy znają.
Wreszcie mury Marshalsea zarysowały się przed nim wyraźnie, a jednocześnie spostrzegł, że Emi z towarzyszką zawróciła w boczną uliczkę. Zrozumiał, że są u celu podróży i nie ma prawa dalej śledzić tu za niemi.
Lecz Dorrit zatrzymała się przed lichym domkiem, w którym nie widać było żadnego światełka, ani słychać żadnego szmeru. Ubodzy ludzie o tej spóźnionej godzinie zasypiali spokojnie po całodziennej pracy.
— Wiesz, Maggi — rzekła Emi — nie możemy budzić twoich gospodarzy, żeby nie rozgniewali się na ciebie. Zapukam niebardzo głośno, a jeśli nikt nam nie otworzy, będziemy spacerowały do rana.
Zapukała raz, drugi, ale z wnętrza domu żaden szmer nie odpowiedział. Czekały jeszcze chwilę.
— Moja biedna Maggi — odezwała się znowu Emi ze współczuciem — będzie ci trochę przykro, ale noc przecież się skończy. Jakoś sobie tymczasem poradzimy.
Zawróciły znowu ku szerszej ulicy, — na wieżowym zegarze wybiło wpół do drugiej.
Noc była ciemna, chłodna, często zrywał się wiatr, wilgotny i przejmujący. Przechodząc obok Marshalsea, obie przystanęły przed kratą i patrzyły w ciemność podwórza.
— Przed szóstą nie wejdziemy — rzekła Dorrit — jeszcze ze cztery godziny. Na szczęście tam nikt o mnie nie ma niepokoju.
Były zmęczone, więc umieściły w kącie koszyk Maggi, usiadły na nim i przytuliły się do siebie. Póki ulica była pusta i spokojna, nie ruszały się z miejsca, ale skoro zdaleka rozlegały się kroki, Emi ogarniała trwoga i szeptała do towarzyszki.
— Chodźmy, chodźmy, ktoś się zbliża, chodźmy, Maggi!
Ciężkie dziecko podnosiło się wtedy niechętnie i szło zwolna obok matusi, pocieszając się owocem albo ciastkiem. Ale gdy zabrakło w koszyku łakoci, zaczęła narzekać i płakać.
— Cicho, Maggi — prosiła Emi — dzień już niedługo zobaczysz.
Maggi uciszyła się. Emi wtuliła się w kącik koło kraty, oparła głowę nieszczęśliwej na kolanach i uśpiła ją cichym szeptem, obiecując, że noc się skończy.
Sama podniosła głowę i patrzyła w gwiazdy. Takie ciche, łagodne, spokojne światełka. Bóg je stworzył dla ludzi, może czuwają nad nami, nad bezdomnymi i opuszczonymi, którzy nie mają własnego schronienia.
Patrzyła i myślała o gwiazdach i ludziach, o pięknych domach, gdzie się bawią tak wesoło, gra muzyka, wszyscy są pięknie ubrani, tańczą, śmieją się i czują szczęśliwi. Chciałaby to zobaczyć. Gdyby ojciec nie był w więzieniu, może i u nich także byłyby wieczorki, i przyszedłby pan Clennam, taki dobry i szlachetny, i tańczyliby razem...
Maggi się obudziła i narzekała na zimno, więc zaczęły znów chodzić. Uderzyła trzecia, potem wpół do czwartej. Oddaliły się nieco od Marshalsea, szły prędko; żeby się rozgrzać, omijały pijanych i podejrzanych ludzi, którzy nawoływali się cichem gwizdaniem. W razie niebezpieczeństwa Emi udawała dziecko i tuliła się do spódnicy Maggi, gdyż raz słyszała sama gruby głos, który powiedział:
— Daj pokój, czyż nie widzisz, że kobieta z dzieckiem?
Na zegarach powoli zaczęła bić piąta.
— Już dzień, Maggi — szepnęła Dorrit, rozglądając się po niebie, na którem nie było jeszcze zapowiedzi brzasku.
Lecz na ulicach budziło się życie: ciężkie wozy ciągnęły szeregami, robotnicy spieszyli do dalekich fabryk, było coraz ludniej, nic już nie groziło dziewczętom.
Zbliżyły się znowu do znajomych murów, ale było tak zimno, że nie mogły czekać, więc poszły dalej, Maggi drzemała, idąc, i Emi trzymała ją mocno, obawiając się, że upadnie.
Przechodząc koło kościoła, zauważyła, że drzwi były odemknięte, i chciała wejść do środka.
— Kto tam? odezwał się szorstko głos męski.
Emi zatrzymała się na progu i ujrzała przed sobą twarz znajomą zakrystjana, czy może tylko kościelnego, którego widywała nieraz.
— A to wy — rzekł łagodniej. — Co robicie tu o tej porze?
— Spóźniłyśmy się wczoraj i zamknięto furtkę, czekamy, aż otworzą.
— Biedaczki — rzekł łagodnie — całą noc na takiem zimnie? Chodźcie do zakrystji. Już rozpaliłem ogień dla malarzy, którzy zaraz nadejdą. Urządzę wam wygodny odpoczynek, bo Marshalsea otworzą dopiero za godzinę.
Zaprowadził je do zakrystji, rozmawiając po drodze, gdyż widocznie przekładał mowę nad milczenie. Pokazał Emi książkę, w której była wpisana, jako dziecko urodzone w Marshalsea. Wreszcie przyniósł kilka poduszek z kościoła i umieścił je przed ogniem w taki sposób, że mogły się wygodnie położyć i zasnąć. Maggi odrazu zachrapała mocno, ale dobry staruszek troszczył się o Emi i szukał, coby jeszcze podłożyć pod głowę.
Wtem z uśmiechem sięgnął po grubą księgę i ostrożnie wsunął ją pod poduszki.
— Teraz ci będzie dobrze, moja mała — powiedział po ojcowsku. — Mam także młode córki i wiem, jakiej wygody potrzebują. W tej książce niema jeszcze twojego imienia, ale jeśli nam nie uciekniesz gdzie daleko, znajdzie się tutaj zczasem. Ludzie zaczynają życie w jednej książce, a kończą zawsze w drugiej.
Maleńka Dorrit spała już mocno.
Czy mógł w starym, posępnym domu zagościć choć na chwilę jasny uśmiech szczęścia?
Zawsze pogrążony w cieniu, pochylony, wsparty na omszałych, próchniejących belkach, w płaszczu z pleśni i plam wilgotnych, samym wyglądem płoszył wszelką myśl o zdrowiu, pogodzie i radości.
Jeżeli promień słońca zajrzał tu przypadkiem, gasł natychmiast i znikał, uciekał czem prędzej. Jeżeli blask księżyca rozjaśnił na chwilę te mury, czynił je mimowoli jeszcze smutniejszemi i budzącemi jakąś zabobonną trwogę. Tylko gwiazdy mrugały nad nim obojętnie swą daleką, zimną źrenicą.
Za to deszcze, mgły, słoty i jęki wichrowe zdawały się go darzyć szczególną przyjaźnią, gnieździły się tu stale, nie chciały ustąpić i szarym, brudnym śniegiem pokrywały ziemię nawet wtedy, gdy wszędzie zimowa skorupa już stajała w wiosennem cieple.
Odgłosy życia w tej cichej ulicy także tłumiły się i głuchły jakoś, możnaby mniemać, że tu umierały.
Wszystko zdawało się dziwnie zamarłe w tym domu, jakgdyby skamieniałe. Światło nawet w pokoju pani Clennam nie gasło nigdy, chociaż podlegało zmianom. Dniem i nocą w wąskich oknach jaśniał słaby odblask nikłego ognia na kominku, który chwilami strzelał jakby iskrami gniewu, — czasem migotał nikły płomyk świecy.
W czasie krótkich i ciemnych dni zimowych w blasku tym na tle okna, niby w latarni magicznej, rysowały się wielkie sylwetki pani Clennam w fotelu na kółkach, Jeremjasza z ogromną na bok pochyloną głową i sterczącemi końcami halsztuka i drepczącej pospiesznym krokiem Efri. Wieczorem cień jej znikał na szybach ostatni — i potem już do rana blado i spokojnie świecił tylko ogień kominka, niby latarnia morska, która ukazuje drogę i pociąga zdaleka zabłąkanego w przestworzu rozbitka.
A może takiem było przeznaczenie tego nieszczęsnego światełka.
W taki to dzień zimowy Efri krzątała się w kuchni. Przystawiła do ognia imbryk z wodą na herbatę i usiadła przed kominkiem na krzesełku, aby się ogrzać trochę. Siedząc tak, biedna Efri rzucała nieśmiałe wylęknione spojrzenia na prawo i na lewo, gdyż prawie bezustannie słyszała w tym domu jakiś szmer zagadkowy, tajemniczy. Jakże miała nie wierzyć w duchy i upiory, kiedy już lata całe słyszała ich ciche stąpania, ich szepty, a nieraz może groźne walki.
To sprawiało, że była zawsze wystraszona i często nie wiedziała, czy nie śni na jawie, czy niewidzialne istoty w tym domu nie rzuciły na nią uroku, który nie pozwala jej odróżnić snu od rzeczywistości.
Niedawno przecież, bo przed paru dniami, gdy tak samo siedziała przed kominkiem, usłyszała najwyraźniej gdzieś za sobą mocne tarcie, jakgdyby ktoś przeciskał się ciasnym otworem, osypując gruz i kamienie, potem trzy — cztery mocne uderzenia, od których zadrżała podłoga, a serce jej uderzyło tak gwałtownie, jakby chciało wyrwać się z piersi. Zdawało jej się także, iż uczuła dotknięcie zimnej ręki.
Przerażona, drżąc cała, szczękając zębami, znalazła tyle siły, że chciała uciekać, zobaczyć ludzi, ujrzeć słoneczne światło i świat rzeczywisty.
Ale na schodach usłyszała głosy, które nagle zwróciły jej uwagę: to oni się kłócili. Tak, kłócili. Głos męża podniesiony rozlegał się głośno, to znowu twarde, suche, odpowiedzi pani.
Cicho, na palcach posunęła się aż do drzwi.
— Dość tych głupstw! — wołał Flintwinch podniesionym głosem. — Co pani sobie myśli? Rzuciła się pani na mnie.
Tak, słyszała te słowa biedna Efri i czyż mogła przypuszczać, że to się dzieje na jawie?
— Dziwne masz wyrażenia, Jeremjaszu — odezwała się surowo pani Clennam. — Zrobiłam ci uwagę, że bez zastanowienia za wiele dziś mówiłeś przy Arturze. To nie było potrzebne.
— Rzuca się pani na mnie — mocno powtórzył Flintwinch — a ja na to nie pozwolę. Nie pozwolę. Nie gadam nigdy bez zastanowienia i wiem, co powiedziałem i dlaczego. Może powiem kiedy i więcej. Nie byłem przyjacielem jego ojca, nie lubię ludzi słabych i bez woli. Jeśli od pierwszej chwili stanąłem przy pani, to dlatego, że jesteś kobietą stanowczą i, co postanowiłaś, to się stać musiało. Ale w tej sprawie pani obowiązkiem jest przedewszystkiem stanąć w obronie jego pamięci przed synem, zamiast myśleć o sobie i kryć się za umarłych. Oto co chciałem powiedzieć.
— Może trochę za wiele — rzekła dumnie pani Clennam. — Nie kryję się za umarłych, jak ci się wydaje, ale idę do celu własną drogą. Walka dzisiaj trudniejsza, bo jestem stara i kaleka, bo dokoła mnie wszystko rozpada się w gruzy, a jednak nie ustąpię i umrę tu na stanowisku.
— To i dobrze — zgodził się Flintwinch. — Byłem zawsze wiernym sługą tego domu, ale chociaż zostałem dziś pani wspólnikiem, nie kupiłaś mię za ten tytuł. Jestem takim, jak byłem, i takim zostanę. Dobrze widzę, jak panią dziwi, iż stanąłem w tej sprawie po stronie tamtego. Lecz to mi wszystko jedno. Jestem może dziwakiem, ale nie zgodzę się nigdy, żeby mię pani połknęła, jak innych. Nie będę niczyjem narzędziem. Jestem sobą, mam swoje zdanie, postępuję zawsze, jak mi się podoba. Nie będę niczyim cieniem. Nie, nie, nikt mię nie zje żywcem, nawet taka stanowcza kobieta jak pani.
— Myślę, że dosyć tego, Jeremjaszu — odezwała się sucho pani Clennam, chcąc widocznie skończyć rozmowę.
Uczuła, że nie złamie uporu wspólnika i, choć ją to gniewało, była zadowolona jednocześnie, że znalazła w nim siłę. Znała go przecie od chwili wstąpienia w te progi, i być może, iż właśnie ta cecha jego charakteru łączyła tych dwoje ludzi. Czyż nie dlatego zrobiła go swoim wspólnikiem?
— Może zapalisz świecę — zaczęła po chwili łagodniej, jakby chciała powrócić do zwykłego tonu. — Czas na herbatę. Dorrit przyjdzie za chwilę i zastanie mnie w tej ciemności.
Jeremjasz zapalił świecę i, stawiając ją na stoliku, spojrzał bystro na panią Clennam swoim błyszczącym wzrokiem.
— Ciekawym, co też pani myśli zrobić z tą Dorrit — zaczął znowu. — Czyż ma tu zawsze przychodzić do szycia?
— Zawsze? Póki będzie taka, jak dotąd, skromna, cicha, pracowita i rozsądna, i będzie potrzebowała pomocy, której w ten sposób udzielić jej mogę, może przychodzić tak długo, jak zechce, dopóki się będzie Panu Bogu podobało zachować mnie przy życiu.
— I nic więcej? — spytał, Jeremjasz, mrużąc oczy i gładząc swój podbródek.
— A czegóż chciałbyś więcej? — surowo przemówiła pani Clennam.
Długą chwilę trwało zupełne milczenie, biednej Efri zdawało się, czy śniło, że mąż i pani Clennam patrzyli sobie w oczy dziwnym wzrokiem. Nakoniec usłyszała przytłumiony szept Jeremjasza.
— A wie pani, gdzie ona mieszka?
— Nie.
— Ale chce pani wiedzieć!
— Gdybym chciała, mogłam ją przecież zapytać i wiedziałabym dawno.
— Więc pani nie życzy sobie wiedzieć jej adresu?
— Nic mię to nie obchodzi.
Jeremjasz westchnął głośno i głęboko, potem mówił powoli, kładąc nacisk na każde słowo.
— Co do mnie, wiem, gdzie mieszka, dowiedziałem się, przypadkiem naturalnie.
— Gdziekolwiek mieszka — podniosła znów głos pani Clennam, niemniej wyraźnie wymawiając każdy wyraz — jest to jej tajemnica, i nie mam bynajmniej zamiaru jej badać.
— To najwygodniej! — zauważył Flintwinch.
— Jeremjaszu — zaczęła surowo pani Clennam — nie skarżę się, nie szemrzę na Boskie wyroki, które mię tu przykuły w czterech ścianach, lecz jeśli to przymusowe więzienie odcięło mię od świata i wszystkich jego przyjemności, daje mi także prawo nie widzieć i nie wiedzieć wielu rzeczy.
Efri usłyszała nagle ruch fotela i mocne szarpnięcie dzwonka. Skoczyła z wielkiem przerażeniem, zbiegła ze schodków, wpadła do kuchenki, usiadła przed kominkiem, i drżąc cała w lęku przed jakiemiś widziadłami, zarzuciła fartuch na głowę.
Dzwonek odezwał się znowu raz, drugi, ale ona jakby zamarła. Usłyszała na schodach ciężkie kroki męża, ale zdawało jej się, że za cenę życia nie mogłaby poruszyć ani jednym palcem. Czuła, że Jeremjasz stanął przy niej. Nagle gwałtownym ruchem zerwał jej fartuch z głowy.
— Ach! — jęknęła zbudzona — taki straszny sen...
— Cóż u djabła! — zawołał — dzwonię dwadzieścia pięć razy! Czy nie wiesz, że czas na herbatę?
— Herbatę? — powtórzyła — ach, powiadam ci, Jeremjaszu, że tu dzieje się coś strasznego — mówiła prawie z płaczem. — Tam, pod ścianą, słyszałam...
— Szczury... woda... koty... — mówił Flintwinch, świecąc sobie koło ściany, obejmując spojrzeniem spaczoną podłogę i poczerniały sufit.
— Nie, nie! — zaprzeczyła Efri z przekonaniem. — Ktoś chodzi, słychać, jak ociera się o ścianę, a potem coś upada, aż wszystko drży dokoła. To duchy, strachy, dom zaczarowany. Czułam dotknięcie ręki.
— Słuchaj — przerwał jej Flintwinch. — Radzę ci, rób herbatę i zapomnij o strachach, bo jak ja dotknę cię ręką, to popamiętasz długo.
Pogróżka poskutkowała, Efri zajęła się skrzętnie herbatą, lecz nie zmieniła wcale przekonania. Uwierzyła najmocniej, że dom był zaczarowany, zamieszkany przez duchy, strachy, czy upiory, i żyła w ciągłej trwodze. W dzień drżała, rzucając dokoła niepewne spojrzenia, jakby się obawiała zobaczyć nagle coś strasznego, wieczorem nie wychodziła z pokoju inaczej, jak z głową zasłoniętą fartuchem.
Jeremjasz wzruszał na nią ramionami, pani Clennam mierzyła zimnem, pogardliwem prawie spojrzeniem, Efri zaś była wciąż jakgdyby we śnie, otoczona tajemniczemi zjawiskami, i sama tajemnicza, drżąca, wpółprzytomna.
Gdy usłyszała lekkie uderzenie młotka, biegła otworzyć, wiedząc, że to maleńka Dorrit, ale jeżeli w progu gabinetu ujrzała stojącego Jeremjasza, który gładził podbródek, była przekonana, że nagle jakiś piorun uderzy w nich wszystkich, albo zginą, porwani przez nieczyste siły.
Raz wieczorem, wezwana uderzeniem młotka, ujrzała przed sobą Artura.
— Dobrze, że cię widzę, Efri, i że jesteś sama, chciałbym cię o coś zapytać — przemówił do niej cicho, rozglądając się uważnie dokoła.
Ale Efri, jak obłąkana, odskoczyła od niego, ręce podnosząc do góry.
— Nic nie pytaj, nic nie mów! — zawołała. — Boję się, boję! boję! Boję się ludzi i boję się duchów. Nie wiem, czy śpię, czy żyję! Boję się — w tym strasznym domu!
I uciekła.
Rzeczywiście, podobne życie mogło ją doprowadzić do obłędu. Siedząc w kącie skurczona, w słabo oświetlonym pokoju, z natężonym słuchem na najlżejszy szelest, wpatrzona w mroczną przestrzeń zdawała się wywoływać wzrokiem jakieś widziadła, dla nikogo w tej chwili nieuchwytne.
Zwykle jednak siedziała cicho, nie zwracając na siebie uwagi, i tylko niekiedy zrywała się nagle, wybiegając z krzykiem na środek pokoju.
— Słyszysz! słyszysz ten szelest, Jeremjaszu? — powtarzała, drżąc całem ciałem.
Ale szelestu już nie było słychać, a Jeremjasz groził jej pięścią, obiecując w sposób dotkliwy przywrócić ją do przytomności.
W sobotę Artur wybrał się dość wcześnie, ponieważ dzień był pogodny i suchy, odwiedzić znajomych z ostatniej podróży, państwa Meagles, którzy mieszkali kilka wiorst za miastem, w Twickenham (Tuikenhem). Postanowił przebyć tę drogę piechotą, gdyż czuł potrzebę ruchu na świeżem powietrzu, pragnął wydostać się chociaż na krótko z pośród wysokich domów, kominów i ciżby, i pod szerokiem niebem, pośród swobodnej przestrzeni „pozwolić myśli także błądzić i bujać swobodnie“.
Spotkanie z panem Meagles przypomniało mu ostatnią podróż i wiele miłych wrażeń, jakie tej rodzinie zawdzięczać Oboje państwo Meagles byli ludźmi dobrymi, chociaż mieli swoje śmiesznostki, ich pieszczotka była prześliczna, i na myśl o tem, że ją znów zobaczy, Artur czuł przyśpieszone bicie serca, powtarzał sobie zawsze, że to niedorzeczność — mógł być jej ojcem, a przecież jej widok, jej uśmiech, jej spojrzenie i życzliwe słówko, budziły w nim zachwyt, napełniały szczęściem.
Widział prawie jej miłą i śliczną twarzyczkę, lecz obok ujrzał zaraz duże czarne oczy i młode smagłe, pełne życia rysy, z jakimś dziwnym wyrazem. To Tettycoram, towarzyszka jej dzieciństwa, parę lat od niej starsza, wzięta przez p. Meagles niegdyś z domu podrzutków i wychowana z Mini, ich pieszczotką, w charakterze służącej i towarzyszki zarazem.
Tettycoram nie była przeciętną dziewczyną, coś w niej przykuwało uwagę i budziło pytanie, jaką jest naprawdę. Artur widział w niej objawy serdecznego przywiązania do jej pani i opiekunów, widział, że uważana była przez wszystkich, jakgdyby należała do rodziny — jednak parę razy widział ją w szale gniewu, rzucającą wyrazy pełne nienawiści, najboleśniejsze skargi.
Był jednak przekonany, że nie miała do tego prawa.
Państwo Meagles mówili o tem ze współczuciem: dziecko, które nigdy nie znało rodziców! dziecko, które nie było dla nikogo nigdy pieszczotką! To kalectwo, to rana, która sączy gorycz.
Nie miała rodziców... On miał rodziców przecież, a jednakże... Czy „matka“ choć raz w życiu była dla niego matką? A ojciec, dziwny, zalękniony człowiek, nieśmiały, jakby zgięty pod ciężarem, którego dźwigać nie miał dosyć siły....
Myśl o sobie nasunęła Arturowi inne pytanie, które coraz częściej stawało przed nim i coraz wyraźniej: co będzie teraz robił?
Musi się wziąć do czegoś. Musi znaleźć zajęcie, które mu będzie przynosiło dochód, bo nie jest dość bogaty, ażeby żyć z renty. Wcale nie może się nazwać bogatym. Interesy rodziców nie mogły być świetne: ojciec chory, złamany jakimś ciosem, ciągnął taczkę z dnia na dzień, aby dalej, do końca. A matka? — Gdyby zachowała zdrowie, możeby miała siłę podźwignąć z ruiny ten dom upadający, ale dzisiaj... i dlaczego nie chciała zamknąć raz tej „budy“? — przyzwyczajenie może — obawa bezczynności.
W każdym razie on z tem już nie ma nic wspólnego. Część swoją wycofał i czas wziąć się do innej pracy. Każdy dzień sprawia uszczerbek w jego skromnym kapitale.
Tak idąc, zwrócił nakoniec uwagę na innego piechura, który dążył w tę samą stronę krokiem spokojnym, pewnym. Kiedy zsunął kapelusz na tył głowy i zatrzymał się chwilę, wpatrując się w jakiś przedmiot w oddaleniu, Artur poznał go nagle.
— Dzień dobry, panie Doyce! Zdaje się, że idziemy w jedną drogę.
Obcy spojrzał na niego, jakby z roztargnieniem.
— A, przyjaciel pana Meagles! — rzekł wesoło. — Bardzo mi przyjemnie, ale proszę mi wybaczyć, że zapomniałem pańskiego nazwiska.
Wkrótce zawiązała się swobodna rozmowa. Daniel Doyce był człowiekiem bardzo skromnym i nie lubił mówić o sobie, chociaż przemysł angielski zawdzięczał mu niejeden wynalazek. Syn kowala, ślusarz z zawodu, zdobył gruntowne i poważne wykształcenie dzięki wytrwałej pracy i wrodzonej inteligencji. Przez siedem lat pracował pod kierunkiem inżyniera-mechanika w jego prywatnych warsztatach i tam udało mu się pokonać wiele trudności, zdobywając fachową wiedzę. Był w Szkocji, w Ljonie, w Niemczech, w Petersburgu, wiele się nauczył i zostawił wiele, wkońcu zapragnął osiąść w swoim kraju i na jego usługi oddać swą pracę i talent.
Rozmawiali o mechanice, wynalazkach i Artur podziwiał żywy umysł towarzysza, jego zamiłowanie fachu, skromność, prostotę i szczerość. Spytał wreszcie, jak może podołać sam wszystkiemu, czy nie ma wspólnika, któryby się zajął praktyczną stroną jego interesów.
Okazało się, że pan Doyce właśnie poszukuje obecnie wspólnika do prowadzenia książek, zawierania umów, buchalterji, korespondencji i wogóle spraw kantorowych. Miał takiego, lecz umarł już przed paru laty, a teraz nie może trafić na człowieka, któryby odpowiadał jego wymaganiom.
— Praktyczni ludzie mówią, i może mają słuszność — dodał ze szczerym uśmiechem — że teoretycy, do jakich się liczę, nie znają się zupełnie na życiowej stronie interesu. To też poczęści celem dzisiejszej wycieczki jest chęć porozumienia się w tej sprawie z panem Meagles. Ufam mu bardzo, on zna różnych ludzi i obiecał pomyśleć o wspólniku dla mnie.
Właśnie stanęli przed żelazną kratą, otaczającą piękny i obszerny ogród; w którego głębi bielał pałacyk z wieżyczką. Artur pociągnął za rączkę od dzwonka.
W tejże chwili w alei — naprzeciwko ukazał się pan Meagles, a tuż prawie za nim pani Meagles, a dalej Pieszczotką, wreszcie Tettycoram. Jak miłe i serdeczne powitanie!
— Witajcie w naszej wyzłacanej klatce — mówił pan Meagles. — Ciasno tutaj niby, lecz jesteśmy u siebie. Człowiekowi dobrze u siebie, kiedy się nabuja po szerokim świecie. Własne gniazdo zawsze najmilsze.
I oprowadzał gości po klatce i gnieździe, gdzie wszystko było miłe, swoje i zaciszne. Jeden z pięknych pokoi, zwany Zagranicą, zawierał wszelkie skarby przywiezionych osobliwości: okazy, fotografje, malowidła. W innych było jasno, słonecznie, wesoło, dźwięczał śmiech srebrny albo piosenka Pieszczotki, świeże, barwne, kwitnące kwiaty przypominały piękną porę roku.
Do stołu zasiadło ich tylko pięcioro i nic nie zakłócało swobodnej rozmowy. Przypominali sobie wydarzenia, ludzi, jakich spotkali w ostatniej podróży i czasem wybuchali wszyscy śmiechem lub rzucali poważne spostrzeżenie.
— A miss Wade (Uejd) pamiętasz, panie Clennam? Ciekawym, gdzie jest teraz.
— W Londynie — odpowiedziała Tettycoram, podając Mini jedwabną zarzutkę, którą właśnie przyniosła.
— Widziałaś miss Wade, Tetty? — zawołała Pieszczotka. — Kiedy?
W oczach Tettycoram błysnęło zniecierpliwienie czy niechęć, ale odpowiedziała swobodnie.
— Spotkałam ją koło kościoła. Napisała do mnie, że chce się ze mną widzieć.
— Nie ciśnij mię tak, Tetty! — zawołała Pieszczotka urażona.
Dziewczyna nagle cofnęła się, skrzyżowała ręce przed sobą i spojrzała wyzywająco.
— Napisała mi — zaczęła głośno, mierząc dumnem spojrzeniem swoją młodą panią — że jeżeli źle mi tu będzie, mogę się każdej chwili udać do niej. Prosiła, żebym pomyślała o tem i dała jej odpowiedź ustną tam, koło kościoła.
— Tetty! — rzekła Mini łagodnie, wyciągając rękę za siebie.
Lecz Tettycoram stała wciąż nieporuszona, nie zmieniając wyrazu twarzy.
— Moje dziecko — rzekł pan Meagles — policz do dwudziestu pięciu!
Tetty mrugnęła nagle powiekami, rzuciła w jego stronę przelotne spojrzenie i napewno nie doliczyła do dwudziestu, gdy pochyliła się ku swojej pani, która łagodnie powiodła ręką po jej twarzy.
Następnie szybko wybiegła z pokoju.
— Gwałtowny charakter — zauważył pan Meagles — ale dobre, uczciwe serce.
Wieczorem Mini grała i śpiewała, pan Meagles rozpytywał pana Doyce o jego ostatnie pomysły, pani Meagles mówiła o Pieszczotce, a Artur słuchał i tłumił westchnienie, gdyż ciche, serdeczne współżycie tych ludzi zdawało mu się rajem.
Przy rozstaniu pan Doyce prosił o półgodzinną audjencję jutro rano. Usłyszawszy to, Artur został trochę dłużej i zwrócił się do pana Meagles.
— Mam do pana prośbę.
— Bardzo mi będzie miło.
— Niedawno jestem panu znany, lecz w dość długiej podróży zbliżyły nas okoliczności. Byłem z panem dość szczery w moich osobistych sprawach i kierując się pańskiem zdaniem, wycofałem swój udział z interesu, który prowadzili rodzice.
— Postąpiłeś pan praktycznie — rzekł pan Meagles.
— Może. Lecz teraz szukam dla siebie zajęcia. Dziś, idąc z panem Doyce, dowiedziałem się od niego, że potrzebuje wspólnika, któryby się zajął handlową częścią interesu i po części administracją. Zdaje mi się, że mógłbym podjąć się tego sumiennie. Pan Doyce robi na mnie najlepsze wrażenie. Pan zna go lepiej i jego warsztaty. Wiem, że ma zamiar jutro mówić z panem właśnie w tej kwestji, więc jeśli pan sądzi... jeżeli pan uważa, że byłbym odpowiedni... że mógłby mię pan polecić...
— Zapewne... niewątpliwie — mówił pan Meagles z namysłem.
— Naturalnie włożyłbym w ten interes pewien kapitał, a zresztą... to dopiero propozycja. Nie wiem, co powie pan Doyce... nie wiem, co pan o tem sądzi... nie wiem nawet, nie znając zupełnie szczegółów, czy dla mnie jest to zupełnie możliwe, ale... to mię pociąga.
— Zobaczymy — mówił pan Meagles. — Nie mogę nic w tej chwili odpowiedzieć. Wiem tylko, że pan Doyce jest najuczciwszym człowiekiem. Więc może jutro wyjdziecie stąd jako wspólnicy, ażeby stanąć razem przy warsztacie. Ale nic nie obiecuję, panie Clennam.
Pomimo to Artur tak był przejęty tą myślą, tak rozpatrywał uważnie swój projekt, że nie mógł zasnąć w nocy, obudził się wcześnie i wyszedł przed śniadaniem zwiedzić trochę okolice i pobłądzić nad rzeką, płynącą w pobliżu.
Artur lubił naturę i działała na niego kojąco, więc po kilku godzinach spaceru wracał z pogodą ducha, gdy spotkał się przed furtką z nieznanym młodzieńcem, którego poprzednio już widział nad rzeką. Młodzieniec prowadził ze sobą pięknego psa Terre-Neuva i swobodnie gwizdał jakąś wesołą arję.
Był to malarz, Henryk Gowan (Gouen), sąsiad i dawny znajomy państwa Meagles. Weszli razem do domu. Artur jednakże zaraz zauważył, że o ile twarzyczka Mini rozjaśniła się na jego widok, o tyle czoło ojca powlokło się chmurą. I zniknęła bez śladu wczorajsza swoboda, choć gość był wesoły, śmiejący się, rozmowny, i sam jeden może tego nie odczuwał.
Artur i Daniel Doyce odetchnęli, znalazłszy się nakoniec znów na drodze powrotnej. Czas długi szli w milczeniu, każdy pogrążony w myślach. Sprawa spółki nie była jeszcze rozstrzygnięta, więc nie poruszali tego przedmiotu tymczasem, a ponieważ trudno, idąc obok siebie, unikać wszelkiej rozmowy, Artur spytał o pana Gowan.
Pan Doyce go nie lubił, nie wierzył w jego talent, państwo Meagles nieraz wyjeżdżali, żeby usunąć córkę od tego stosunku, zdaje się jednak, że Mini postawi na swojem. Nie można wątpić, że jej się pan Henryk podoba.
— Tak — szepnął Artur z uczuciem zazdrości i westchnął, myśląc, że ten skarb, po który on nie śmiał sięgnąć myślą, weźmie taki, który go ocenić nie umie.
Deszcz drobny zaczął padać, kiedy wchodzili do miasta, smutny, chłodny, przejmujący deszcz jesienny. W duszy Artura także zgasło słońce, w pustym swoim pokoju uczuł się dziwnie samotny i tem więcej pragnął zabrać się do pracy, która pozwala zapomnieć o smutkach, gdy się jej odda szczerze.
Mała Dorrit miała także wielbiciela: nawet w więzieniu młodość ma swe prawa.
Był nim młody John Chivery (Dżon Czajwery), syn odźwiernego. Znał ją od dziecka i bawił się z nią na podwórzu, kiedy odwiedzał stryja, który piastował wówczas klucze Marshalsea. Skoro po jego śmierci ojciec Johna odziedziczył godność, będącą przywilejem tej rodziny, młodzieniec z wdzięcznością przyjął uśmiech losu, który zbliżał go do ideału.
John był małego wzrostu, nogi miał nieco słabe, blond włosy nieco rzadkie. Jedno oko, cokolwiek większe od drugiego, miało stale wyraz zdziwienia. Duszę jednak posiadał wierną, poetyczną i zdolną do poświęcenia.
O rok starszy od Emi, miał 23 lata skończone, mieszkał z matką w niewielkim domku przy sąsiedniej ulicy, gdzie ta dzielna kobieta prowadziła handel tytoniem i każdej niedzieli ośmielał się składać swoje uszanowanie panu Dorrit, ofiarując mu paczkę cygar.
Ojciec Marshalsea nie odrzucał daru i przyjmował uprzejmie skromnego młodziana, co podniecało go do słodkich marzeń i budziło upajające nadzieje.
Bo dlaczegóż nie mógłby zostać mężem Emi? Czyż nie była dzieckiem więzienia, którego klucze spoczną kiedyś w jego ręku? Wówczas zamieszkaliby oboje pokoik, który teraz wynajmowała dla siebie i z którego spojrzenie sięgało swobodnie poza mury Marshalsea. Ustawiliby na małem okienku cały szereg doniczek z pięknemi kwiatami i zielonemi liśćmi, i mogłoby się zdawać, że mieszkają w gaju.
Jakże poetyczne byłoby ich życie, zdala od świata, który znaliby jedynie z opowiadania więźniów i ich gości! Myśląc o tej sielance, John zalewał się łzami i kończył obraz szczęścia kamiennym pomnikiem na pobliskim cmentarzu, gdzie po latach spoczną oboje z małżonką, a napis świadczyć będzie o ich cichem szczęściu.
Rodzice Johna wiedzieli o jego miłości, której zresztą ukryć było niepodobna, tem bardziej, że powodowała roztargnienie, a często zaniedbanie w praktycznych zajęciach, odnoszących się do sklepu tabacznego. To też matka rozważyła rzecz poważnie i doszła do przekonania, że związek dla stron obu jest możliwy i pożądany, a spełnienie nadziei jedynaka pod każdym względem uważać można za korzystne. Małżeństwo Johna z panną Dorrit podniosłoby powagę i znaczenie przyszłego urzędnika Marshalsea, gdzie pan Dorrit cieszył się taką powagą.
Nie ulega też kwestji, że jeśli za Johnem przemawia stanowisko i trochę oszczędności, to panna Dorrit ma za sobą urodzenie. Uwieńczenie zaś pragnień serca jedynej latorośli szlachetnego rodu Chivery należało przyśpieszyć jeszcze z tego powodu, że młodzieniec zawsze był wątłego zdrowia, a niepewność doprowadzić może do rozpaczy i zgasić życie drogiego potomka.
Ojciec Chivery słuchał małżonki z uwagą i pod wpływem jej niepospolitej wymowy dochodził do zupełnie tych samych przekonań, więc uderzając syna po ramieniu, dodawał mu odwagi i zachęcał do wyznania gorących uczuć, które niewątpliwie będą ocenione.
Tym sposobem atak i szturm ostateczny był tylko kwestją czasu, lecz do tej pory biednemu Johnowi wytrącało broń z ręki zachowanie się rodzeństwa Emi.
Naturalnie, wiedzieli wszyscy, co się święci, i Fanny nie opuściła żadnej sposobności, aby spojrzeć na Johna tak wyniośle, iż musiał uczuć całą rozległość przestrzeni, jaka ich rozdzielała. Co do Tipa, ten występował w roli oburzonego brata i głośno powtarzał groźby, skierowane do bezimiennego zuchwalca, którego — zdawało się — lada chwila zmiażdży i zetrze z drogi swej rodziny.
Emi o zdanie nie pytano wcale, ale ojciec Marshalsea ze względów taktycznych bardzo uprzejmie przyjmował w niedzielę cygara i bywał tak łaskawy, że przechadzał się z Johnem parę razy po podwórzu, paląc i rozmawiając w sposób protekcjonalny. Ojciec Chivery, wzruszony głęboko tą grzecznością prawdziwego gentlemana, proponował mu wtedy odpoczynek na własnym fotelu u wnijścia i dawał do zrozumienia, że jeżeli pan Dorrit życzy sobie wyjrzeć na zewnętrzne podwórze, skąd widać kawałek ulicy, on nie miałby nic przeciw temu.
Wiljam Dorrit odmawiał, gdyż w owej epoce ulica już nie miała dla niego powabu, lecz o ojcu i synu wyrażał się życzliwie, oceniając szacunek, jaki mu okazywali.
Wśród tych sprzecznych prądów i wrażeń zdrowie, odwaga i uczucia Johna były, jak młode drzewko, wystawione na burze i wichury, które w dzień pogodny uspokajał łagodny promyk słońca.
Wreszcie pewnej niedzieli przywdział najpiękniejsze szaty, kamizelkę aksamitną w złote kwiatki, żółty halsztuk z liljowemi bażantami, spodnie ozdobione potrójną naszywką i wysoki twardy kapelusz. Oprócz tego miał laskę z rączką ze słoniowej kości, białe rękawiczki i pudełko najlepszych (prawie) cygar.
W tak okazałym stroju minął furtkę Marshalsea, a ponieważ pan Dorrit miał dziś wielu odwiedzających, przechadzał się czas jakiś po podwórzu, oczekując szczęśliwej chwili.
Wkońcu zapukał do drzwi, został zaproszony i stanął przed obliczem ojca ukochanej. Pan Dorrit siedział swobodnie przy stole, obok parę krzeseł czekało na gości, na serwecie leżało parę zapomnianych widocznie szylingów.
— Dzień dobry, Johnie, bardzo mi przyjemnie. Zdrów jesteś, jak się zdaje?
— Dziękuję panu. Mam nadzieję, że pańskie zdrowie w dobrym stanie? Ośmieliłem się przynieść parę cygar.
— Dziękuję, Johnie, ale niepotrzebnie. No, już nic nie mówię, nie chcę ci sprawiać przykrości. Połóż tam, na kominku. Siadaj, Johnie, jesteśmy przecie starzy i dobrzy znajomi.
— Dziękuję bardzo. Pan zawsze tak łaskaw. Miss Emi zdrowa?
— Dziękuję. Wyszła na przechadzkę. Młodzi często wychodzą, to rzecz naturalna. Zapewne się przechadza na wiszącym moście. Od niejakiego czasu bardzo lubi to miejsce. Już idziesz, Johnie? Bardzo ci dziękuję. Nie zdejmuj rękawiczki, nie jesteś przecie obcym. Do widzenia.
John biegł przez ulicę przyśpieszonym krokiem, kierując się w stronę wiszącego mostu. W pierwszej chwili zdawało mu się, że jest pusty, wreszcie spostrzegł Emi, opartą o poręcz i patrzącą na rzekę. Była tak zamyślona, że go nie widziała, chociaż przeszedł koło niej raz i drugi. Więc zatrzymał się wreszcie obok.
— Miss Dorrit!
Zadrżała i odstąpiła parę kroków, jakgdyby przerażona widokiem młodzieńca i patrzyła na niego niespokojnie. Nie było to zachęcające przyjęcie i John zmieszał się także.
— Przeszkodziłem pani, miss Emi — odezwał się nieśmiało.
— Rzeczywiście... trochę... — odparła łagodnie — myślałam, że jestem tu sama.
— Przepraszam panią — szepnął John nieśmiało — lecz ojciec pani, którego miałem zaszczyt odwiedzić, powiedział...
Emi zasłoniła nagle twarz rękami i szepnęła: — Ach, ojcze, ojcze! — takim bolesnym głosem, że serce Johna uderzyło najgorętszem współczuciem.
— Miss Emi — zaczął żywo — ojciec jest zdrów, zastałem go w dobrym humorze, był dla mnie tak uprzejmy, że... że...
— Ach, ojcze! ojcze! — powtórzyła biedna dziewczyna, nie odsłaniając oczu.
Nagle wyjęła chustkę, przycisnęła ją do twarzy i szybko iść zaczęła w stronę domu.
John stał na miejscu, niby skamieniały. Lecz po chwili zaczął biec za nią.
— Miss Emi, proszę — wołał drżącym głosem — niech się pani zatrzyma. Ja odejdę, jeśli pani chce być sama!
Zatrzymał ją istotnie ton szczerego bólu w głosie niefortunnego wielbiciela.
— O Boże! co mam zrobić? — zawołała prawie z rozpaczą.
John nie widział jej nigdy w takiem uniesieniu. Zawsze była spokojna i pogodna. To też zadrżał od czubka kapelusza aż do nowych podeszew swojego obuwia. Pragnął się wytłumaczyć i usprawiedliwić. Nie chciał przecie wyrządzić jej żadnej przykrości, a tem bardziej obrazić.
— Miss Emi — zaczął drżący — ja nie wiem doprawdy... ja rozumiem... żaden Chivery nie był nigdy gentlemanem. Ja wiem, że rodzina pani stoi daleko wyżej, i choć miss Fanny i pan Tip okazują mi to tak wyraźnie, ja wiem, że mają prawo, i chciałbym jedynie zasłużyć na ich łaską swojem postępowaniem, ale... ale...
Prawie zabrakło mu głosu, i serce Emi musiało ocenić szczerość jego wzruszenia i uczucia. Więc spojrzała na niego smutnie, lecz spokojnie i prosiła, ażeby nigdy nie wspominał o różnicy urodzenia między nimi i żeby był zupełnie przekonany, iż pod żadnym względem nie uważa go za niższego.
Słabe nogi chwiały się podczas tych słów pod Johnem, pomimo tak ozdobnych i naszywanych spodni, ale nowa fala odwagi wezbrała mu w sercu.
— Miss Dorrit — wyjąkał, zwracając błagalnie na nią swe większe oko, wilgotną mgłą zasnute — od wieków, już od wieków umieram z pragnienia... chcę coś powiedzieć pani. Czy pozwolisz?
Maleńka Dorrit odwróciła się mimowoli i zaczęła biec, jakgdyby uciekała przed pogonią.
John szedł za nią, przyspieszając ciągle kroku i przemawiając głosem przerywanym.
— Czy pozwolisz, miss Dorrit... Czy pozwolisz?... Jestem tak nieszczęśliwy !... Nie przemówię bez twego pozwolenia... Miss Dorrit, jabym wolał skoczyć w rzekę z tego mostu, niż sprawić pani przykrość... O, miss Dorrit!
Emi zatrzymała się w połowie mostu prawie spokojna. Wiedziała, co ma zrobić.
— Johnie — przemówiła głosem łagodnym, choć drżącym — skoro żądasz ode mnie pozwolenia, więc proszę cię... nic nie mów.
— Nigdy, miss Emi?
— Nigdy, jeśli łaska.
— Boże! o Boże! — szepnął.
— I jeszcze chciałam cię prosić o jedno. Nie uważaj nas nigdy, mnie i mego rodzeństwa, za coś wyższego od siebie. Ojciec był czemś przed laty, ale to minęło i nie powróci nigdy. O mnie myśl jak najmniej, dobry Johnie. Jak najmniej. To będzie dla nas obojga najlepiej, i o to cię proszę. Znamy się od dzieciństwa, pozostańmy dla siebie, czem byliśmy dotąd. Czy spełnisz moją prośbę?
John był okropnie blady, zdawało się, że z trudem stoi na słabych nogach, przyrzekł jednak, że choć jest najnieszczęśliwszym z ludzi, spełni, czego żąda od niego miss Dorrit, gdyż jej wola na zawsze będzie dla niego prawem.
— Więc do widzenia, Johnie — rzekła, podając mu rękę. — Życzę ci, żebyś znalazł dobrą żonę, i jestem pewna, że będziesz szczęśliwy, bo zasługujesz na to. Do widzenia.
Ujął podaną rękę i trzymał ją, walcząc z bólem i wzruszeniem. Biedne serce pod kamizelką w złote kwiatki biło mocno, nierówno i gwałtownie, nagle wybuchnął łzami.
— Nie płacz, Johnie! — zawołała z żywem współczuciem Emi. — Proszę cię, nie płacz. I bądź zdrów, dobry Johnie. Niech cię Bóg błogosławi.
— Zostań z Bogiem, miss Emi!
I pobiegł szybko naprzód.
Emi usiadła na ławce, zasłoniła twarz chustką i oparła głowę o poręcz, jakgdyby nie mogła unieść jej ciężaru.
A biedny John przebiegał szybkim krokiem najciaśniejsze ulice i zaułki, układając w rozpaczy nowy nagrobek dla siebie:
Od kilku dni Emi niepokoiła się o siostrę i chciała się rozmówić z nią jasno i szczerze z powodu pięknej złotej bransoletki, którą Fanny dostała od żony bankiera, pani Merdle.
Nawet w Marshalsea wiedziano, że bankier Merdle jest najbogatszym człowiekiem może na całym świecie. Nikt nie umiał powiedzieć, ile miljonów posiada. Więc za co jego żona dała Fanny bransoletką?
Z tą myślą wstała rano w poniedziałek, lecz nie mogła wyjść wcześnie, bo musiała przygotować dla ojca śniadanie i uprzątnąć jego pokój, a potem już Fanny nie zastała w domu. Udała się więc za nią do teatru.
Niełatwo było wprawdzie znaleźć Fanny wśród przejść i korytarzy, nagromadzonych gratów, dekoracyj, Emi jednak wytrwale szła do celu i wreszcie jakiś człowiek wskazał jej kącik, gdzie mogła na siostrą zaczekać, aż na scenie skończy się próba.
Siedziała i czekała, obojętnym wzrokiem patrząc na przesuwających się ludzi, nie słuchając, co mówili i krzyczeli, bo cóż to wszystko mogło ją obchodzić?
Ukazała się wkońcu Fanny. Była bardzo zdziwiona, niezadowolona, ale na Emi przecież gniewać się nie można, zaczekały więc tylko, aż się rozeszli wszyscy, i wyszły na ulicę, zabrawszy stryja Fryderyka.
Mała Emi w ciemnej sukience, obok pięknej i strojnej Fanny, wyglądała jak jej służąca lub uboga protegowana. Fanny miała modny kapelusz z kwiatami, jasną bluzkę i parasolkę, eleganckie buciki, ruchy śmiałe i pewne, wyraz twarzy zadowolony. Emi patrzyła na nią ze szczerym podziwem.
— Więc tak bardzo zaniepokoiłaś się o mnie? — przemówiła Fanny z uśmiechem. — Jednak mam przekonanie, że znam świat lepiej od ciebie i potrafię sobie z nim radzić. My się bardzo różnimy, moja droga Emi. Widzisz, ja się nie urodziłam w więzieniu, i być może dlatego jest coś we mnie z owej przeszłości, kiedy ojciec zajmował inne stanowisko w świecie. Zresztą, przedstawię ci całą historję, tylko pozbędziemy się stryja, który pójdzie sobie na obiad.
Załatwiwszy sprawę ze starcem, odwróciła się znowu do siostry.
— Czy nie jesteś nadto zmęczona, aby udać się ze mną na Cavendish-Square (Kewendysz Skwer)?
Wymówiła niedbale, ale z pewną dumą nazwę arystokratycznej ulicy i spojrzała na siostrę. Emi zapewniła, że może iść wszędzie.
Niewiele rozmawiając, znalazły się wreszcie w tej najbogatszej dzielnicy Londynu. Fanny stanęła przed najwspanialszym pałacem i zadzwoniła śmiało.
Upudrowany lokaj otworzył natychmiast drzwi. Za nim ujrzały dwóch innych lokajów, równie strojnych i pudrowanych, lecz skoro tylko Fanny wymieniła swoje nazwisko, oświadczając, iż pragnie widzieć się z panią Merdle, wszyscy trzej lokaje pochylili głowy, a jeden z nich oświadczył, iż pani jest w domu i prosi pannę Dorrit.
Pod jego przewodnictwem weszły po szerokich schodach, na których miękki dywan tłumił odgłos kroków, i podziwiając bronzy, lustra i obrazy, mijały szereg wspaniałych salonów. W jednym z nich lokaj prosił je uprzejmie, aby zechciały spocząć, a sam poszedł dalej.
Emi rozglądała się wkoło olśniona. Najświetniejsze jej marzenia o przepychu nie mogły się porównać z cieniem tej rzeczywistości, i może chciała zwierzyć się z tem siostrze, ale Fanny zsunęła brwi surowo i oczyma wskazała jej portjerę u drzwi. Emi umilkła, a z poza portjery ukazała się wkrótce strojna, piękna dama, obwieszona wspaniałemi klejnotami, które okrywały jej szyję, biust i ręce.
— Moja siostra, pani Merdle — prezentowała Fanny.
— Bardzo mi przyjemnie, miss Dorrit, ale nie wiedziałam, że pani ma siostrę.
— Nie mówiłam pani o tem — odpowiedziała Fanny.
— Artystka? — zapytała pani Merdle, patrząc na Emi przez lornetę.
— Nie — krótko odrzekła Fanny.
— Nie? W istocie nie wygląda na artystkę, jakkolwiek jest zachwycająca.
— Moja siostra — zaczęła Fanny tonem obojętnym i wyniosłym zarazem — jest ciekawa, jakim sposobem miałam zaszczyt i przyjemność poznać panią. A ponieważ stosownie do życzenia pani byłam obowiązana odwiedzić ją raz jeszcze, ośmieliłam się przyjść z siostrą, aby, jeżeli łaska, z ust pani usłyszała tę historję. Czy pani zechce powiedzieć jej, czemu zawdzięczam jej łaskę?
— Zdaje mi się — zauważyła pani Merdle — że wiek tej młodej osoby...
— Jest niewiele młodsza ode mnie — wtrąciła Fanny — chociaż wygląda na dziecko.
— W takim razie — zaczęła pani Merdle. — Cicho, ptasiu!
Ostatnie słowa zwrócone były do papugi, która uważała za swój obowiązek mieszać się głośno do każdej rozmowy.
— Ponieważ siostra pani życzy sobie — z uśmiechem przemówiła pani Merdle do małej Dorrit — abym na zakończenie naszego spotkania wyjaśniła okoliczności, które dają o niej najpochlebniejsze świadectwo, postaram się zastosować do jej prośby. Mam syna, panno Dorrit. Młody chłopiec, lat dwadzieścia parę (poraz pierwszy bardzo młodo wyszłam zamąż). Młody człowiek wesoły, trochę lekkomyślny, rzecz zwykła w jego wieku, nadzwyczajnie wrażliwy estetycznie, miękkiego serca chłopiec. Może po mnie odziedziczył tę wrażliwość, gdyż jestem jak mimoza... Cicho, ptasiu!
Poprawiła się w swojem miękkiem gniazdku, wśród purpurowych i złotych poduszek, i zaczęła mdlejącym głosem:
— Syn mój nadto wrażliwy, jako młody człowiek, a świat ma wymagania, pewne zasady i formy... Nie żyjemy w stanie natury, pani to rozumie przecież?... Cicho, ptasiu!
Przesunęła lśniącym od brylantów palcem po kruczych brwiach i westchnęła.
— Matka tylko zrozumieć może moją trwogę, skoro przed kilku dniami dowiedziałam się przypadkiem od bardzo życzliwej osoby, że syn mój, nierozważny młody człowiek, bez wiedzy matki zaproponował małżeństwo pięknej tancerce, prawdziwej ozdobie jakiegoś drugorzędnego teatrzyku... Oceniłam niebezpieczeństwo w mgnieniu oka i bez wahania udałam się osobiście do owego nieznanego teatrzyku, aby ostrzec młodą osobę. Artyści tak nie zdają sobie sprawy ze swego stosunku do życia! Cicho, ptasiu!
— Przekonała się pani jednak, że jej obawy o syna były przesadzone — zauważyła Fanny.
— Przekonałam się, że piękna tancerka, której się obawiałam, jest osobą z ambicją, osobą nieco żywą, energiczną w słowach, ale rozumiejącą wymagania towarzyskie, czego dała najlepszy dowód, odmawiając memu synowi swej ręki. Z tego powodu...
— Może pani zechce dodać — przerwała Fanny żywo — iż odmowa moja poprzedziła ukazanie się pani w teatrze. Wyraźnie wówczas powiedziałam pani, iż jakkolwiek los obszedł się z nami okrutnie, pod względem urodzenia i pod względem towarzyskim nie uważam się za niższą od państwa, a małżeństwo z panem Sparkler nie byłoby dla mnie zaszczytem.
Pani Merdle w milczeniu obserwowała Fanny przez lornetę i z najsłodszym uśmiechem skinęła jej głową twierdząco.
— Właśnie to samo chciałam powiedzieć twojej siostrze, panno Dorrit — zapewniła. — Postąpiłaś bardzo rozumnie i zupełnie samodzielnie, to też byłam tem tak wzruszona, iż nie biorąc ci za złe pewnej goryczy w słowach, pod wpływem najszczerszego dla ciebie uznania zdjęłam z ręki bransoletkę i prosiłam, abyś chciała ją przyjąć na pamiątkę porozumienia się w tej sprawie. Cicho, ptasiu!
— Chciałam tylko, ażeby pani pamiętała, że choć ubodzy dziś i nieszczęśliwi, jesteśmy zawsze dziećmi gentlemana i tego nam nikt nie odbierze.
— Słowem — zakończyła pani Merdle — rozstałyśmy się w zupełnej przyjaźni, i prosiłam uprzejmie siostry pani, aby była tak dobra udać się do mej krawcowej i przyjąć ten skromny dowód mojego poważania.
— Fanny! — szepnęła Emi, podnosząc na siostrę pełne wyrazu spojrzenie.
— Pozostaje mi jeszcze dodać — rzekła Fanny — iż spełniając jej życzenie, stawiłam się dzisiaj w jej domu.
— Za co jestem prawdziwie wdzięczna — zapewniła uprzejmie pani Merdle. — Miło mi było poznać obie panie i proszę mię zachować w swej pamięci.
Obie siostry wstały, aby się pożegnać, pani Merdle podała każdej usianą brylantami rękę i Emi spostrzegła ze ściśniętem sercem, że coś dźwięczącego upadło przytem w rękę Fanny.
— Życzę paniom wszystkiego najlepszego — mówiła jeszcze dama z uśmiechem i skinieniem głowy, poczem nacisnęła dzwonek i natychmiast zjawił się upudrowany lokaj, ażeby przeprowadzić panny Dorrit do wyjścia.
I znowu szły w milczeniu po szerokich schodach: Fanny dumna, z wysoko podniesioną głową, Emi upokorzona i smutna.
— Czyś zadowolona? — zapytała Fanny, gdy się znalazły na chodniku. — Nic więcej nie masz mi do powiedzenia?
— Cóż ci mogę powiedzieć? — rzekła smutnie Emi. — Ale ty go nie kochałaś?
— Jego? — zawołała Fanny — przecież to prawie idjota.
— Jest mi to bardzo przykro — mówiła szeptem Emi — ogromnie, ogromnie przykro. Dlaczego przyjęłaś od niej prezent, Fanny?
— Głuptasie! — zawołała Fanny pogardliwie. — Kpię z jej syna, z jej obłudy i brylantów, lecz niechaj płaci za to, że śmiała się nade mnie wynosić. Nic innego nie mogę jej dziś zrobić.
Emi milczała. Może siostra miała słuszność, ona zna przecież lepiej świat i ludzi, ale Emi woli go nie znać i w głębi duszy zostać przy swem przekonaniu. Wolałaby nie widzieć bransoletki Fanny, ale skoro jej oddać niepodobna, woli wiedzieć, skąd i za co ją dostała.
Tak, o Fanny tymczasem może być spokojna, ale co będzie z Tipem? Ma miejsce w sali bilardowej, nosi kurtkę ze srebrnemi guzikami i dostaje na miejscu życie. Lecz czy wytrzyma długo i czy to odpowiednie dla niego zajęcie?
I cóż to jest za człowiek, który chciał żenić się z Fanny? Nazwała go idjotą, jednakże — nie mówi to źle o nim, że pokochał Fanny i uczciwie proponował jej małżeństwo. Może to śmieszne, ale chciałaby go poznać.
Nie przypuszczała nawet, że w tym może jednym wypadku byłaby się zgodziła z Fanny najzupełniej. Pasierb miljonowego bankiera i syn wspaniałej damy, po której odziedziczył wrażliwość mimozy, słynął z braku mózgu w świecie złotej młodzieży, z którą się bawił i sypał pieniądze. Opowiadano o nim anegdotki, śmiano się z pustej głowy, ale ściskano ręce, bo przecież jego ojczym to miljoner, a matka za brylanty, które codzień dźwiga na sobie, mogłaby spłacić długi niejednego z „przyjaciół“ syna. Taki może się obejść bez rozumu.
W Rozdarłem Sercu nad warsztatami pana Doyce ukazał się nowy szyld: Doyce i Clennam. Pan Meagles pośredniczył przy układaniu warunków, hamując bezinteresowność wspólników, z których każdy bał się pokrzywdzić drugiego. Daniel Doyce z całą energją mógł się teraz zabrać do pracy, wiedząc, że jego księgi i rachunki doprowadza do porządku sumienny i gorliwy towarzysz. Artur Clennam, złożywszy do wspólnego wkładu określony przez pana Meagles kapitał, pozostał osobistym właścicielem zaledwie kilkuset funtów, lecz czuł się zadowolony, że ma warsztat pracy, który otwiera pole dla jego sił, zdolności i energji.
Nie mając teraz wiele swobodnego czasu, mniej widywał znajomych i rzadziej ukazywał się w Marshalsea. Zresztą pociągała go tu głównie Emi, której los bardzo żywo go interesował. Stosunek z panem Dorrit nie miał gruntu: Ojciec Marshalsea z niezadowoleniem przekonywał się, że nowy przyjaciel mniej jest skory do upominków, niż można było sądzić po pierwszej wizycie, — Artur był skrępowany prośbą Dorrit, a samolubny starzec nie budził w nim głębszej sympatji.
Pomimo to pan Dorrit był zawsze uprzejmy, przypisując zatwardziałość gościa pod tym względem — niedomyślności, która może da się usunąć.
Pewnego dnia jednakże Clennam odwiedził Marshalsea i zdziwiło go niepomału, że odźwierny, Chivery oczekiwał widocznie, aż będzie powracał, wyszedł z nim aż na zewnętrzny dziedziniec i przyciskając do ust klucz na znak dyskrecji, zapytał tajemniczo:
— Bardzo przepraszam pana, w którą stronę pan idzie?
— W stronę mostu — odpowiedział Clennam zdziwiony.
— Jeszcze bardzo pana przepraszam, ale czyby pan nie zechciał wstąpić pod tym adresem — podał zapisaną kartkę — do sklepu z cygarami mojej żony. Bardzo pana przepraszam, ale to jest rzecz delikatna... w sprawie... przepraszam pana... w sprawie maleńkiej Dorrit.
— W takim razie najchętniej wstąpię do pańskiej żony — odrzekł Artur.
— O, bardzo będę wdzięczny, proszę pana! To dziesięć minut drogi.
Ukłonił się i wrócił pospiesznie do furtki, gdzie już paru odwiedzających oczekiwało, ażeby im otworzył.
Artur udał się pod wskazany adres. W małym. sklepiku zastał pokaźną kobietę, siedzącą za ladą i zajętą szyciem.
Oświadczył jej, że przybył od męża w sprawie Emi.
Pani Chivery odłożyła natychmiast robotę, westchnęła ciężko i potrząsnęła głową.
— Jeśli pan życzy sobie go zobaczyć, to może pan zechce rzucić okiem na podwórze.
I powiedziawszy te tajemnicze wyrazy, wyprowadziła gościa do maleńkiego pokoju za sklepem, skąd przez maleńkie okno widać było maleńkie, zawieszone bielizną podwórze. Prześcieradła, serwety i inne mokre sztuki, rozwieszone na sznurze, usiłowały wyschnąć, co połączone było z wielkim trudem z powodu braku suchego powietrza, — a pośród nich na krześle, siedział młody człowiek, niby samotny majtek pośród żagli.
— To nasz John — rzekła pani Chivery z naciskiem.
— Cóż on robi? — zapytał Clennam, pragnąc dojść do zrozumienia tej zagadki.
— To jedyna jego rozrywka — westchnęła, potrząsając głową pani Chivery. — Nie chce wyjść z domu nawet na podwórze, jeżeli tam nie suszy się bielizna. Ale między bielizną siedzi godzinami, tak, godzinami, i mówi, że mu się zdaje, iż jest w gaju.
Otarła oczy fartuchem i powróciła z gościem do sklepiku.
— Proszę, niech pan siada — mówiła. — Pan się z pewnością dziwi, co się stało z Johnem, więc powiem panu jedno słowo: maleńka Dorrit. Przez nią pęka mu serce i niech pan sam powie, kto nam wynagrodzi, jeśli mu serce pęknie?
Oczekiwała chwilę odpowiedzi, potem zaczęła znowu.
— Pan ma wpływ na tę rodzinę, panie Clennam, pan jest z nimi w przyjaźni, więc czyby pan nie zechciał pomóc nam w tem nieszczęściu ze względu na tę małą i na Johna?
— Jestem tak zadziwiony — odezwał się nakoniec Artur — tak nie mogę tego wszystkiego zrozumieć, że... przynajmniej muszę zadać kilka pytań. Czy miss Emi zna syna pani?
— Ależ, panie! wychowywali się razem, bawili się od dziecka na podwórzu.
— Czy wie, że syn pani ją kocha?
— Zdaje mi się! — odpowiedziała z przekonaniem. — Widuje go co niedziela i chyba dosyć spojrzeć na laskę, jaką sobie kupił. Taki John nie kupiłby przecież laski z rączką ze słoniowej kości! Skądżebym ja wiedziała, gdyby nie to?
— Może miss Dorrit nie zrozumiała tego?
— No, to zrozumiała, kiedy jej powiedział.
— Czy pani jest tego pewna?
— Proszę pana — przemówiła zacna matka głosem, nie dopuszczającym żadnej wątpliwości — własnemi oczami patrzyłam na niego, kiedy wychodził z domu, i własnemi oczami widziałam, kiedy wrócił. To już chyba wystarczy panu?
— Niezupełnie. Pragnąłbym wiedzieć, jak pani to sobie tłumaczy.
— Bardzo prosto, proszę pana, i każdy mi przyświadczy. Wszyscy wiedzą, że John był najporządniejszym chłopcem, i że od dziecka zawsze wodził za nią oczami. Tej niedzieli ubrał się pięknie i wiedziałam, że idzie się oświadczyć. Ale cóż? Brat i siostra patrzą na niego z góry. Ojciec myśli o sobie i nie chce się pozbyć córki, która mu jest potrzebną, więc jakgdybym słyszała jej odpowiedź: „Nie, Johnie, nie wyjdę nigdy zamąż, zapomnij o mnie, znajdziesz lepszą żonę“. I naturalnie serce pęka biedakowi!
Biedna kobieta znów otarła oczy i zaklinała Artura, aby zajął się szczęściem młodych, nie pozwolił marnie zginąć jej synowi i wybawił maleńką Dorrit z niewoli samolubstwa.
Clennam słuchał uważnie i nie wiedział, co o tem myśleć. Czy podobna, żeby Emi była zakochana w Johnie, który z miłości naraża się na srogi katar? A z drugiej strony, stosunki rodzinne były istotnie takie, że pani Chivery mogła zgadywać podobną odpowiedź.
Po namyśle obiecał tej troskliwej matce pomówić z Emi i zbadać tę sprawę, radził jej wszakże, aby ze swej strony postarała się również zyskać zaufanie syna.
Pani Chivery uważała to za trud zbyteczny, lecz obiecała zrobić, co będzie w jej mocy, i raz jeszcze gorąco polecając swą prośbę, pożegnała wreszcie Artura.
Clennam po tej rozmowie pragnął zebrać myśli i unikając zgiełku ulicznego, skierował się na most wiszący. Ale zaledwie uszedł po nim kilka kroków, ujrzał przed sobą Emi w pewnem oddaleniu. Przed godziną zostawił ją w pokoju ojca, ale widocznie wyszła, aby odetchnąć świeżem powietrzem. Uznał to za pomyślny zbieg okoliczności, który może mu pozwoli zrozumieć lepiej tę sprawę, więc przyśpieszył kroku, żeby ją dogonić.
Ale Emi stanęła i odwróciła się ku niemu.
— Czy panią przestraszyłem? — rzekł, nadchodząc.
— Nie, ale rozpoznałam pana kroki.
— Tak? przecież pani nie spodziewała się mnie spotkać?
— Nie spodziewałam się spotkać nikogo, lecz skoro usłyszałam, że ktoś idzie, zdawało mi się... poznałam, że to pan.
— Pani daleko idzie?
— Nie, tu tylko przyszłam.
Szli obok siebie czas jakiś w milczeniu, Artur myślał, jak zacząć drażliwą rozmowę, Emi spokojnie patrzyła na szeroką przestrzeń.
— Czasem wydaje mi się — przemówiła pierwsza — że jest to egoizmem z mojej strony przychodzić tutaj na przechadzkę...
— Egoizmem? — powtórzył Artur zdziwiony.
— Tak. Oddychać swobodnie świeżem i czystem powietrzem, patrzeć na rzekę, na błękitne niebo, tak daleko, na tyle widoków ruchu, a potem wracać tam, gdzie w tej ciasnej celi... zamknięty murami...
— Powracając, przynosi mu pani odbicie tej przestrzeni, ruchu i rozmaitości, jest pani powiewem świeżego powietrza, który go rozwesela.
— Tak pan myśli? A mnie się czasem zdaje, że pan mi przypisuje siły, których nie mam. Gdyby pan się znajdował tam zamknięty, czy pan sądzi, iż powrót mój z takiej przechadzki byłby dla pana jaką przyjemnością?
— Tak, maleńka Dorrit, jestem tego pewny.
A widząc na jej twarzy głębokie wzruszenie, milczał przez chwilę, aby odzyskała spokój. W tej chwili przypuszczenia zacnej pani Chivery straciły dla niego prawdopodobieństwo.
Doszli do końca mostu i odwrócili się w przeciwną stronę. Wtedy spostrzegli Maggi, która zmierzała ku nim.
— Maggi — rzekła Emi, gdy stanęli przed nią — obiecałaś mi pozostać przy ojcu?
Maggi była zakłopotana. Poznała ich dopiero teraz i zdawała się zaskoczona tem spotkaniem.
— Zostałam, matusiu — zaczęła się tłumaczyć — ale on nie chciał. On sam mię posłał. Powiedział: Maggi, zanieś ten list zaraz, a jak przyniesiesz mi dobrą odpowiedź, dostaniesz pensa. Sam mi tak powiedział, więc cóż miałam robić? I pan Tip spotkał mię także na schodach, zapytał, dokąd idę, i powiedział: — Zaczekaj, Maggi, dam ci drugi list, a jeśli przyniesiesz mi dobrą odpowiedź, dostaniesz dziesięć pensów. — Więc cóż miałam zrobić, matusiu?
W oczach Dorrit odbiło się wyraźnie, że zgaduje, do kogo listy są adresowane:
Maggi mówiła dalej.
— Muszę oddać listy, ale ty, matusiu, nie powinnaś o tem wiedzieć, więc odejdź sobie trochę, albo niech pan ze mną odejdzie, to oddam panu, jak mi przykazali.
Clennam spokojnie przeszedł na drugą stronę mostu, szybko przeczytał listy, których treści mógł się domyślić. Pan Dorrit prosił go o pożyczenie trzech funtów, ponieważ pieniądze, których się spodziewał, nie przyszły na czas z miasta, a on, nieszczęsny więzień, nic na to poradzić nie może. Tip zawiadamiał pana Clennam, który jest tak życzliwy dla jego rodziny, iż znalazł wreszcie miejsce, dające widoki na świetną przyszłość, lecz tymczasem skromne, które jednak może utracić skutkiem nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, jeżeli przed upływem sześciu godzin nie będzie w posiadaniu ośmiu funtów sterlirigów. Dlatego najuprzejmiej prosi o pożyczenie tej sumy, zobowiązując się zwrócić ją w ciągu miesiąca.
Clennam odpowiedział na listy natychmiast przy pomocy swojego notatnika. Przesłał ojcu żądaną sumę, Tipowi odpowiedział grzecznie, lecz odmownie. Doręczył Maggi listy i dał jej szylinga, przewidując, że jej fatyga nie będzie wynagrodzona.
Kiedy znowu złączył się z Emi, łatwo zauważył, że jest głęboko smutna i zdenerwowana.
— Wrócę do domu — rzekła. — Powinnam powrócić.
— Nie sądzę — odparł. — Na listy już odpowiedziałem i wszystko załatwione. Niema o czem mówić.
— Lepiej wrócę — powtórzyła drżącym głosem — nie powinnam zostawiać go samego... Ani Tipa... Tam moje miejsce... To egoizm z mojej strony... nie powinnam od nich odchodzić...
Miała prawie łzy w głosie i Artur zrozumiał, że istotnie powrócić musi. Było to jej potrzebą.
— W takim razie przypomnę tylko, maleńka Dorrit — rzekł serdecznie — że obiecałaś mi pamiętać o mnie, gdybyś w czem potrzebowała pomocy.
— Nie zapomnę — załkała cicho. — Niech mię pan nie odprowadza. Do widzenia. Bóg z panem.
Uczuł, że powinien zastosować się do jej życzenia, więc pozostał na miejscu, i oparty o poręcz, patrzył za nią, dopóki nie zniknęła mu z oczu. A potem myślał o niej, patrząc na bieg rzeki i myślał, powróciwszy wieczorem do domu.
W tem drobnem, wątłem ciele widział wielką duszę.
Lecz nazajutrz od rana zabrał się do pracy, myśli o maleńkiej Dorrit musiały ustąpić, i on miał teraz obowiązek, który spełniać powinien sumiennie.
Pomieszczenie warsztatów w tej taniej dzielnicy było względnie wygodne, gdyż dawało dosyć przestrzeni i każdemu ze wspólników zapewniało osobny kącik. Clennam miał tuż przy wejściu dosyć duży pokój o niskiem i szerokiem oknie, które z powodu otwartej przestrzeni dostarczało mu dużo światła. Był więc zadowolony, zwłaszcza, że mimo wielkich zaległości w książkach nie znalazł plątaniny, łatwo mógł się orjentować i widział z przyjemnością rezultat swej pracy, która obiecywała mu w przyszłości cokolwiek więcej swobodnego czasu.
Właśnie siedział przy swojem biurku, zagłębiony w skombinowanych obliczeniach, gdy cień jakiś przesunął mu się koło okna, a w chwilę potem drzwi się uchyliły i na progu stanął niski i czarny mężczyzna, drobny, o kruczych włosach, ciemnej cerze i czarnych obwódkach przy końcu paznogci.
— Dzień dobry, Pancks — rzekł Artur — dawno pana nie widziałem.
Usłyszał rodzaj rżenia czy chrapania, które było — jak wiedział teraz — śmiechem tego pracowitego człowieczka, i zaraz potem usłyszał żywe zaprzeczenie.
— Codzień się tu kręcę. Trzeba pilnować budy.
— Do mnie jednak pan nie zachodził.
— A nie, nie miałem czasu. Ale dziś przyszedłem: potrzebuję od pana pewnych informacyj.
— Co do warsztatów?
— Nie, to inna sprawa. To moja sprawa. Chodzi o nazwisko Dorrit.
Artur spojrzał zdziwiony.
— Nie rozumiem — rzekł — o co panu chodzi.
— Niech mi pan powie wszystko, co pan wie o tej rodzinie.
— Wie pan, że to cokolwiek dziwne żądanie. I dlaczego pan zwraca się do mnie?
— Może i dziwne — odparł Pancks ze rżeniem — ale to jest interes. Jestem człowiek od interesów. To rzecz moja. Cóżbym na świecie robił, gdybym nie miał interesów?
Artur spojrzał uważnie na tego człowieka, któremu praca wypełniała życie i który gardził wszystkiem, co nie było pracą. Brudny dziwak tylko „interes“ traktował poważnie.
— To mój interes — powtórzył z naciskiem. — Byłem już tu i ówdzie, przyszedłem do pana. Muszę zebrać, co mi potrzebne.
Przegarnął zwichrzone włosy rozstawionemi palcami i zwrócił na Artura badawcze spojrzenie bystrych czarnych oczu.
— Nie chcę się wdzierać w pańskie tajemnice — przemówił wreszcie Artur — pozwolisz pan jednakże, iż zanim odpowiem, zadam panu także pytanie.
— Bah! — zarżał Pancks, podnosząc w górę palec — chcesz pan wiedzieć naturalnie, w jakim celu?
— Tak jest: w jakim celu.
— Mój cel jest dobry. Tyle tylko mogę powiedzieć. Byłbym śmieszny, gdybym mówił dzisiaj więcej. Ale cel jest dobry. Chcę oddać przysługę tej małej osobie, która się nazywa Dorrit. Może pan być zupełnie pewny, że mój cel jest dobry.
— Więc co pan chcesz wiedzieć?
— Wszystko, co panu wiadomo.
Po chwilowym namyśle Clennam przyszedł do przekonania, że to, co powiedzieć może, Pancks z pewnem opóźnieniem zawsze wiedzieć będzie, nie popełnia więc niedyskrecji, — a po wtóre, pomimo wszystko, Pancks budził w nim zaufanie.
— Zaproponują panu pewien układ — rzekł poważnie. — Powiem panu wszystko, co wiem o tej rodzinie, ale pan zobowiąże się nawzajem mnie powiedzieć wszystko, co pan się z innych źródeł o niej dowie. I druga rzecz, ponieważ pan potrafi dotrzeć wsządzie, proszą, ażeby w domu mojej matki jak najmniej o tej rodzinie było mowy.
Pancks kiwał głową na znak zupełnej zgody i wkrótce został panem tych wszystkich szczegółów, jakie Artur mógł zebrać w ciągu krótkiej znajomości. Zanotował je szybko i już śpieszył dalej, bo interesy przecież nie czekają.
— Ale, ale! — zawołał, już prawie odchodząc. — Pański znajomy, ten kulawy cudzoziemiec ze szpitala, chce tu nająć poddasze. Czy ma on czem płacić?
— Odpowiadam za niego — odparł Artur.
— To wystarczy. Kto wychodzi ze szpitala, wiadomo, jest goły. Takich mi przyjmować nie wolno. Ale skoro pan odpowiada...
Zarżał znowu, skinął głową i zniknął za drzwiami.
Pan Pancks jako pracownik był nieoceniony: prowadził interesy patrjarchy, to jest pobierał co tydzień komorne od niezliczonych jego lokatorów i procenty od niezliczonych dłużników; słuchał ciężkich oskarżeń o brak serca, okrucieństwo, ciemiężenie; słuchał nieskończonych skarg na biedą, nędzę, brak zarobku, niesprawiedliwość; prowadził drobiazgowe, groszowe rachunki, zdawał z nich sprawozdanie, wiedział i pamiętał wszystko.
Pan Pancks nie potrzebował odpoczywać. Odpoczynek uważał za marnowanie życia, bo życie przecież było tylko pracą. Po co żyć poza pracą i co z życiem robić? On nie wiedział Załatwiwszy gruntownie interesy swojego „właściciela“, jak nazywał patrjarchę, zabierał się do swoich, które dawały mu więcej rozkoszy, a wcale niemniej trudu, i otoczone były pewną tajemnicą.
W dnie powszednie jadał obiad z rodziną patrjarchy, t. j.
piękną niegdyś Florą i jej ciotką, nie licząc głowy domu, i przy tej sposobności poznał małą Dorrit, która szyła u pana Casby.
Emi widziała go tu po raz pierwszy i zachowanie się względem niej tego człowieka przejęło ją odrazu wielką trwogą. Z początku myślała, że to malarz-portrecista; tak uważnie wpatrywał się w jej rysy, zaglądając co chwila do grubego notesu, którego nie można było nazwać czystym. Zauważyła jednak, że nic nie rysuje, i wówczas przyszło jej nagle do głowy, że musi to być jeden z głównych wierzycieli ojca i odczytuje sumę jego długu. Oryginalne rżenie i chrapanie tej żyjącej lokomotywy mogły być w takim razie objawami gniewu, poprzedzającemi jakiś ostry wybuch.
Lecz Pancks rozwiał wkrótce te jej przypuszczenia w sposób bardzo dziwaczny i niewytłumaczony.
Było to po obiedzie. Patrjarcha z głową, nakrytą fularem, spokojnie drzemał przed kominkiem, pani Flora zamknęła się w swoim pokoju także dla wypoczynku, a maleńka Dorrit szyła, pochylona pilnie nad robotą.
W tej chwili Pancks ostrożnie wsunął się do pokoju i stanął przed nią.
— Pani się bardzo nudzi? — spytał przyciszonym głosem.
— Wcale nie — odpowiedziała przestraszona. — Dziękuję panu.
— A co pani szyje?
— Chustki.
— To są chustki? — spytał zdziwiony, jakby nie znał tego przedmiotu, i dodał, wpatrując się w nią bystrym wzrokiem. — Pani się pewno dziwi, kto ja jestem? Ja jestem wróż! — rzekł cicho. — Przepowiadam przyszłość.
Emi przemknęło przez myśl, czy to nie obłąkany.
— „Właściciel“, u którego jedliśmy dziś obiad, kupił mój czas i pracę — mówił dalej — lecz nie kupił całego Pancksa. Mam ja i swoje sprawy, własne interesy, na mój własny rachunek... tylko tst!... to sekret, panno Dorrit.
Rzuciła na niego niespokojnym wzrokiem i szyła znów w milczeniu, nie przerywając pracy.
— Może pani pokaże mi dłoń — rzekł po chwili. — Chciałbym spojrzeć, jeżeli można.
Chciałaby go się pozbyć jak najprędzej i nie śmiała odmówić, więc puściła igłę i podała mu rękę.
— Praca przez długie lata — rzekł powoli, dotykając ciemnym palcem jej dłoni lekko. — Dużo pracy. Ale po to przecież żyjemy. Aha, więzienie! Siwy gentleman, to ojciec! A ten drugi z klarnetem? Aha, stryj. Cóż to za pantofelki białe atłasowe? Ha, siostra. A to brat, ten młodzieniec. A ta mała osóbka, pracująca dla nich wszystkich? to pani, miss Dorrit.
Emi podniosła zdumione spojrzenie, lecz on patrzył na rękę tak uważnie, jakgdyby na niej czytał rzeczywiście.
— No, i ja tutaj jestem — zarżał dobrodusznie. — Cóż pani o tem myśli?
— Nie wiem... Czy pan zobaczył co złego?
— Złego? O nie! przeciwnie. Zobaczy pani wkrótce.
Puścił jej rękę, przeczesał swoją zwichrzoną czuprynę rozstawionemi palcami i powtórzył, przenikając ją spojrzeniem.
— Dożyje pani i zobaczy! Proszę pamiętać, miss Dorrit! Ale teraz... nigdy, nigdy!
— Co nigdy? — zapytała, nic nie rozumiejąc, zdziwiona, że tak wiele wiedział o niej.
— Pani mię nie zna wcale. Nie widziała mię pani, nie poznaje. Wszystko jedno, gdziebyśmy się spotkali, pani mię nie zna... wcale... nigdzie... nigdy! Czy zgoda?
— Zgoda, że co? — spytała.
— Ze mię pani nie pozna, gdziekolwiek panią spotkam... że pani na mnie nie zwróci uwagi. Jestem dla pani obcy, choć jestem cyganem, który zna pani przyszłość i powtarza: zobaczy pani wkrótce. Zatem zgoda?
— Zgoda — szepnęła — jeśli... pan nie zrobi nikomu nic złego.
— Ehl — machnął ręką i rżąc zcicha, wyszedł pośpiesznie załatwiać swe tysiączne interesy. Idąc, kręcił i kiwał głową, widocznie zadowolony z rozmowy.
Emi została sama, lecz nie mogła nie myśleć o tym szczególnym człowieku i jego dziwnem zachowaniu. Nie mogła o nim zapomnieć tem bardziej, że właśnie od tej chwili spotykała go ciągle i na każdym kroku. Przy obiedzie widziała jego bystre, przenikające ją dziwnie spojrzenie, spotykała go na ulicy, widywała u pani Clennam. Przed upływem tygodnia — ku najwyższemu zdumieniu. — spostrzegła go w Marshalsea, rozmawiającego z odźwiernym. W parę dni potem odwiedzał już kogoś w Marshalsea i przechadzał się z nim po dziedzińcu. W niedzielę wraz z innymi przedstawiony został jej ojcu i uroczyście zaproszony do kawiarni przez całe towarzystwo.
Ale wszystko to było niczem w porównaniu ze zdziwieniem Plomisha, kiedy zobaczył Pancksa, śpiewającego w kawiarni i fundującego piwo zgromadzonym. Zaledwie zdolny był szepnąć do siebie, że nikt w Rozdartem Sercu temu nie uwierzy.
A Pancks chodził pod rękę z Tipem i rozmawiał z nim jak przyjaciel, wreszcie, mijając Emi, mruknął tak nieznacznie, że nikt inny usłyszeć nie mógł:
— Pancks cygan, wróż, przepowiada szczęście!
Maleńka Dorrit dziwiła się temu wszystkiemu, obawiała się nawet, lecz dla siebie zachowała te wrażenia, jak zwykle zostawiała wszelkie obawy i smutki. W duszy jej zachodziła jakaś nowa zmiana: chciałaby stać się prawie niewidzialną, służyć innym i spełniać swoje obowiązki bez uśmiechu zadowolenia, ani promyka szczęścia. Niechaj ludzie o niej zapomną.
Najmilsze chwile teraz spędzała samotna w swej maleńkiej izdebce na poddaszu.
Kiedy nie miała roboty za domem, a ojciec przyjmował gości lub bawił się w kawiarni, przebiegała szybko podwórze i po wysokich schodach przemykała się do swego kącika. Tu był jakiś świat inny. Żelazne kraty więzienia znikały, widziała przestrzeń, złote blaski słońca, i siedząc w oknie, snuła wspomnienia, marzenia, często zamglone łzami, lecz miłe i drogie.
Poddasze było niskie, bez żadnej ozdoby, prócz wzorowej czystości i lepszego niż tam na dole powietrza, lecz w jego ścianach upływały Emi najmilsze w życiu chwile.
Pewnego dnia siedziała przy swojem okienku, szczęśliwa samotnością i ciszą swych marzeń, gdy na schodach rozróżniła kroki Maggi.
Zbladła i zadrżała: pewno przysyłano po nią.
— Matusiu, matusiu — zawołała Maggi zdyszana — chodź, chodź prędko. On czeka tam na dole.
— Kto czeka, Maggi?
— Pan Clennam, naturalnie! Jest w pokoju pana i prosił, żebym przyszła tu i powiedziała, iż chciałby widzieć matusię.
— Nie jestem zdrowa, Maggi, i nie zejdę. Nie mogę. Muszę się trochę położyć. Głowa mię bardzo boli. Idź, podziękuj mu, powiedz, że zastałaś mię niezdrową. Zeszłabym, gdybym mogła.
— Ach, matusiu, nie można, to przecież niegrzecznie. Dlaczego twarz zasłaniasz?
— Głowa mię bardzo boli.
— A czy to płacz pomaga, kiedy głowa boli? To i ja będę płakać dla ciebie, matusiu!
I ryknęła głośno, jak małe cielątko.
Więc Emi uspokajała i prosiła, żeby grzecznie zaniosła odpowiedź panu Clennam, który czeka na to i jest taki dobry. Nakoniec obiecała opowiedzieć jej wieczorem bajkę.
Maggi jak dziecko przepadała za bajkami, więc pobiegła ze śmiechem i dopiero wieczorem zjawiła się znowu.
— Ach, jaki był zmartwiony! — zawołała. — Chciał posłać po doktora. Przyjdzie znowu jutro i pewno nie będzie spał w nocy, matusiu! Czy długo jeszcze płakałaś? Czy cię głowa przestała boleć?
— Prawie przestała. Widzisz, odpoczęłam, czuję się daleko lepiej.
— To opowiedz mi bajkę.
— O czem, Maggi?
— O księżniczce. Bardzo bogatej księżniczce, bardzo dobrej, ślicznej, bogatej, jakiej nie widziałam nigdy.
Mała Dorrit spuściła głowę i myślała. Potem zaczęła mówić:
— Był sobie król w koronie, ogromnie bogaty, miał djamenty, złoto, pałace...
— I szpitale — przerwała Maggi — prawda, że miał szpitale? I kurczęta?
— Tak, miał wszystko, czego zapragnął.
— I pieczone kartofle, prawda? O, jaki był szczęśliwy!
— Miał także piękną córkę. Bardzo piękną, dobrą i mądrą. Wszystko wiedziała i wszystko umiała. Nie było mądrzejszej ani piękniejszej na świecie.
— Ach, jak to dobrze! — zaśmiała się Maggi.
— Niedaleko pałacu króla była maleńka chatka. Mieszkała w niej sama jedna malutka, uboga dziewczyna.
— I nie bała się mieszkać sama?
— Nie bała się zupełnie. Przez cały dzień siedziała na progu chatki i przędła. Księżniczka bardzo często przejeżdżała w powozie koło chatki i patrzyła na biedną, maleńką dziewczynę, a dziewczyna patrzyła na księżniczkę. Aż jednego dnia księżniczka kazała konie zatrzymać przed chatką. Dziewczyna przędła na progu, a księżniczka patrzyła na dziewczynę, a dziewczyna patrzyła na księżniczkę.
— Kto dłużej wytrzyma! — zaśmiała się Maggi.
— A ta księżniczka była taka mądra, że wiedziała wszystko i zgadywała wszystkie tajemnice. Więc powiedziała do małej dziewczyny: „Dlaczego tak ukrywasz ten obraz?“ Wtedy mała dziewczyna zrozumiała, że księżniczka wie wszystko, że wie, dlaczego mieszka tutaj sama i cały dzień przędzie na progu swej chatki, więc padła na kolana i błagała, ażeby nie zdradziła jej przed ludźmi. „Nie powiem nikomu — rzekła wtedy księżniczka — ale chcę widzieć, co tak ukrywasz przed ludźmi. Proszę cię, pokaż mi swą tajemnicę“. Mała dziewczyna musiała spełnić to życzenie, więc zasłoniła okna, zamknęła drzwi na klucz i drżąc od stóp do głowy, żeby kto nie zobaczył przypadkiem jej tajemnicy, otworzyła ukryte drzwiczki i pokazała księżniczce — cień.
— Cień? — powtórzyła Maggi, szeroko otwierając oczy.
— Był to cień człowieka, który przeszedł tędy wiele, wiele lat temu, i był bardzo daleko, i nie miał już nigdy powrócić. Ale był piękny i mała dziewczyna pokazała go z dumą bogatej księżniczce, jakby skarb droższy od wszystkich jej skarbów. Księżniczka długą chwilę patrzyła na cień, potem rzekła: „Nad tym pięknym cieniem tak czuwasz, przędąc od rana do nocy?“ — „Tak“ — odpowiedziała dziewczyna. — „Powiedz mi dlaczego? — zapytała znowu księżniczka. — Dlaczego cień jest ci tak drogi?“ — „Dlatego — odpowiedziała dziewczyna — że odkąd mieszkam w tej chatce, w której się urodziłam, nie przechodził tędy nikt równie dobry“. — Potem dodała jeszcze, że przez to nikomu nie wyrządza krzywdy. Wtedy księżniczka rzekła: „Lecz kiedyś, skoro umrzesz, moja mała, przyjdą ludzie i znajdą twoją tajemnicę?“ — „Nie — odparła dziewczyna — bo gdy przyjdzie godzina śmierci, cień zsunie się za mną leciuchno do grobu i nikt go tu nie znajdzie“.
— Biedna mała! — westchnęła Maggi.
— Księżniczka była bardzo zadziwiona i chciała wiedzieć, co się dalej stanie, więc nie spuszczała z oka chatki i małej dziewczyny. Codzień przejeżdżała koło niej w powozie i widziała przędącą na progu dziewczynę, i księżniczka patrzyła na dziewczynę, a dziewczyna patrzyła na księżniczkę. Ale pewnego ranka nie było malej dziewczyny na progu, a gdy księżniczka o nią zapytała, powiedziano jej, że umarła.
— Szkoda, że jej nie wzięli do szpitala — zauważyła Maggi — byłaby wyzdrowiała.
— Księżniczka, usłyszawszy to, płakała trochę, ale tak mało, że nie warto o tem mówić, a potem wysiadła z powozu i weszła do chaty, ażeby się przekonać, co w niej znajdzie. Nikt teraz nie patrzył na nią, więc zaczęła szukać cienia, który był skarbem dla małej dziewczyny. Ale napróżno przeszukała chatę, zaglądała do wszystkich skrytek i kącików, cienia nie było nigdzie. Wtedy zrozumiała księżniczka, że dziewczyna mówiła prawdę, że cień leciuchno zsunął się za nią do grobu i tam się ukrył obok niej na zawsze.
— I co się stało? — zapytała Maggi.
— Bajka skończona, Maggi.
— Jaka szkoda! A ta mała dziewczyna była stara, kiedy umarła?
— Nie wiem, Maggi, ale to już wszystko jedno. Chociażby sto lat miała, wszystko jedno.
Maggi jednak nie poruszała się z miejsca, więc Emi wstała pierwsza i wyjrzała oknem. Maggi naturalnie znalazła się obok, lecz nie błądziła oczami po niebie, a zwróciła je na dziedziniec.
Właśnie rozległ się dzwonek, wzywający przechodniów do rozejścia się.
— Patrz, patrz, matusiu — zawołała Maggi — znowu tu jest. Kto to?
Emi spojrzała na dół i zobaczyła Pancksa, idącego ku furtce szybkim krokiem.
— Powiada, że jest cygan i umie wróżyć przyszłość — rzekła ze smutnym uśmiechem — lecz zdaje mi się, że on nie zna nawet teraźniejszości tej małej dziewczyny.
Taki sąd miała Emi o tym pracowitym człowieku, który w tak dziwny sposób krzyżował drogę jej życia. Czy się domyślał tego — niewiadomo.
To pewne, że w ostatnich czasach Pancks pracował podwójnie i możnaby podziwiać jego siły. Mieszkał na przedmieściu Pentonville i codzień odbywał z tego powodu bardzo dalekie kursy. Wynajmował mały pokoik od właściciela mieszkania, na którem widniał napis: Rugg (Rag), ajent generalny. Miał też prawo w każdą niedzielę i święta jadać tutaj obiady, uprzedziwszy o tem gospodarza.
Do niedawnego czasu Pancks mało przebywał w swym prywatnym lokalu i niewiele tutaj pracował, lecz obecnie codziennie prawie spędzał całe wieczory do północy w oficjalnem biurze pana Rugga, a często jeszcze potem świeciło się w jego okienku.
Wróż i cygan widocznie prowadził jakąś tajemną robotę, do której — wielką przywiązywał wagę, i nietylko nie szczędził trudu, ale ponosił nawet pewne koszty.
Jednocześnie rozszerzał koło swoich znajomości. Po zapoznaniu się z panem Chivery, zjawił się wkrótce i w sklepie z tytoniem, a po kilku dniach był tam jak u siebie, a co ważniejsza, w tajemniczy sposób umiał skłonić biednego Johna do opuszczenia wilgotnego gaju na podwórzu, a podjęcia się jakichś ważnych interesów.
John zaczął znikać nieraz na kilka dni z domu, a roztropna pani Chivery nie miała nic przeciw temu dla dwóch przyczyn: po pierwsze wywierało to wyraźnie bardzo dodatni wpływ na jego zdrowie — a po wtóre, za każdą podobną wycieczkę Pancks wnosił do jej kasy dziewięć franków trzydzieści pięć centymów. Skłonił ją zaś do przyjmowania tych pieniędzy w sposób zupełnie prosty: Syn pani nie chce przyjąć wynagrodzenia za pracę, dlaczego pani nie ma wziąć za niego? To przecież jedna kieszeń, a interes jest zawsze interesem.
Doszło nawet do tego, że pewnej niedzieli Pancks zaprosił Johna Chivery na obiad.
Obiad naturalnie był u pana Rugga, panna Rugg osobiście zajęła się przyrządzeniem baraniej pieczeni i puddingu, przygotowano owoce i ciastka, a Pancks kupił butelkę rumu, ażeby rozweselić serce swego gościa.
Lecz wszystko to było niczem w porównaniu z żywą sympatją, którą otoczono tu Johna. Skoro wszedł w odświętnym stroju, lecz bez laski z rączką ze słoniowej kości i pięknej kamizelki w złote kwiatki, niby słońce, ogołocone z najświetniejszych swoich promieni, pan Rugg podał mu ręce, przedstawił go córce i zapewnił w wyrazach energicznych, że był często przedmiotem ich rozmowy.
Poczem wziął z jego ręki wysoki i sztywny kapelusz i umieścił na oknie, twierdząc, że tutaj będzie zupełnie bezpieczny.
Wzruszony dowodami tak żywej przyjaźni, John dziękował nieśmiało, z właściwą mu skromnością, powtarzając, iż czuje się szczęśliwy, ponieważ może służyć pannie Dorrit. Niewiele zrobić może, ale spełni wszystko, co jest w jego mocy, i to sprawia mu przyjemność.
Obiad był doskonały, pieczeń i pudding zniknęły bez śladu, zarówno jak rzodkiewki, ser i ciastka, a gdy kieliszki napełniono rumem, Pancks wyjął swój notatnik, zaczął szybko przewracać kartki, czytać w nim i notować coś pospiesznie na osobnych kartkach papieru. Pan Rugg uważnie zaglądał w jego notatki przez ramię, a John z okiem, wzniesionem na dość niski sufit, pogrążył się w marzeniach.
Wreszcie Pancks skończył pracę, przejrzał swoje kartki, tu i ówdzie coś dodał lub poprawił, ułożył je w pewnym porządku i wziął w rękę jak karty.
— Na początek mamy cmentarz w Bedfordshire. Kto weźmie? — zapytał.
— Biorę, jeśli nikt nie chce — rzekł Rugg, sięgając po kartkę.
Pancks podał ją generalnemu ajentowi i zaczął się wpatrywać w inne.
— Teraz mamy zebranie informacyj w Yorku. Kto przyjmuje?
— To nie dla mnie — rzekł Rugg stanowczo.
— Więc może pan podejmie się tej pracy, panie Johnie?
Młodzieniec przyjął kartę z pewną skwapliwością, a Pancks wygłaszał dalej.
— Mamy jeszcze kościół w Londynie, to dla mnie... Biblję rodzinną, biorę ją na siebie, to dwie. A to dla pana, Johnie, kopja spisu w Durham (Darhen), i ten marynarz z Dunstable (Danstejbl) dla pana. Ja mam dwa, prawda? Więc jeszcze ten pomnik, to będzie trzy. Akt zejścia dziecka, to cztery. To już wszystko.
Karty były rozdane, Panck sięgnął teraz do kieszeni, wyjął woreczek i zaczął obliczać pieniądze, przeznaczone na koszty podróży.
— Pieniądz szybko się toczy — rzekł z westchnieniem, posuwając część w stronę Johna, a drugą w stronę pana Rugga. Ale bez niego nic!
— Mogę tylko powiedzieć, że nie jestem dosyć bogaty, aby opłacać sam koszty podróży. Chciałbym chodzić piechotą, ale pan się na to nie zgadza. A jednakże to byłoby dla mnie rozkoszą — zapewnił John, wznosząc większe oko do sufitu.
Tak szlachetna bezinteresowność młodzieńca na pannie Rugg dziwne sprawiła wrażenie, gdyż dzielna ta dziewica, aby nie wybuchnąć śmiechem, zatkała sobie usta i uciekła do kuchni.
Spełniono kieliszki rumu za powodzenie sprawy i z właściwym panu Pancksowi pośpiechem związane tajemnicą towarzystwo rozbiegło się do swoich zajęć.
W taki sposób przebywał ścieżkę życia ten energiczny rycerz niezmordowanej pracy, jedynym bezcelowym jakimś krokiem było z jego strony niewytłumaczone zainteresowanie, jakie okazywał kalece cudzoziemcowi.
Ile razy przechodził przez Rozdarte Serce, wstępował na sekundę do jego izdebki, i możnaby mniemać, iż śmiejące się zawsze oblicze Jana Baptysty Cavaletto, zdrowe zęby i wesołe oczy działały odświeżająco na cały organizm Pancksa.
Rzeczywiście była to postać, która wbrew wszelkim przeszkodom umiała sobie zjednać w krótkim czasie życzliwość otoczenia. Mieszkańcy Rozdartego Serca z niechęcią i niedowierzaniem przyjęli nowego sąsiada. Cudzoziemiec! Takiego zawsze można podejrzewać o ukryty w kieszeni sztylet. A do tego kaleka. Kalecy cudzoziemcy powinni być bezwarunkowo odesłani do swego kraju! Zresztą wszyscy cudzoziemcy, jak wiadomo, są to ludzie bez wartości, niemoralni, zdolni do wszelkiego rodzaju występków.
Podejrzliwie zatem patrzano na kulawego Włocha, gdy przy pomocy laski szybko przebiegał podwórze, z wesołemi oczami, twarzą uśmiechniętą i białemi zębami, które pokazywał ciągle. Zatrzymywał się przy dzieciach i rozmawiał z niemi swoim niezrozumiałym językiem, w ciągu kilku tygodni nie popełnił żadnego występku i nie groził nikomu sztyletem.
Gdy Pancks przyszedł pierwszy raz po komorne, zrozumiał zaraz, o co chodzi, odłożył kawałek drzewa, na którym bardzo zręcznie wyrzynał jakieś kwiaty, i podał egzekutorowi owiniętą w papier należność.
Pancks był szczerze zdziwiony. Kiwał głową i chrząkał, wreszcie zwrócił się do pani Plornish z zapytaniem, co myśli o sąsiedzie.
Pani Plornish miała serce, jak mówiła, więc musiała przyznać, że kaleka cudzoziemiec nie zasługuje na żadną naganę. Zawsze wesoły, mówi zabawnym językiem, ale już można się z nim porozumieć, ślicznie śpiewa, wyrzyna z drzewa bardzo śmieszne figle i gdzieś to wszystko nosi, widocznie sprzedaje, przytem pan Clennam daje mu czasem zajęcie i używa go na posyłki.
Jedno tylko zauważyli mieszkańcy Rozdartego Serca: nim wyjdzie na ulicę, zawsze wchodzi po schodkach na najwyższą część muru i patrzy przed siebie. Czy w tej stronie znajduje się jego ojczyzna, czy stamtąd wygląda kogo, czy obawia się czego — odgadnąć jeszcze niepodobna.
Cavaletto patrzył i słuchał, zdawało się, że coś niecoś miarkuje z tej rozmowy, wkońcu wskazał na swoją laskę.
— Spodziewać się krótki noga dobrze! Altro! — zawołał niby po angielsku, i zaśmiał się tak wesoło, iż zdawało się wszystkim, że słońce ukazało się z za chmury.
— Altro, altro! — powtórzył Pancks wesoło i odtąd, ile razy przechodził przez Rozdarte Serce, mimo zmęczenia i pośpiechu, wbiegał na poddasze śpiewającego Włocha, jeżeli go nie zastał na podwórzu, i skinąwszy mu głową, wołał głośno:
— Hola, Altro, mój stary!
— Altro, altro! — odpowiadał kulawy cudzoziemiec, trzęsąc głową i rękami, niby pajac.
— Altro! — powtarzał Pancks, zbiegając już ze schodów i raźniejszy szedł dalej, jakgdyby odpoczął.
Rozmowa z Pancksem o rodzinie Dorrit na nowo zaniepokoiła Clennama i zbudziła uśpione nieco podejrzenia co do jakichś niezałatwionych rachunków. Bo co może obchodzić Pancksa maleńka Dorrit albo jej ojciec? Nie należy on przecież do ludzi, którzy bawią się w dociekania dla zaspokojenia próżnej ciekawości. Nie mógł wątpić, że Pancks ma cel wytknięty i zupełnie jasno określony, ale jaki? Czy szukając czegoś innego zupełnie, nie odnajdzie przypadkiem dziwnego łącznika, który wiąże maleńką Dorrit z panią Clennam?
A jeśli go odnajdzie, czy mu powie? Dlaczego z tej sprawy robi tajemnicę? Artur gotów był oddać wszystko bez wahania, byle zagładzić winę rodziców, jeśli rzeczywiście istniała, ale musi ją poznać. Czy Pancks mu w tem pomoże?
Jednocześnie dziwiło go zniknięcie Emi. Nie widywał jej prawie. Nie było jej w domu lub zamykała się w swoim pokoju. Zrozumiał wtedy, że mu jej brakuje. Napisał do niej i odpowiedziała bardzo serdecznie, zapewniając, że jest zdrowa i bardzo zajęta. To go dziwiło jednak — dlaczego jej już nie spotyka?
Właśnie wrócił do siebie wieczorem z Marshalsea, kiedy zastał w mieszkaniu pana Meagles, który powitał go głośnym okrzykiem!
— Tattycoram!
— Co się stało?
— Uciekła!
— Jakto? Co to znaczy?
— Nie mogła zliczyć do dwudziestu pięciu, doliczyła tylko do ośmiu i poszła!
— Kiedy? Dlaczego? Nie mogę zrozumieć.
— Bo pan nie znasz jej gwałtownego charakteru. Najlepsze dziecko, i takie samotne! bez nikogo na świecie! Ale teraz nic nie pomoże. Zburzyłaby mury Bastylji, gdyby ją zamknąć gwałtem!
— I jakże się to stało? Niech mi pan opowie.
— Nie jest to łatwo, panie Clennam, nie jest łatwo. Trzeba znać porywczość tego dziecka. Tyle lat była u nas. Wszyscy przywiązaliśmy się do niej, choć znaliśmy jej wady. A teraz, gdzie jest i co się z nią stanie?
— Więc dlaczego uciekła?
— Słyszał już pan zapewne, że Pieszczotka... Wolelibyśmy wprawdzie, żeby się tak nie spieszyła. Dla rodziców rozstawać się z jedynem dzieckiem... No, ale chce i koniec. Idzie za mąż. Z tego powodu wszyscy jesteśmy podnieceni, rozczuleni. Tatty nie znosiła tego. Przypuszczam, iż przypomnienie, że sama nie miała rodziców, że jej nikt tak nie pieścił, doprowadza ją do tego stanu. Dość, że wybuchy gniewu zaczęły się powtarzać coraz częściej, przy lada sposobności. Jeżeli przy tem byłem, przypominałem zawsze: licz do dwudziestu pięciu! Wczoraj byliśmy z matką w pokoju Pieszczotki... to prawie ostatnie wieczory... matka ciągle o tem pamięta... uściskała ją na dobranoc i wyszliśmy. Nagle słyszymy straszny krzyk Pieszczotki, która biegnie za nami przerażona, a za nią Tattycoram sina, tupie nogą, sypie z oczu iskrami, krzyczy: Nienawidzę was, nienawidzę! Licz do dwudziestu pięciu, moje dziecko! wołam. Tak jest przyzwyczajona do tego rozkazu, że natychmiast zaczęła liczyć, ale doszła tylko do ośmiu i wybuchnęła na nowo wściekłością.
Nie cierpi nas, nienawidzi, jesteśmy egoistami, zdaje nam się, że nasza córka jest jedyną godną miłości istotą. Nie pozostanie z nami. Nie chce nas widzieć więcej. Zamknęła się u siebie, a dziś rano nie zastaliśmy jej w pokoju.
— I nie wie pan, gdzie poszła?
Pan Meagles rozłożył ręce.
— Miss Wade? — rzucił Clennam.
— Myślałem o niej, ale gdzież jej szukać? Pamiętasz pan, że zawsze odsuwała się od ludzi, jakby nie chciała mieć z nimi nic wspólnego.
— Lecz pisała do Tattycoram.
— Tak, i w jej pokoju znaleźliśmy kawałek podartej koperty, na której można przeczytać ulicę...
Wyjął z kieszeni kawałek koperty i podał Arturowi, który przeczytał: Grosvenor-Square, blisko Park-Lane (Park-Lejn). Nic więcej, ani numeru, ani nazwiska, a jednak obaj zdecydowali, że tam się udać trzeba, i wyszli.
Wieczór był ciepły, wilgotny i duszny. Część drogi jechali powozem, wysiedli na rogu ulicy Oksfordzkiej i zaczęli poszukiwania.
Była to długa i mozolna praca. Uliczki wąskie, wijące się dziwnie, pokrzyżowane z sobą, domy stare, dziwaczne, pełne niespodzianek, często zdawały się bez wejścia, zwłaszcza przy wieczornym zmroku. A jeśli zadzwonili, zawsze ta sama odpowiedź: nikt nie słyszał o miss Wade, nikt jej nie zna.
Parę godzin upłynęło im w ten sposób i znaleźli się wreszcie na tem samem miejscu, od którego rozpoczęli swą drogę. Naprzeciwko znajdował się stary budynek, ciemny i posępny, a wywieszona karta oznajmiała, że czeka lokatora. Clennam zaproponował, aby jednakże zadzwonić.
Zastukali raz, drugi, trzeci, — nadaremnie.
— Dom pusty — rzekł Meagles.
— Jeszcze raz spróbuję.
Jednocześnie usłyszeli wewnątrz ciężkie kroki, ktoś otworzył drzwi z klucza i czekał zapytania.
— Przepraszam za fatygę — zaczął Clennam — czy pani nie wiadomo, gdzie mieszka miss Wade?
— Tutaj — odpowiedział głos starej kobiety.
— Czy jest w domu?
— Pewno, ale nie wiem. Proszę wejść, pójdę spytać.
Drzwi zatrzasnęły się głucho za nimi, a ciężkie kroki, posuwające się naprzód, byty jedynym przewodnikiem w ciemności. Gdzieś wysoko przez okno od ulicy wpadało słabe światło latarni i ono jedynie rozpraszało cokolwiek mrok wąskiej sieni.
Omackiem szli po schodach, lecz znaleźli się wkońcu w obszernym, dusznym pokoju.
Stara kobieta wyszła i przyniosła lampę, którą postawiła na stole.
— Jest — rzekła — zaraz przyjdzie.
Otarła ręce fartucha, spojrzała na obcych zapadłemi głęboko oczyma i odeszła.
Duży pokój sprawiał wrażenie, jakgdyby ktoś przejezdny rozlokował się tutaj na krótki czas przypadkiem, ale nie było czasu rozpatrywać szczegółowo urządzenia, gdyż miss Wade ukazała się po chwili, jak zawsze dumna, piękna, pogardliwa, z wyzywającym uśmiechem na ustach. Wskazała panom krzesła, ale sama stała i przemówiła pierwsza:
— Sądzę, że zgaduję cel pańskich odwiedzin, możemy więc odrazu przystąpić do rzeczy.
— Czy pani wie, co się stało z Tattycoram?
— Jest u mnie.
— W takim razie zechce jej pani powiedzieć, że wszyscy oczekujemy jej powrotu i chętnie przebaczamy ten dziecinny wybryk.
— Przebaczamy? — powtórzyła miss Wade z ironją. — Jeżeli wolno wiedzieć, cóż jej państwo przebaczają?
— Mój przyjaciel ma na myśli uniesienie młodej dziewczyny, spowodowane widocznie zazdrością — objaśnił Clennam, widząc pewne zakłopotanie pana Meagles.
— Tak? — zapytała tylko miss Wade wyniośle i przez chwilę trwało milczenie.
— Pan Meagles chciałby ją widzieć — zaczął znowu Clennam. — Czy pani ma co przeciw temu?
— Ja? Bynajmniej! Henryko, proszę.
Otworzyła drzwi i wprowadziła sama zaginioną.
Dziwną sprzeczność stanowiły te dwie kobiety obok siebie: miss Wade niewzruszona i spokojna, z zaciętemi ustami i pogardliwem spojrzeniem, Tattycoram drżąca hamowanym gniewem, a zarazem zmieszana i niepewna.
— Oto twój pan i opiekun — odezwała się miss Wade wyniośle. — Pozwala ci powrócić. Możesz stać się znowu niewolnicą kaprysów jego córki i zabawką całego domu. Będą cię przezywali cudacznem imieniem, które im pozwala wskazywać cię palcem i opowiadać o swych dobrodziejstwach. Słowem, szlachetni ci panowie przybyli po to, aby ci oznajmić, że skruszona i żałująca możesz zasłużyć na ich przebaczenie. Cóż, chcesz tam wrócić, Henryko?
— Wolę umrzeć! — zawołała Tattycoram, podrażniona temi słowami.
Miss Wade, trzymając ją ciągle za rękę, odwróciła się z uśmiechem do gości.
— Wobec tego czy panowie mają jeszcze co do powiedzenia?
Pan Meagles przez chwilę pod wpływem wzburzenia nie był zdolny przemówić, lecz zapanował nakoniec nad sobą i ze zwykłą dobrocią zwrócił się do wychowanki:
— Tattycoram — rzekł — nazywam cię imieniem, które ci było dane przez pieszczotę, i zła wola jedynie może je nazywać przezwiskiem. Dziecko moje, policz do dwudziestu pięciu i przypomnij sobie te lata, które spędziłaś z nami. Przypomnij sobie, policzywszy do dwudziestu pięciu, czy kiedykolwiek spotkała cię krzywda! Nie żądam nic od ciebie, zapomnimy o tem, co zaszło, chodź ze mną i bądź znowu tem, czem byłaś dotąd.
— Za nic w świecie! Niech mnie pani wyprowadzi! — powtórzyła Tattycoram z zawziętością. — Nie chcę, nie, nie, nigdy w życiu! wolałabym pokrajać się w kawałki!
— A zatem? — zwróciła się miss Wade do przybyłych.
— Moje dziecko! — zawołał pan Meagles, lecz Tattycoram wyrwała się nagle, zatkała uszy i uciekła w głąb mieszkania.
Miss Wade była triumfująca.
— Jakkolwiek zdaje mi się, że cel rozmowy naszej wyczerpany — przemówiła wyniosłym tonem — mogę objaśnić panów, co mi daje prawo i jest źródłem mojego wpływu na to dziecko. Obie nie znałyśmy rodziców, a ludzie chcieli z nas zrobić igraszkę dla swoich samolubnych celów. Miałam dość siły, aby obronić siebie, wyrwę z ich szponów i tę nieszczęśliwą.
Szyderczo skinęła głową i wyszła z pokoju.
Za chwilę ukazała się staruszka, ażeby panom poświecić na schody.
Clennam ujął pod rękę przyjaciela, któremu łzy na chwilę zasłoniły oczy, i nic nie mówiąc, sprowadził go nadół.
W starym domu tymczasem życie płynęło cichą, ciemną strugą, nie zdradzając napozór żadnej zmiany. W pokoju pani Clennam przesuwał się fotel, na kółkach i płonął niegasnący ogień na kominku, w gabinecie Flintwincha zjawiali się interesanci, Jeremjasz pisał i odbierał listy, bywał na giełdzie, kontrolował książki, prowadził z panią Clennam długie i ciche narady, porozumiewał się z domami handlowemi, odwiedzał doki i bywał w specjalnych kawiarniach.
A biedna Efri bała się i drżała z trwogi, nasłuchiwała szmerów, uderzeń i tarcia, siadywała przed ogniem z głową nakrytą fartuchem, podsłuchiwała rozmawiających wspólników, nie umiała odróżnić snu od rzeczywistości i wyglądała już zupełnie na obłąkaną, z której sobie nic nie robiono.
Jeremjasz zabronił jej bardzo surowo ukazywać się w gabinecie podczas przyjęcia interesantów i nazywać go po imieniu. Nie szczycił się bynajmniej taką żoną.
Maleńka Dorrit skończyła całodzienną pracę, zawijała materjał i zbierała nitki, kiedy wszedł Pancks, który i tutaj bywał czasem. Oznajmił, że przechodząc, wstąpił w imieniu swego „właściciela“ dowiedzieć się o zdrowie pani Clennam.
— Pan Casby wie dobrze — odparła matka Artura surowo — w jakim stanie jest moje zdrowie.
— Istotnie? — zdziwił się Pancks, ogarniając bystrem spojrzeniem Emi, klęczącą na podłodze. — Jednak pani wygląda bardzo dobrze.
— Pan tędy często przechodzi? — zapytała pani Clennam z z suniętemi brwiami.
— Prawie codzień w różnych godzinach.
— Więc powiedz panu Casby, że sobie nie życzę, aby o moje zdrowie dowiadywał się za pańskiem pośrednictwem. Jeśli mię chce odwiedzić, jestem zawsze w domu. Dowidzenia.
Krótkie to pożegnanie popierał ruch ręki, wymownie wskazujący drzwi gościowi. Wobec tego Pancks rzucił spojrzenie na Emi, przegarnął ciemną ręką czarne włosy i skierował się poważnie ku wyjściu.
— Dowidzenia, szanowna pani, ukłony pana Casby i pani Flory.
Pani Clennam z brodą, opartą na ręku, odprowadziła go do drzwi spojrzeniem chmurnem i podejrzliwem, potem przeniosła wzrok na maleńką Dorrit, która podniosła się z klęczek i otrzepywała sukienkę. Oczy ich się spotkały.
— Czy znasz tego człowieka, mała Dorrit? — przemówiła pani Clennam z groźbą w głosie.
— Bardzo mało — odparła Emi. — Od niejakiego czasu spotykam go dość często na ulicy, parę razy przemówił do mnie, to jest wszystko.
— Co mówił?
— Dobrze nie wiem, bo go nie zrozumiałam. Jest dla mnie bardzo dziwny. Ale nie było w tem nic niegrzecznego.
— Dlaczego przychodzi za tobą aż tutaj?
— Tego nie wiem, proszę pani — odparła z zupełną szczerością.
— Ale wiesz, że przychodzi tu dla ciebie?
— Tak mi się zdaje, tylko nie rozumiem poco.
Pani Clennam spuściła głowę i ze spojrzeniem, utkwionem w podłodze, zamyśliła się tak głęboko, jakgdyby zapomniała o obecności Emi.
Maleńka Dorrit nie śmiała poruszyć się z miejsca, bała się jej przeszkodzić.
Nakoniec przesunęła się cichutko i przechodząc koło fotela, szepnęła:
— Dobranoc pani!
Nagle matka Artura wyciągnęła rękę i łagodnie oparła ją na ramieniu Emi.
W ciemnym kącie pokoju Efri otworzyła oczy tak szeroko, że stały się prawie okrągłe i podniosła ręce do głowy.
— Powiedz mi, mała — rzekła — czy wielu masz przyjaciół?
— Nie, pani, oprócz pani tylko jeden mularz i jeszcze jeden pan niezmiernie dobry.
— Nie ten, co był przed chwilą?
Emi stanowczo potrząsnęła głową.
— O, nie, pani! Zupełnie niepodobny i nic z nim nie ma wspólnego!
— To dobrze — rzekła pani Clennam, i Efri ujrzała wyraźnie na jej twarzy coś podobnego do uśmiechu. — Pytam cię o to, ponieważ mię obchodzisz. Zdaje mi się, że byłam twoim przyjacielem, kiedy jeszcze nie miałaś innych?
— Tak, proszę pani. Pamiętam. Wiem, że gdyby nie pani, i robota, jaką mam tutaj, nieraz, o, nieraz byłoby nam bardzo ciężko.
— Wam? — spytała pani Clennam, patrząc na zegarek męża, który leżał przed nią na stole. — Wieleż was jest?
— Teraz już brat i siostra zarabiają, a ja tylko ojcu pomagam.
— I bardzo ciężkie było wasze życie? — mówiła pani Clennam, obracając w ręku zegarek.
— Czasem ciężkie — odpowiedziała Emi łagodnym głosem — lecz wtedy myślę sobie, ilu ludzi na świecie jest nieszczęśliwszych od nas.
— Oto rozumne zdanie! — zawołała pani Clennam. — Masz słuszność, moje dziecko. Jesteś dobra, rozsądna i umiesz być wdzięczna... albo zupełnie nie znam się na ludziach.
— Nie zasługa być wdzięczną, skoro ktoś jest dla nas debry. To przecież naturalne — zauważyła Emi.
Wtedy stała się rzecz tak dziwna, że biedna Efri zupełnie straciła przytomność, gdyż wątpiła o świadectwie własnych zmysłów.
Oto pani Clennam, surowa i kamienna pani Clennam, przyciągnęła do siebie małą szwaczkę i złożyła na jej czole pocałunek.
Doprawdy stokroć mniej byłoby dziwne, gdyby schylił się czarny sufit, aby pocałować podłogę.
To też Efri chwiejnym krokiem szła po schodach, aby za małą Emi zamknąć drzwi na dole.
Lecz wyjrzawszy na ulicę, ku swemu zdziwieniu, ujrzała znowu Pancksa. Zamiast iść swoją drogą, mały, czarny człowieczek kręcił się koło domu, walcząc z wichrem, i zobaczywszy Dorrit, wyminął ją szybko tuż przy drzwiach. Przytem spojrzał na nią, wydał dziwne rżenie i szepnął, przyciskając palec do ust:
— Pancks wróż, cygan, przepowiada dobre rzeczy!
Przestraszona Emi przytuliła się prawie do muru, a Pancks zarżał raz jeszcze i zniknął w ciemności.
Efri stała za progiem, prawie przykuta do miejsca. Bo jeśli to „wróż, cygan“, — to czegóż się można spodziewać? Jakie jeszcze okropne dziwy ją czekają?
Jakgdyby w odpowiedzi, gwałtowny poryw wiatru szarpnął z całej siły, uderzył w mury i kominy i z hałasem zatrzasnął przed Efri drzwi domu.
Efri chwyciła się za głowę!
Cóż teraz pocznie sama na ulicy? I co zrobi pani Clennam, sama jedna w domu?
Co począć? ach, co począć?
Zarzuciła fartuch na głowę, pobiegła kilka kroków w jedną stronę, potem w drugą, zajrzała przez dziurkę od klucza, jakby to co pomogło, i — znów zerwała się biec, gdyż razem z wiatrem uczuła spadające zimne krople deszczu, — wtem stanęła jak wryta: ktoś położył jej rękę na ramieniu.
Był to wysoki mężczyzna w płaszczu, zarzuconym na ramię, i w futrzanej czapce. Wyglądał na cudzoziemca. Miał czarne włosy, czarne, podkręcone do góry wąsy z rdzawemi końcami i wielki nos garbaty Gdy się śmiał, koniec nosa zbliżał się do wąsów, a wąsy podnosiły się do nosa.
— Czegóż się pani boi? — spytał dobrą angielszczyzną.
— Pa...na!
— Mnie?
— Tak... i burzy... i drzwi się zatrzasnęły... jakże wrócę do domu?
— Bah! — rzekł nieznajomy, — wkońcu pani wróci. Czy zna pani nazwisko Clennam?
— Czy znam? To dobre sobie! — zawołała Efri, klasnąwszy w dłonie ze zdziwienia.
— Gdzież mieszka?
— A gdzież może mieszkać, jak nie w swoim domu? — zawołała Efri, nachylając się znowu do dziurki od klucza. — Ale co teraz będzie? Jest sama w swoim pokoju i nie może się ruszyć, bo nogi ma bezwładne. A ten drugi filut sobie poszedł... Chyba zwarjuję tutaj!
Cudzoziemiec uważniej teraz spojrzał na nią, na dom, odstąpił kilka kroków i zatrzymał się wzrokiem na wąskiem oknie małej izdebki, która znajdowała się tuż przy wejściu.
— Czy wolno spytać, gdzie jest owa dama, która nie może poruszyć się z miejsca? — przemówił wreszcie, kryjąc w wąsach koniec nosa.
— Na górze, te dwa okna, gdzie się świeci.
— Tak. Jestem dość wysoki, ale bez drabiny tam dosięgnąć nie mogę. Mówiąc otwarcie, otwartość jest cechą mego charakteru: czy chcesz pani, ażebym drzwi otworzył?
— Niechże ci Bóg nagrodzi, poczciwy człowieku! — zawołała z radością Efri. — Otwórz mi jak najprędzej! Ona tam może się spalić tymczasem!
— Za chwileczkę. Biuro o tej godzinie zamknięte?
— Oddawna! — zawołała Efri z desperacją.
— W takim razie uczynią pani propozycję. Idę prosto ze statku, jak pani łatwo może zauważyć — mówił, wskazując mokry płaszcz i buty. — Dopłynęliśmy późno z powodu wichury, przeklęty wiatr! Tym sposobem nie mógłbym dzisiaj załatwić interesu pieniężnego. A zależy mi na tem bardzo. Więc otworzę pani te drzwi pod warunkiem, że następnie sprowadzi pani kogoś, kto będzie mógł załatwić mi interes. W przeciwnym razie...
I wzruszył ramionami, okazując, że go nic nie obchodzi.
Efri zgodziła się uszczęśliwiona.
Wówczas nieznajomy zrzucił płaszcz i oddał jej do potrzymania, odstąpił kilka kroków dla rozpędu i podskoczył tak zręcznie, że uchwycił za ramę okna, wstrząsnął ją, otworzył i zniknął w głębi w mgnieniu oka.
Efri patrzyła na to, drżąc jak w febrze. Obcy wydał jej się nagle strasznym człowiekiem i pomyślała, że gdyby chciał udać się na pierwsze piętro i zamordować jej panią, nicby na to poradzić nie mogła.
Na szczęście cudzoziemiec nie miał morderczych zamiarów i spokojnie drzwi jej otworzył.
— A teraz — jeśli łaska — rzekł, kryjąc koniec nosa między wąsy i odbierając swój płaszcz — cóż to jest, do wszystkich djabłów?!
Rzeczywiście gdzieś bardzo blisko dał się słyszeć szczególny szelest, przygłuszony, niby daleki, głuchy łoskot i jakieś lekkie uderzenia, połączone z wyraźnie odczuwanem drżeniem podłogi.
— Co to znaczy? — powtórzył, patrząc na kobietę.
— Och! to ja słyszę ciągle! — szepnęła przerażona Efri, mrużąc oczy.
Cudzoziemiec słuchał przez chwilę z twarzą bladą i posiniałemi ustami, ale skoro wszystko ucichło, machnął ręką.
— Głupstwo! — rzekł. — A teraz proszę sprowadzić tego jegomościa, który mi może załatwić interes.
Trzymał rękę na klamce i nie wpuszczał Efri do środka, gotów w razie odmowy zastrzasnąć wejście przed nosem.
— Ale pan mu nie powie, że się drzwi zamknęły?
— Ani słówka.
— I pan nie pójdzie tam do niej na górę?
— Nie ruszę się z miejsca.
Pobiegła. Lecz tak była niespokojna, że zawróciła znowu i kryjąc się pod cieniem muru, sprawdziła, że stał na progu nieruchomy. Wtedy pospieszyła znowu do kawiarni, w której przesiadywał Jeremjasz, i wezwawszy go do powrotu, pędziła co tchu pierwsza, obawiając się równie pięści swego małżonka, jak niespodzianki w domu.
Obcy stał wciąż na progu nieruchomy, a z góry słychać było donośny głos pani Clennam.
— Cóż się tam dzieje? Dlaczego nikt nie odpowiada? Czy jest tam kto na dole?
Zdyszani małżonkowie już dopadli wejścia.
Nagle cudzoziemiec cofnął się o kilka kroków, jakgdyby ujrzał widmo.
— Umarły czy żywy! — krzyknął z przerażeniem. — Skądże się tu wziąłeś u licha?
Flintwinch spojrzał na gościa niemniej zdziwionym wzrokiem, obejrzał się, jakgdyby spodziewał się zobaczyć kogoś poza sobą, znowu objął nieznajomego spojrzeniem błyszczących oczu i nagle zwrócił się do żony.
Porwał ją tak gwałtownie, że czepek spadł jej z głowy, a biedna Efri kurczyła się tylko pod gradem jego uderzeń.
— No, tym razem dostaniesz, co ci się należy — wołał zapamiętale. — Dość już tego...
Lecz obcy z galanterją podniósł czepek Efri i, kładąc rękę na ramieniu jej małżonka, przemówił z nadzwyczajną grzecznością:
— Przepraszam najuprzejmiej, że przerywam tę wesołą małżeńską igraszkę, lecz może pan pozwoli zwrócić sobie uwagę, że tam ktoś bardzo energicznie się dopytuje, co się stało na dole.
Jeremjasz puścił żonę, oprzytomniał. Odwrócił się do schodów i zawołał głośno:
— Jestem tu. Efri zaraz poda światło.
— Czem mogę panu służyć? — zwrócił się do cudzoziemca.
— Może pan będzie łaskaw przedewszystkiem zapalić świecę.
— Słusznie. Proszę zaczekać.
Znalazł po ciemku świecę i zapałki, które były wilgotne, i zapalały się, ale wnet gasły, upłynęło więc kilka minut, nim blady płomyk świecy rozjaśnił ciemności.
Teraz Jeremjasz spostrzegł, że nieznajomy stał o parę kroków i rozpatrywał go z taką uwagą, jakgdyby pragnął zbadać każdą zmarszczkę twarzy.
— Proszę pana do biura — rzekł, obrzucając go także ciekawym i badawczym wzrokiem. — Nic się nie dzieje! Niechże pani będzie spokojna! — zwrócił się w stronę schodów. — Przecie krzyczę, że tu jestem!
— Boi się? — spytał obcy.
— Ona? Na stu mężczyzn dziesięciu nie ma tyle odwagi, co ona!
— Paralityczka?
— Oddawna. Jedyna przedstawicielka tego domu, jestem jej wspólnikiem.
Weszli do biura. Flintwinch postawił świecę, wskazał gościowi krzesło i sam usiadł.
— Jestem na rozkazy.
— Nazywam się Blandois (Blandua).
— Blandois? Nie znam.
— Przypuszczałem, że otrzymałeś pan już przekaz od swojego korespondenta w Paryżu.
— Nic podobnego na pańskie nazwisko nie otrzymaliśmy.
Milczeli. Twarz obcego była uśmiechnięta, prawie szydercza. Wpatrywał się wciąż w Jeremjasza.
— To dziwne — zaczął znowu — jak pan jesteś podobny do jednego z moich znajomych! Teraz już mniej przy świetle, ale tam poprostu wziąłem pana za niego. Zdumiewające podobieństwo!
— Doprawdy? — rzekł niedbale Flintwinch. — Ponieważ jednak nie otrzymaliśmy żadnej korespondencji z Paryża na imię Blandois...
— Bah! — mruknął nieznajomy, wyjął pugilares, wyszukał w nim jakiś list i podał wspólnikowi firmy.
— To może panu wystarczy — rzekł krótko.
Był to list znanej firmy, polecający domowi handlowemu Clennam i Ska otworzyć panu Blandois kredyt do wysokości pięciuset franków.
— W porządku — rzekł Jeremjasz. — Jesteśmy na pańskie usługi. Ale o tej godzinie nie mogę załatwić pańskiego interesu. Są formalności.
— Bardzo pięknie. Spóźniłem się, muszę zaczekać do jutra. Bardzo przepraszam, że zaniepokoiłem tę odważną kobietę tam na górze. Tymczasem jednak muszę gdzieś przenocować. Czy może mi pan wskazać oberżę w pobliżu?
— W tej okolicy nie znajdzie pan hotelu, odpowiedniego do wymagań gentlemana.
— Jakkolwiek niewątpliwie jestem gentlemanem i szlachcicem, nauczyłem się w licznych podróżach gardzić przesądami. Demokrata-kosmopolita żąda jedynie czystości i zdrowego, gorącego pożywienia.
— W takim razie, jest tu oberża niedaleko — mówił z wahaniem Flintwinch.
— Doskonale! Może mię pan łaskawie zaprowadzi.
— Wpadnę tylko na górę powiedzieć pani Clennam, że wychodzę.
— Racz pan załączyć ode mnie ukłony i prosić o pozwolenie przedstawienia się osobiście tak niepospolitej kobiecie, skoro tylko zmienię podróżne ubranie.
Jeremjasz wrócił wkrótce, zapewniając, że pani Clennam będzie bardzo miło poznać jednego z klijentów ich starego domu.
W godzinę potem pan Blandois powtórnie zakołatał do drzwi domu pani Clennam. Efri mu otworzyła w czystym czepku, w przedsionku płonęły dwie świece, schody były też oświetlone, a w pokoju chorej rozłożono większy ogień na kominku i przygotowano wszystko do herbaty.
Pani Clennam w grzecznych słowach dziękowała, że odwiedził kalekę, o której świat dawno zapomniał. A co z oczu, to z myśli! Niegdyś dom Clennam miał pewne znaczenie, dziś — mąż umarł, syn obrał sobie inny zawód, ona jako kobieta, niezawsze ma prawo reprezentować firmę, ale Jeremjasz Flintwinch został jej wspólnikiem, nie opuszczają ich starzy klijenci, i chociaż interesy znacznie się ograniczyły, dom stoi mocno i ma ustaloną opinję.
— Pan nie jesteś Anglikiem? — dodała po chwili.
— Nie — odparł Blandois — nie jestem Anglikiem i nie mam narodowości wogóle. W moich żyłach płynie krew sześciu narodów, a liczne podróże zrobiły mię obywatelem świata.
— Nie jest pan żonaty, jak się zdaje?
— Wielbię płeć piękną, ale nie jestem żonaty.
— Może pan zechce osłodzić herbatę — grzecznie zapraszał Flintwinch.
— Dziękuję, nie pijam herbaty zupełnie. Jaki stary zegarek!
Podając filiżankę pani Clennam, spostrzegł leżący obok niej zegarek i przypatrywał mu się z nadzwyczajnie baczną uwagą.
— Czy pani pozwoli? — spytał, wyciągając rękę — Dziękuję! Nadzwyczajny. Stary. Trochę ciężki, ale dokładny. Dwie koperty, stara moda. Wolno otworzyć? Dziękuję. Jedwab haftowany złotem! Widziałem takie rzeczy w Holandji i w Belgji. „Nie zapomnij“ i naturalnie pani nie zapomniała? — dodał, podnosząc na nią badawcze spojrzenie i ostrożnie kładąc zegarek na stole.
Flintwinch, dopijając resztę z filiżanki, odchylił nieco głowę i utopił spojrzenie w rysach pani Clennam. Jej twarz kamienna nie zdradzała wzruszenia, odpowiedziała po chwili spokojnie.
— Nie zapominam. Życie takie, jak moje, nie pozwala zapomnieć. Nie chcę i nie usiłuję. Pamiętam o wszystkiem, nawet o swoich grzechach i rachunku, jaki zdać muszę.
Flintwinch postawił mocno filiżankę i spojrzał na Blandois, jakby chciał powiedzieć: — Widzisz? I cóż ty na to?
— Pani — rzekł Blandois — nigdy o tem nie wątpiłem.
Ale pani Clennam zdawała się tego nie słyszeć, mówiła do siebie, czy do kogoś niewidzialnego, który lepiej rozumiał jej słowa.
— Gdybym zapomniała o błędach przeszłości, mogłabym uskarżać się na teraźniejszość, a nie skarżę się przecie. Przeciwnie, uważam to za łaskę Pana, który pozwala mi odkupić winy i zasłużyć na tej drodze na zbawienie. A więc nie zapomniałam, pamiętam, rozumiem i przyjmuję wyroki Boskie z rezygnacją.
Położyła dłoń na zegarku, jakby tem dotknięciem mówiła do niego.
Blandois gładził wąsy i wpatrywał się w nią uważnie.
— La, la, la! — odezwał się niespodzianie Flintwinch — nie wiem, czy te pobożne racje przekonają pana Blandois, który prawdopodobnie mniej rachuje się z Panem Bogiem.
— O, przeciwnie! — zawołał Blandois — Bardzo przepraszam! Religijność jest cechą mego charakteru. Jestem wrażliwy i uczuciowy, panie Flintwinch, a taki człowiek musi być pobożny, albo... niewiele wart.
Gość nadzwyczaj uprzejmie żegnał panią domu, a Flintwinch patrzył na niego z uwagą i nagle wydało mu się, że jest — „niewiele wart“.
— Dziękuję panu bardzo, że zechciałeś odwiedzić starą kobietę-kalekę — rzekła pani Clennam. — Wybacz, że za wiele mówiłam o sobie. Flintwinch jest od jutra na pańskie usługi. Życzę przyjemnego pobytu w tem mieście.
Pan Blandois dziękował, przesyłał od ust białą ręką pocałunki i cofał się do progu, gdzie przystanął, jakby zdziwiony.
— To antyczna komnata! — zauważył z pewną przesadą. — Zawiniłem, nie rzuciwszy na nią okiem. Ależ tu każdy szczegół mówi o przeszłości!
— Cały dom taki — chłodno odparła pani Clennam. — Prawdziwy antyk, chociaż bez pretensji.
— Gdyby pan Flintwinch chciał mię po nim oprowadzić, byłbym nieskończenie wdzięczny. Mam słabostkę do starych domów, więc przepraszam za śmiałą prośbę.
— Bądź pan przygotowany na widok ruiny, posępnej i obdartej — mruknął Flintwinch bez wielkiego zapału, biorąc do ręki świecę.
Lecz pan Blandois zaśmiał się tylko, uderzając go przyjaźnie po ramieniu.
— Nie chodzi panu zapewne o górę? — podsunął Flintwinch, gdy znaleźli się na korytarzu.
— Przeciwnie, jeśli to nie będzie nadużyciem pańskiej fatygi.
Jeremjasz zaczął ciężko wstępować na schody, przysuwając świecę do wilgotnych murów i otwierając drzwi pustych pokoi, ciemnych, zastawionych gratami, pełnych kurzu.
— Nie wiem, czy się panu opłaciła droga — mówił, otwierając komnatę, w której nocował Artur.
Blandois był zachwycony. Przebiegał za przewodnikiem schody i korytarze, lecz kiedy Flintwinch obejrzał się niespodziewanie, spostrzegł, że gość zupełnie nie zwraca uwagi na mury i otoczenie, a natomiast wpatruje się w niego badawczo. Sprawdził to raz i drugi z niemiłem uczuciem, a kiedy podniósł głowę i spojrzał w oczy cudzoziemca, spotkał wzrok zuchwały, złośliwy, szyderczy i usłyszał śmiech przytłumiony.
Nakoniec zeszli na dół i przynajmniej nierówność schodów nie powiększała różnicy poziomu między wysokim gościem i małym gospodarzem. Lecz i wtedy Blandois nie spuszczał oka z Jeremjasza.
— Jestem zachwycony — wołał. — Co za tajemniczość! Czy pan słyszysz dziwne szmery i odgłosy?
— Tutaj? Nigdy nie słyszę.
— Jakto? Czyż taki stary dom może nie być nawiedzany przez djabła?
— Przynajmniej nie przychodzi pod własnem imieniem — odrzucił Flintwinch obojętnie.
— Ha, ha, ha! A ten portret?
Lecz patrzył na Flintwincha, jakby on był portretem.
— To nieboszczyk pan Clennam, mąż mojej obecnej wspólniczki.
— Właściciel zegarka, który podziwiałem?
Flintwinch skinął głową w milczeniu.
— Dzielny charakter tej kobiety — zauważył znowu nieznajomy, wskazując głową w kierunku pokoju pani Clennam.
— Tak, ma dużo siły woli i odwagi.
— Musieli być szczęśliwi?
— Kto? — zapytał Flintwinch.
— No, ci dwoje — odparł Blandois, wskazując schody i portret, ale nie odwracając oczu od Flintwincha.
— Tego nie wiem. Prawdopodobnie. Każda rodzina ma jakieś swoje tajemnice.
— Tajemnice! — zaśmiał się swym dziwnym, przygłuszonym śmiechem Blandois, i pochyliwszy twarz nad Jeremjaszem, uderzył go jednocześnie obu rękami po ramionach.
— Tak, tak, każda rodzina! Są różne tajemnice, panie Flintwinch, prawda?
Poklepał Jeremjasza po plecach i wybuchnął przeciągłym śmiechem, który w pustym domu budził dziwne echo. Ten wybuch wesołości drażnił Jeremjasza w najwyższym stopniu, ale nie mógł jej przeszkodzić.
— Pozwól mi pan na chwilę — przemówił Blandois, odbierając mu świecę — chciałbym przypatrzyć się trochę mężowi tej niepospolitej kobiety. — Ho! i w tych rysach jest także stanowczość... tylko inna... One zdają się mówić... jakże tam: „Nie zapomnij!“... Tak: nie zapomnij! mówi ten portret do mnie. Słowo daję, panie Flintwinch.
Oddał świecę, obejrzał jeszcze raz Flintwincha, niby jeszcze ciekawszy portret, oświadczył, że jest zachwycony domem, i że dzisiejszy wieczór wart dla niego więcej niż czek na pięćset franków.
Flintwinch nie mógł się mylić, spostrzegając, że zachowanie się Blandois było chwilami brutalne i wyzywające, ale zachował cały swój kamienny spokój i wygląd odciętego przez życzliwą rękę wisielca z kawałkiem postronka na szyi.
— Jestem zachwycony dzisiejszą wizytą — powtarzał Blandois w sieni, już ubrany w swój płaszcz i czapkę. — Przyznaję, że nie spodziewałem się tyle. Czy pan miewasz przeczucia, panie Flintwinch?
— Nie rozumiem, co to znaczy — oparł Jeremjasz poprostu.
— Jakto, czyż nie przeczuwasz pan np. przyjemności, która cię ma spotkać wkrótce?
— W tej chwili nic podobnego nie przeczuwam.
— A ja przeczuwam, panie Flintwinch, że staniemy się wkrótce... dobrymi znajomymi. Jestem tego zupełnie pewny.
— Nie przeczuwam — powtórzył spokojnie Jeremjasz.
— Nie przeczuwasz nic w tym rodzaju, mój miły, że musimy się stać przyjaciółmi?
— Nie wiem.
— Więc chodź do mnie na buteleczkę — zaproponował gość z dziwnym uśmiechem.
Wyszli razem. W oberży Blandois kazał podać wino w swoim pokoju i zasiedli z Flintwinchem naprzeciwko siebie.
Lecz jeśli cudzoziemiec liczył na to, że upoi Flintwincha i rozwiąże mu język, to zmarnował bez skutku trzy butelki. Jeremjasz spełniał chętnie każdy toast, pozwalał nalewać sobie nową czarę, pił, milczał i był zupełnie przytomny.
Blandois zrozumiał wreszcie, że mógłby go w ten sposób poić do jutrzejszego wieczora i równie bezskutecznie, więc podniósł wąsy w górę i patrzył na niego złośliwie.
— A zatem jutro zgłosisz się pan do nas po odbiór swojej należności? — odezwał się Jeremjasz niespodzianie, jak człowiek, rozważający interesy.
— Bądź spokojny, moja kapuściana głowo — odparł Blandois, ruszając wąsami. — Zgłoszę się i odbiorę, co mi się należy. Daję słowo szlachcica, że posłyszycie o mnie i że się spotkamy, a wtedy was pociągnę... bądź spokojny.
Lecz nazajutrz Blandois nie zgłosił się do biura, a gdy wieczorem Flintwinch przyszedł się dowiedzieć o niego w oberży, powiedziano mu, że wyjechał bardzo rano.
Pomimo to Jeremjasz był zupełnie pewny, że go zobaczy wkrótce.
Pewnej niedzieli Emi odwiedziła Plornishów i zastała u nich ojca pani Plornishowej, starego Nandy, który mieszkał w Przytułku dla starców. Był on niegdyś śpiewakiem w jakimś skromnym przybytku muzy, nie wiodło mu się w życiu, wydał córkę za Plornisha, który odziedziczył zarazem jego długi i z tego powodu znalazł się w Marshalsea. W czasie tego rozbicia starzec przeniósł się do Przytułku i powiedział córce, że nie wróci do nich, dopóki wszystkie długi nie będą spłacone.
Ciężar tych długów — w gruncie rzeczy drobnych — przytłaczał jednak biednego Plornisha, który wszakże nie tracił nadziei, że kiedyś będzie lepiej.
A wówczas stary ojciec wróci do nich, nie będzie nosił tego strasznego ubrania, po którem każdy poznaje zdaleka, że to biedak, żyjący z miłosierdzia. Wtedy Plornishowa będzie najszczęśliwszą z kobiet i już więcej niczego nie będą pragnęli.
Teraz tylko w niedzielę, i to bardzo rzadko, pan Nandy mógł odwiedzać córkę i rozweselać śpiewem ich biedną izdebkę. Nie miał on więcej głosu od zmęczonego ptaszka, lecz pani Plornish słuchała go zawsze z zachwytem i zapewniała zazdrosne sąsiadki, że nikt na świecie nie śpiewa tak pięknie, jak jej ubogi ojciec.
— Ach, jak to dobrze, że pani dziś przyszła, miss Emi — zawołała ucieszona Plornishowa. — Ojciec nam zaśpiewa o Filis i Chloe. Tak dawno u nas nie był!
— Nie można, Saro, trudno — tłumaczył się starzec.
— Będzie inaczej, gdy ojciec znów zamieszka z nami. Tam nie mają wyrozumienia dla nikogo.
— Będzie inaczej — mówił biedny śpiewak z błyskiem nadziei w oczach. — Naturalnie. Przyjdzie ta chwila, jeśli się Bogu spodoba.
— To już ojca wola — odezwał się Plornish. — Ciężko bywa, lecz Sara świadkiem, że chętnie podzielimy się kawałkiem chleba, byle już raz być razem, jak pan Bóg przykazał.
— Nie, nie, dobry Tomaszu — szeptał wzruszony staruszek — nie będę odejmował od ust twoim dzieciom. Wiesz, jak postanowiłem, reszta w mocy Boga.
Wkrótce staruszek zaczął się wybierać, gdyż chciał dziś jeszcze odwiedzić Marshalsea i złożyć uszanowanie panu Dorrit. Pan Dorrit był dla niego zawsze bardzo łaskaw. Mógłby iść z miss Dorrit, jeżeli pozwoli.
Emi zgodziła się chętnie, gdyż także wracała do domu i z przyjemnością widziała, jak dumny był staruszek, idąc obok niej przez ulicę.
Szli zwolna, rozmawiając, — na moście wiszącym Emi zaproponowała odpoczynek i usiedli na jednej z ławek. Patrzyli na rzekę, a staruszek mówił, coby zrobił, gdyby do niego przypłynął taki statek, pełen złota. Wynająłby dla Plornishów piękny dom z ogrodem, codzień pijaliby kawę na śniadanie, a przy obiedzie limonjadę. Myśl o tem rozweseliła go i pokrzepiła.
Tuż prawie przed więzieniem spotkali strojną Fanny. Na widok Emi, prowadzącej starca, cofnęła się o kilka kroków, a twarz jej wyrażała taką zgrozę, że maleńka Dorrit się przelękła. Pozostawiła pana Nandy i podbiegła do siostry przerażona.
— Fanny, co się stało? — zapytała.
— Fanny, Fanny! Wstydziłabyś się raczej pokazywać w dzień biały na ulicy pod rękę z żebrakiem z Przytułku! A potem Emi, Emi! nie masz żadnej godności — oburzała się starsza siostra.
— Nie rozumiem takiego wstydu — odparła maleńka Dorrit. — Opiekuję się biednym starcem, to nie przynosi ujmy.
Ale Fanny wzruszyła tylko ramionami i odwróciwszy się z pogardą, przeszła na przeciwną stronę.
Emi ujęła znów starca pod rękę i weszła do więzienia. Na dziedzińcu spostrzegła ojca, który zmierzał właśnie w tę stronę. Ujrzawszy ją, przystanął, odwrócił się i nie witając pana Nandy, spiesznie odszedł do siebie.
Teraz już przestraszona maleńka Dorrit prosiła starca, aby posiedział chwilę na ławce przed mieszkaniem odźwiernego, a sama pobiegła na górę.
Zastała pana Dorrit na fotelu, z twarzą ukrytą w dłoniach.
— Ojcze, co się stało? — zawołała Emi. — Czy sprawiłam ci jaką przykrość?
— Dziecko więzienia! — zawołała Fanny, wbiegając też po schodach.
Pan Dorrit skinął na nią, żeby umilkła, i odsłonił zbolałe oblicze.
— O Emi! — rzekł — wiem dobrze, że nie miałaś złego zamiaru, a jednakże dotknęłaś mię boleśnie.
— Nie rozumiem, ojcze! — zawołała Emi, bliska płaczu. — Zawsze byłeś tak dobry dla biednego Nandy.
— Tak — powtórzył pan Dorrit — lituję się nad nędzą tego starca i przyjmuję go chętnie, jak wiernego sługę, dla którego moje względy mają wysokie znaczenie. Ale to ma granice. Moje dziecko pod rękę z żebrakiem w liberji... O, to dla mnie za wiele!
Wtem ktoś zapukał do drzwi. Wszedł John z listem, przysłanym przez posłańca. Pan Dorrit uspokoił się natychmiast.Otworzył list, dość zręcznie wsunął w rękę bilet bankowy, jaki się w nim znajdował, i zaczął wpół czytać, a wpół objaśniać głośno.
— Od pana Clennam... przyjdzie dzisiaj popołudniu... przesyła pozdrowienie... ma nadzieję, że zastanie cię tu, Emi! Dziękuję, Johnie. Czy kto czeka na odpowiedź?
— Nie, panie.
— Bardzo ci dziękuję, Johnie. Kłaniaj się matce. Spodziewam się, że zdrowa?
— Dziękuję panu.
Biedny młodzieniec wyszedł, chwiejąc się na słabych nogach, i układając nowy dla siebie nagrobek:
— Emi, moje dziecko — zwrócił się pan Dorrit do córki — gdzież mój biedny protegowany? Przyprowadźże tu zaraz pana Nandy, gdyż pomyśli, że niechętnie go widzimy.
— Mój ojcze — rzekła Emi, która łkała jeszcze — czy nie byłoby lepiej, żebyś ty poszedł po niego?...
Pan Dorrit spojrzał na córkę uważnie.
— Masz słuszność, owszem — powiedział swobodnie. — Ty idź do siebie, uspokój się i obmyj oczy, skoro ma przyjść pan Clennam.
— Wolałabym nie widzieć go dziś, ojcze!
— To już dzieciństwo! Za nic się na to nie zgodzę. Człowiek tak przyzwoity, dobrze wychowany, nie zasługuje na to, aby mu robić niegrzeczności. Idź do siebie, Emi, i wróć, proszę cię bardzo.
Zeszli razem. Pan Dorrit zastał starca u wejścia. Na jego widok podniósł się i zdjął kapelusz. Ojciec Marshalsea przywitał go bardzo uprzejmie, pytał o zdrowie i zabrał na górę.
Po drodze wezwał Maggi i kazał jej zrobić herbatę, kupić chleba, masła, wędliny i sera, słowem, prawdziwie gościnne przyjęcie.
Przyszła i maleńka Dorrit i z robotą w ręku usiadła zboku na krzesełku.
Zjawił się pan Clennam. Pan Dorrit prezentował mu obecnych.
— Moja starsza córka, Fanny. Mój protegowany, pan Nandy, biedny starzec, mieszka w przytułku. Pan zna Plornishów? Ojciec Plornishowej.
— Tak? Bardzo mi przyjemnie — zapewniał pan Clennam — mam nadzieję, że wkrótce poznamy się bliżej.
I życzliwie uścisnął rękę starca.
— Maggi, rozłóż na oknie tę gazetę, moje dziecko, i podaj tam herbatę panu Nandy — polecił dobrotliwie pan Dorrit. — Jeszcze kawałek szynki, mój kochany Nandy. Jakże niewiele jadasz? Emi, podaj mu to miękkie ciastko.
Był troskliwy do końca. Ofiarował biedakowi szylinga na tytoń i polecił Maggi sprowadzić go ze schodów. Sam stanął w oknie i patrzył na starca, gdy wolnym krokiem przechodził podwórze.
— Smutna starość — zwrócił się do pana Clennam.
Fanny włożyła kapelusz, zabierając się do wyjścia, gdy wszedł Tip, powitał obecnych ukłonem, uściskał Emi, pochylił się ku ojcu, skinął głową Fanny i usiadł na krześle.
— Czyż nie masz przyjemności znać pana Clennam? — spytał ojciec zadziwiony.
— Nie mam i wcale jej sobie nie życzę — odparł młodzieniec niedbale.
— Co to znaczy? — zawołał ojciec Marshalsea surowo. — Jak śmiesz w mojej obecności...
— Nie gorączkuj się, ojcze — przerwał Tip wyniośle — Wiem, co robię, i nie chcę znać tego pana, ponieważ nie postąpił ze mną, jak się postępuje z gentlemanem.
— Przebacz mu, panie Clennam — zawołał pan Dorrit — A co do ciebie, Tipie, nie mogę wyjść z podziwu, jak śmiesz w mojem mieszkaniu, wobec mego gościa...
— Ach, mój ojcze, nudne morały zostawmy dla dzieci. Nie chcę cię irytować, więc ustępuję z placu. Chodźmy, Fanny.
Ojciec Marshalsea upadł na fotel, wzburzony tem nowem dzisiaj przejściem — zastanawiał się prawdopodobnie, w jakich słowach rozpocząć tłumaczenie Tipa, gdy weszło dwóch delegatów z kawiarni, prosząc, aby pan Dorrit raczył prezydować na zebraniu muzykalnem, które się rozpoczynało.
— Obowiązki mojego stanowiska! — zwrócił się ojciec Marshalsea do pana Clennam. — Nie wątpię, że pan rozumie moje położenie.
Clennam, który przyszedł wyłącznie dlatego, aby pomówić z Emi, naturalnie rozumiał wszystko i prosił pana Dorrit, aby nie kazał czekać na siebie zgromadzonym.
Tym sposobem nakoniec po kilku tygodniach daremnych usiłowań znalazł się sam na sam z maleńką Dorrit. Wprawdzie Maggi zmywała szklanki, ale ona się nie liczyła.
Artur wziął krzesło i postawił je obok Emi, usiadł i położył rękę na robocie, nad którą pochyliła twarz bladą.
Wziął robotę i położył ją na stole.
Emi złożyła ręce i nie zmieniała postawy. Wziął jedną małą rączkę i zamknął ją w swojej.
— Maleńka Dorrit — mówił łagodnie — tak dawnośmy się nie widzieli!
— Byłam bardzo zajęta, panie.
— Dziś byłaś u Plornishów, a ja o tem nie wiedziałem.
— Nie... nie chciałam panu przeszkadzać. Pan teraz ma tyle pracy.
Oczy miała spuszczone, głos cichy i drżący.
— Moje dziecko — rzekł Clennam — dlaczego zmieniłaś się dla mnie?
Emi nie mogła dłużej panować nad sobą i wybuchnęła płaczem, zasłaniając twarz rękami.
Artur milczał chwilę, czekając, aż się uspokoi.
— Maleńka Dorrit — zaczął nareszcie — pozwoliłaś mi się tak nazywać. Twój płacz sprawia mi wielką przykrość, ale może przyniesie ci ulgę.
— Tak, panie — powtarzała — tak...
— Ale już teraz uspokój się, dziecko. Wierz mi, cała ta scena niewarta jednej łzy twojej. Żałuję, że przyszedłem i dałem do niej powód, ale tylko dlatego, że ciebie to tak boli.
Uspokoiła się trochę, lecz łzy płynęły jeszcze po jej twarzy i drżała.
— Pan jest tak dobry — przemówiła znowu — nie może pana dziwić, że taka niewdzięczność...
— Tst! — szepnął. — Zapomnijmy i nie mówmy o tem. Chcę być tylko dla ciebie przyjacielem, któremu obiecałaś ufać. Czy pamiętasz?
— Będę pamiętać o tem i dlatego proszę pana... żeby... żeby pan nie sądził Tipa zbyt surowo, bo... bo... jakież wychowanie tu... w tych murach...
Podniosła oczy na Artura i umilkła.
— Czy pan był chory? — zapytała zmienionym głosem.
— Nie.
— Więc... pan miał jakieś... ogromne zmartwienie.
Artur pomyślał.
— Przeżyłem przykre chwile — odezwał się wreszcie. — Ale to już minęło. Nie przypuszczałem, że to wyczytasz z mej twarzy. Powinienem lepiej panować nad sobą. Postaram się o to, biorąc przykład z maleńkiej Dorrit.
Był ogromnie zdziwiony spostrzeżeniem Emi, lecz zdecydował się skorzystać z tego. Pragnął jej zaufania, czyż nie słusznie zdobyć je szczerością własną?
— Nie gniewam się tym razem, że mię twarz moja zdradziła — powiedział. — Z kimże mogę mówić otwarcie o tem, co boli, jeżeli nie z tobą. Jesteśmy przecież przyjaciółmi i pierwszy dam ci dowód zaufania. Jestem stary, moje dziecko, bardzo stary, i... zapomniałem o tem... Wychodzi zamąż młodziutka dziewczyna, do której przywiązałem się zanadto... Sam o tem nie wiedziałem... i dopiero... teraz... to mię dużo kosztowało...
— Zresztą to już minęło — dodał po chwili milczenia. — Już minęło. Mówię o tem dlatego, żebyś zdała sobie sprawę, jaka między nami jest różnica wieku. Mógłbym prawie być twoim ojcem. I dlatego mam prawo chyba się spodziewać, że maleńka Dorrit będzie ze mną szczera... nawet co do uczuć, o których nie mówi się zwykle... Dlaczego unikałaś mię? — zaczął po chwili. — Wiem, że mię unikałaś, maleńka Dorrit.
— Tu mi jest najlepiej — rzekła cichym głosem. — Tu spełniam obowiązek.
Objął wzrokiem drobną istotę, tak wątłą ciałem, w zniszczonej sukience i znoszonych trzewikach, w której mieszkała silna, bohaterska dusza.
— Czy pamiętasz, co mówiłaś mi wtedy na moście? — Wyrzucasz sobie krótką przechadzkę dla zdrowia, dla nabrania sił i odwagi. Dużo myślałem o tem, moje dziecko, i... chciałem zapytać... czy nie masz w serduszku jakiej małej, maleńkiej tajemnicy, którą powinnaś mi także powierzyć?...
— Tajemnicy? — powtórzyła Emi słabym głosem. — Nie... nie mam takiej tajemnicy...
— A księżniczka! — zawołała nagle Maggi. — A ta mała dziewczyna, co przędła na progu? powiedz mu, jaką miała tajemnicę, matusiu!
Emi oblała się ciemnym rumieńcem i Artur patrzył na nią zadziwiony.
— To... bajka — szepnęła wreszcie drżącym głosem, czując jego badawczy wzrok na sobie.
— Maleńka Dorrit — przemówił jeszcze ciszej, delikatnie biorąc jej rękę — tak dawno chciałem o tem porozmawiać z tobą... otwarcie... Uważaj mię za starca, który cię bardzo kocha, jak swoje własne dziecko... Gdyby nie to, iż w tym pokoju skupiają się wszystkie twoje uczucia i myśli, dawno pomówiłbym z twym ojcem, prosząc go o pozwolenie umieszczenia cię odpowiedniej. Lecz wiem, że nie zgodziłabyś się na to... Jesteś jednak młodą dziewczyną, twoje serce może uderzyć dla kogoś poza murami tego smutnego więzienia...
Emi potrząsnęła głową energicznie, była bardzo blada i nie patrzyła na niego.
— Może to się stać, maleńka Dorrit.
— Nie... nie... nie... — wyszeptała z taką stanowczością, jej postać wyrażała taki beznadziejny smutek, że Artur długo potem nie mógł zapomnieć jej głosu ani wyrazu twarzy.
— Może się to stać kiedyś, maleńka Dorrit... Chodzi mi tylko o to, żebyś wtedy... obdarzyła mię zaufaniem. Czy przyrzekasz?
— Dziękuję. Ale to się nigdy nie stanie.
— Więc mogę na to liczyć? maleńka Dorrit... Dziś i zawsze?
— Nic prawie nie mam do ukrywania przed panem.
— Mogę być tego pewny? Mogę być spokojny, kiedy zacznę myśleć o tobie sam w swoim pustym pokoju?
Szybkie kroki dały się słyszeć na schodach, Emi spojrzała na drzwi zaniepokojona, ktoś zapukał mocno, ale niepewną ręką, jednocześnie prawie drzwi się otworzyły i wszedł Pancks ze zwichrzoną jak nigdy czupryną, z palącemi się czarnemi oczami, sapiąc jak lokomotywa i rozlewając zapach piwa i tytoniu.
— Pancks-Cygan, wróż, dobra nowina! — bełkotał.
Uśmiechał się dziwnie i stał nieruchomy na progu, obejmując pokój, Artura i Dorrit takim wzrokiem, jakby był panem Marshalsea, wszystkich tu uwięzionych i wszystkich dozorców. Podniósł do ust cygaro i puścił taki kłąb dymu, że prawie zniknął z oczu w tym obłoku, a gdy się znów ukazał, prawe oko miał przymrużone, a lewe rzucało jakieś dziwne blaski.
— Pancks wróż — Cygan... — powtarzał. — Śpiewałem w kawiarni. Nie znam się na muzyce, ale to wszystko jedno! Mogę dziś nawet tańczyć, jeśli chcecie.
Emi widocznie drżała, Artur przypuścił na chwilę, że Pancks się upił, ale zrozumiał zaraz, że choć piwo istotnie zawróciło mu trochę w głowie, jakaś głębsza przyczyna podnieca go do tego stopnia.
— Dzień dobry państwu — zaczął — Wiem od pana Dorrit, że tu jesteście. Jakże zdrowie, miss Dorrit? Jak zdrowie, panie Clennam? Do pana na chwileczkę mam interes... Nie chcę, żeby tam spostrzegli, że mnie niema. Ja dziś funduję wszystkim!
Zdawało się, że jakieś iskry elektryczne tryskają z jego oczu i wzburzonych włosów, a gdy wybuchnął rżeniem, które było śmiechem, Emi, drżąc z trwogi, mocniej ścisnęła rękę Artura.
— Pani się boi? — zawołał Pancks. — Nie trzeba. Nie znamy się przy ludziach, sam prosiłem, ale to nie dotyczy pana Clennam. To swój! Nieprawdaż, panie Clennam? Nieprawdaż, miss Dorrit?
Artur był tak wzburzony, że nie mógł wydobyć głosu. Emi spostrzegła, że usta miał sine i wzrokiem porozumiewa się z Pancksem. Wymieniali jakieś przelotne, błyskawiczne prawie spojrzenia.
— Mam panu coś powiedzieć, ale... nie pamiętam — plątał się Pancks — aha, piękne towarzystwo! Funduję dzisiaj wszystkim, niema o czem mówić! Zastawię zaraz stoły na podwórzu! Chciałbym wyprawić ucztę Baltazara! Będzie pieczeń, pudding i wino. Mam nadzieję, że zarząd mi pozwoli, nieprawdaż, miss Dorrit?
Emi nie mogła wątpić, że Artur rozumie, co znaczą wykrzykniki tego dziwnego człowieka, i to ją przejmowało większym jeszcze niepokojem.
— A propos, miss Dorrit, czy chce pani wiedzieć, co tam na ręku jeszcze napisane? Ha, ha! dobra nowina! Dobra nowina! Zawarliśmy pewien układ, panie Clennam. Zauważą, że mnie tam niema, ale chcę dotrzymać słowa. Może pan zejdzie ze mną. Do widzenia, miss Dorrit!
Chwycił nagle obie jej ręce, ścisnął mocno, że o mało nie krzyknęła, i rzucił się ku schodom, a Artur wybiegł za nim tak pospiesznie, iż potknął się i omal nie spadli obaj razem.
— Na Boga, co się stało? — spytał Artur, gdy znaleźli się wreszcie na dole.
— Zaraz, zaraz... to pan Rugg (Rag), mój przyjaciel... wspólnik... zaraz, zaraz. Chodźmy.
I pociągnął przyjaciela-wspólnika pod pompę. Sam schylił głowę, a pan Rugg pompował, nie żałując energji. Strumień zimnej wody zlał czarną czuprynę parowego motoru raz i drugi, Pancks wyprostował się i otarł chustką twarz i włosy.
— To mi rozjaśni myśli — powiedział do Artura, który patrzył na niego ze zdziwieniem. — Słowo honoru daję, kiedy człowiek wie napewno, co my wiemy, i widzi pana Dorrit tam przy stole, a miss Dorrit w tej sukni, w tym pokoju... a wie to, co my wiemy... Daj pan plecy, panie Rugg, dobrze... trochę wyżej!
Odstąpił parę kroków i jak koń na wyścigach przeskoczył przez przyjaciela-wspólnika, stanął na równe nogi i, ująwszy za guzik pana Clennam, poprowadził go w ciemny kąt za studnią. Tu każdy z dwóch wspólników wyjął zwój papierów z kieszeni.
— Odkryłeś pan coś w sprawie Dorrit? — zapytał Clennam gorączkowo.
— Trochę! — odparł ze rżeniem, którego żadne pióro nie wyrazi.
— Znalazłeś krzywdziciela?
— Jakto? Co to znaczy?
— Dzięki Bogu! — zawołał Clennam z westchnieniem ulgi. — Więc cóż to jest?
— Zaraz się pan dowiesz — mówił krótkiemi zdaniami, rozwijając papiery, które trzymał w ręku. — Gdzie jest genealogja? Aha! A dokument Nr 4, panie Rugg... Bardzo dobrze... Idźmy dalej! Jesteśmy dzisiaj zupełnie w porządku. Już zupełnie. Choć prawnie potrwa to jeszcze dni kilka. Pracujemy już nad tem ile, panie Rugg? No, mniejsza o to! Pan musisz przygotować maleńką Dorrit, panie Clennam... ale jeszcze nie zaraz. Powiem panu, jak przyjdzie pora. Gdzie jest ogólna suma? Aha!... proszę, czytaj. To pan musisz powiedzieć maleńkiej Dorrit... To majątek ojca Marshalsea!...
Było tak wcześnie, że Artur Clennam leżał jeszcze w łóżku, kiedy wszedł Pancks z papierami, zawiadomić go, że sprawa Dorrit formalnie skończona i może dzisiaj nawet opuścić więzienie.
Pancks rozumiał, że do tej zmiany należy przygotować rodzinę i powierzał to Arturowi. Przy tej okazji z dumą i zapałem mówił o swojej pracy, która doprowadziła do tak świetnego rezultatu.
On pierwszy wpadł na pomysł, że jest jakiś związek między nazwiskiem Dorrit i spadkiem na potomków wygasłej rodziny, właścicieli Dorsetshire (Dorsetszir). On sam ze zdumiewającą cierpliwością snuł długie miesiące tę wątłą, nieuchwytną prawie nitkę, która chwilami rwała się zupełnie. On włożył w ten interes wszystkie swoje oszczędności, a kiedy mu zabrakło, pożyczył od Rugga i zawiązał z nim spółkę. On wynalazł niestrudzonego pomocnika w osobie Johna Chivery. On sam wreszcie znajdował szczególną przyjemność w tej myśli, że pracuje dla maleńkiej Dorrit, która go pociągała w dziwny sposób i zachęcała swą prostotą do wytrwania.
Zresztą wytrwałby dla samego interesu, bo przecież po to jesteśmy na świecie, ale zawsze milej pracować dla Dorrit.
— Sądzę, że oprócz tego pańska praca będzie wynagrodzona bardzo hojnie — zauważył Clennam. — Jestem tego pewny.
— I ja tak samo myślę — rzekł Pancks zupełnie szczerze. — Nie targowałem się zgóry, — ale gdybym odłożył z tego tysiąc funtów, byłbym zadowolony, a myślę, żem wart tyle.
Mówiąc to wszystko, nie usiadł na chwilę, kręcił się po pokoju, rżał, sapał, gryzł paznogcie i wichrzył włosy, nakoniec spojrzał szybko na zegarek i oświadczył, że musi spieszyć dalej.
— Dziś mała Emi szyje u pani Flory — dodał na pożegnanie — niech się pan tam z nią zobaczy.
Nie potrzebował do tego namawiać. Artur ubrał się zaraz, żeby uprzedzić jej przyjście, i udał się do pana Casby.
Flora powitała go bardzo zdziwiona, lecz gdy jej powiedział, z czem przychodzi, najpierw się rozpłakała ze wzruszenia, a potem zaczęła go prosić usilnie, ażeby jej pozwolił stać za uchylonemi drzwiami, kiedy będzie rozmawiał z Emi.
Artur z uśmiechem skinął tylko głową, gdyż właśnie maleńka Dorrit ukazała się na progu.
Ze zdziwieniem podniosła oczy na Artura i pobladła, ujrzawszy wyraz jego twarzy.
— Co się stało, panie Clennam? — zapytała z trwogą.
— Nic złego, moje dziecko. Przyszedłem tutaj, aby zobaczyć się z tobą. Mam dla ciebie dobrą nowinę.
— Dobrą nowinę?
— Najlepszą, jaka być może!
Wziął ją za rękę, przyciągnął do siebie i otoczył ramieniem, obawiając się, ażeby nie upadła.
— Najlepszą, jaka być może? — powtórzyła prawie bez głosu.
— Tak, droga, maleńka Dorrit... twój ojciec...
Jej blada twarzyczka zajaśniała nagle radością oczekiwania tej „dobrej nowiny“.
— Ojciec? — spytała z zapartym oddechem.
— Ojciec twój będzie wolny... wkrótce... bardzo prędko... Jeszcze o tem nie wie. Musimy go uprzedzić... przygotować... pamiętaj, że musimy to zrobić niedługo...
Emi przymknęła oczy, jakby je wysłała naprzód tam, gdzie jej ojciec.
— To nie wszystko jeszcze — mówił dalej Artur — czy chcesz usłyszeć więcej?
Ruchem ust odpowiedziała twierdząco.
— Ojciec nie będzie biedny, wyszedłszy z więzienia. Niczego mu nie braknie... Czy mogę mówić dalej?... Pamiętaj, że musimy go uprzedzić... wkrótce...
Nic nie odpowiedziała. Więc milczał przez chwilę, potem zapytał znowu.
— Czy mam mówić dalej?
Skinęła lekko głową.
— Ojciec twój jest bogaty. Jest już teraz. Jesteście bardzo bogaci, wy wszyscy. I ty, najlepsza córko.
— Ojciec... oj-ciec... — wyszeptała bardzo wolno, jej głowa opadła mu nagle na ramię: Emi straciła przytomność...
W tej samej chwili zjawiła się Flora, ułożono troskliwie zemdloną na sofie, ukazały się sole i kolońska woda. Wkrótce przyszła do siebie.
Otworzyła oczy, lecz widocznem było, że nie wie, co się stało. Patrzyła na Artura prawie z bezmyślnym wyrazem. Wtem błysnęło w jej oczach przypomnienie, oblała się rumieńcem, usiłowała podnieść.
— Do ojca — rzekła. — Chcę wrócić do ojca... Muszę mu to powiedzieć...
Upadła na kolana i zalała się łzami, wzniosła ku niebu oczy i złożyła ręce, z ust jej padały bezładne wyrazy dziękczynienia, miłości — dla ojca — za ojca.
Poczciwa Flora także wybuchnęła płaczem.
Wkrótce mała Dorrit znalazła się wraz z Arturem w powozie, który niósł ich szybko przez nędzne ulice do ponurego miejsca, gdzie upłynęła jej młodość.
Artur malował jej przyszłość. Mówił, że będzie wolna od przymusowej pracy, od uciążliwych zajęć, ale ona słuchała uważnie tylko wtedy, kiedy mówił o ojcu. Dla niej jedynem szczęściem była jego wolność, jego bogactwo i zadowolenie.
Odźwierny spojrzał na nich zdziwiony, gdy wysiedli z powozu i szli przez podwórze, kilku więźniów widziało ich twarze zmienione — i w mgnieniu oka całe Marshalsea obiegła wieść nadzwyczajna, której nikt nie rozumiał.
Maleńka Dorrit zapukała do drzwi ojca i wsunęła się pierwsza z rozchylonemi ustami, bijącem sercem i płonącym wzrokiem. Artur wszedł za nią.
Starzec spojrzał na nich zdziwiony. Nie był przygotowany na te odwiedziny, nie mógł pojąć, co znaczą ich zmienione twarze.
Emi usiadła przy nim i oparła mu obie ręce na ramionach.
— Ojcze — rzekła — takam szczęśliwa!
— Szczęśliwa?
— Tak, ojcze... pan Clennam przyniósł tę dobrą nowinę... taką dziwną... taką nieprawdopodobną... przyniósł dla ciebie, ojcze... ale gdyby mię nie przygotował... myślę...
Łzy nagle popłynęły jej po twarzy, patrzyła ojcu w oczy rozpromienionym wzrokiem.
Pan Dorrit zbladł, rękę położył na sercu i spojrzał na Clennama.
— Niech się pan uspokoi — prosił Artur. — Dobre wieści, lecz trzeba się oswoić, przygotować... Niech pan pomyśli sobie o jakiemś wielkiem szczęściu. Mówią nieraz o niespodziankach. Zdarzają się i dzisiaj, panie Dorrit.
— Zdarzają się i dzisiaj — zwolna powtórzył starzec. — Co to znaczy? Zdarzają się szczęśliwe niespodzianki... dla mnie?
— Tak — odpowiedział Clennam.
— I cóż mię może spotkać... tu... dobrego...? — mówił, zdejmując binokle i kładąc je na stole.
— Pozwól pan, że odpowiem na to zapytaniem. Powiedz pan, czegobyś pragnął najgoręcej?... Nie lękaj się żądać za wiele!
Starzec patrzył uważnie na Artura. Na zmęczonej, zniszczonej jego twarzy odmalowało się jakieś bolesne uczucie. Zwolna podniósł rękę, którą przyciskał serce, i wskazał mur więzienia, który zamykał widok.
— Już go niema — rzekł Clennam.
Starzec milczał z oczyma, utkwionemi w oczach Artura.
— Już go niema — powtórzył Artur. — Zamiast żelaznej kraty świat otwarty i możność spokojnego korzystania ze swobody. Jesteś pan wolny, jesteś pan bogaty. Może dni parę, może kilka godzin i ta przeszłość zniknie na zawsze. Winszuję panu szczerze tej szczęśliwej zmiany losu, która dotyczy również stokroć większego skarbu, który posiadałeś zawsze: twojej najlepszej córki.
Maleńka Dorrit zarzuciła ojcu ręce na szyję.
— Co za szczęście! — szeptała. — Zobaczę cię innym! Zobaczę cię swobodnym, bez chmury na czole! Zobaczę cię, jakim byłeś, nim tu wszedłeś! O, dzięki, dzięki Bogu!
Pozwalał jej się pieścić i okrywać pocałunkami, ale ich nie oddawał, nic nie mówił, wkońcu zaczął drżeć, jakby z zimna.
Artur szepnął Emi, żeby posłała po wino, a chłopiec, który je przyniósł z kawiarni, zdobył ciekawą wiadomość, że Ojciec Marshalsea odziedziczył wielki majątek.
Tymczasem Emi posadziła pana Dorrit na fotelu i rozpięła mu kołnierzyk. Artur nalał szklaneczkę wina i przysunął mu do ust. Przełknąwszy parę łyków, pan Dorrit wziął szklankę i wychylił ją do dna, potem oparł się o poręcz fotela i zaczął płakać głośno, zasłaniając twarz chustką.
Artur pomyślał sobie, że do pewnego stopnia może rozerwać go opowiadaniem o zabiegach Pancksa, który od niego samego umiał zdobyć niejeden pożyteczny szczegół w swoich poszukiwaniach. Pan Dorrit zdawał się słuchać z zajęciem.
— Będzie za to wynagrodzony — rzekł nakoniec — hojnie wynagrodzony... Możesz mu pan powiedzieć, panie Clennam... Wszyscy będą wynagrodzeni, panie Clennam — mówił gorączkowo, wstając i przechadzając się tam i napowrót po maleńkim swym pokoiku. — Nikt nie powie, że został pokrzywdzony, że zapomniałem o nim, o wyrządzonej mi kiedykolwiek grzeczności. Jakże mi będzie miło zwrócić panu dług, jaki zaciągałem nieraz. Chcę też wiedzieć, ile winienem za syna. Nie chcę żadnego długu. Chivery zostanie hojnie wynagrodzony, John także. Chcę być wspaniałomyślny i szczodry.
— Może pan sobie życzy — odezwał się Clennam — na najpilniejsze wydatki pewnej sumy niezbędnej? Wziąłem z sobą trochę pieniędzy, przewidując, że mogą być potrzebne.
— Dziękuję panu bardzo. Rzeczywiście, to jest konieczne. Nie mam teraz żadnych skrupułów, gdyż wszystko zostanie zwrócone.
Spojrzał na Emi, zatrzymał się przy niej, zaczął głaskać jej włosy, przytulił do piersi.
— Trzeba wezwać modystkę, ubrać się inaczej... ta sukienka jest, hm... bardzo skromna... teraz... I Maggi trzeba ubrać... hm, niepodobna tak. A Fanny, Tip, stryj Fryderyk... Trzeba po nich posłać... natychmiast... powinni wiedzieć, że... hm... o wielkiej zmianie.
W tej chwili na podwórzu pod oknami rozległ się głośny okrzyk. Clennam wyjrzał.
— Wieść się rozeszła — rzekł — wszyscy się cieszą. To radość szczera. Czy im się pan pokaże?
— Hm, przyznaję... wolałbym przedtem trochę zmienić toaletę... brak zegarka — mówił urywanym głosem, przechadając się gorączkowo. — Ale skoro trzeba... zapnij mi koszulę, Emi. Może pan będzie łaskaw podać mi błękitną chustkę... jest tam w szufladce... koło pana.
Drżącą ręką poprawił włosy i wsparty na Emi i Arturze, stanął w oknie. Rozległ się znowu okrzyk szczery i serdeczny, pan Dorrit ruchem ręki pełnym godności przesyłał od ust pocałunki.
Clennam chcał odejść, ale Emi go prosiła, aby pozostał, póki ojciec się nie uspokoi. Namawiała starca, aby się położył, lecz nie chciał nawet usiąść i chodził ciągle po pokoju. Wreszcie wyczerpany widocznie, położył się na łóżku, które Emi przygotowała.
Emi usiadła obok i chłodziła mu czoło złożoną gazetą.
Zdawało się, że zasnął, — nagle podniósł się i usiadł.
— Zdaje mi się, panie Clennam, że pan mówił, że... że... że mógłbym każdej chwili... wyjść tam... na przechadzkę?...
— Nie sądzę, panie Dorrit — odparł Artur z wielką przykrością. — pozostały jeszcze pewne formalności... zdaje mi się, że... trzeba krótki czas zaczekać.
Na te słowa pan Dorrit zaczął płakać.
— Chodzi o kilka godzin — uspokajał Artur.
— Kilka godzin! — powtórzył starzec z oburzeniem. — Dobrze panu tak mówić! Nie próbowałeś, jak długo trwa godzina, gdy dusi nas brak powietrza!
Odwrócił się do ściany i po chwili zasnął.
Artur siedział w milczeniu, patrząc na maleńką Dorrit. Ostrożnie, delikatnie przycisnęła usta do siwych włosów ojca, potem schyliła głowę i pogrążyła się w myślach.
— Czy wszystkie jego długi muszą być spłacone, zanim stąd wyjdzie? — spytała bardzo cicho.
— Naturalnie.
— I te, za które był więziony całe życie?
— Rozumie się, panią to dziwi?
— A pana?
— Mnie się bardzo podoba.
— W takim razie... ale nie! Mnie się wydaje niesprawiedliwem płacić długi, za które już zapłacił życiem. Czy mu kto zwróci te lata więzienia?
— Moje dziecko...
— Wszystko jedno, niech pan mi nie tłumaczy. Pan może ma słuszność, ale ja tak czuję. Nauczyło mię tego więzienie.
Siedzieli znów w milczeniu. Twarz maleńkiej Dorrit bladła, malowało się na niej znużenie. Opuściła bezwładnie rękę, potem oparła głowę o poduszkę ojca, i wyczerpana tylu wzruszeniami, zasnęła obok niego.
Clennam podniósł się ciężko i wyszedł z pokoju.
Pomimo jednak całego pośpiechu, jeszcze kilka dni upłynęło, nim załatwiono wszelkie formalności. Pan Dorrit karcił surowo Pancksa i Rugga: płacił hojnie, lecz chciał być dobrze obsłużony.
Fanny i Edward w ciągu tego czasu zajęli się gorliwie toaletą rodziny i sprawą reprezentacji zewnętrznej. Oboje młodzi prawie w mgnieniu oka zrzucili z siebie dawną skórę, lecz trudniej było z Emi i stryjem Fryderykiem, który zobojętniał na wszystko oddawna.
Dla pozostałych więźniów Ojciec Marshalsea wydał wspaniałą ucztę pożegnalną, na której prezydował Edward. On sam w swoim pokoju przyjmował tymczasem kolejno podług listy dawnych towarzyszów, hojnie rozdając upominki. Próśb o pomoc otrzymał wiele i nie odmówił żadnej, dbając jednak o pewnego rodzaju ceremonjał.
Clennam otrzymał ściśle obliczony zwrot wszelkich datków i pożyczek, z dołączeniem 5% i zastrzeżeniem, że co do Edwarda należna suma była wydana samowolnie, bez wiedzy pana Dorrit i wbrew jego woli.
Nakoniec w oznaczony dzień w południe zajechał powóz na pierwszy dziedziniec Marshalsea, i z pokoiku, który przez lat tyle był jedynem schronieniem starca, wyszli obaj bracia, trzymając się pod ręce, dalej młody pan Edward (dawniej Tip) z siostrą Fanny, Maggi i Plornish nieśli jakieś drobne paczki.
Orszak przesuwał się zwolna wśród ciżby, zapełniającej podwórze, a młody John ze łzami układał nowy nagrobek dla siebie. Wszyscy ci ludzie byli głęboko wzruszeni, a ich szczere okrzyki świadczyły o żalu, z jakim rozstawali się z Ojcem Marshalsea.
Już rodzina znajdowała się w powozie, gdy Fanny zawołała nagle.
— Ach Bożel gdzież jest Emi?
Nikt o niej nie pomyślał, gdyż dotąd nikt się nigdy o nią troszczyć nie potrzebował.
Lecz zanim wszyscy zrozumieli, o co chodzi, Fanny, która ze swego miejsca widzieć mogła wnętrze Marshalsea, zawołała z najwyższem oburzeniem.
— To wstyd! to okropność! doprawdy, to za wiele!
— Co się stało? — spytał pan Dorrit z niepokojem.
— Tyle razy ją prosiłam, żeby się przebrała, i odkładała ciągle na ostatnią chwilę, a teraz niesie ją tutaj pan Clennam, zemdloną, w starej sukni.
W tej chwili Artur stanął przy drzwiczkach powozu, oddając drogi ciężar siedzącej w nim rodzinie.
— Znalazłem ją w jej pokoiku zemdloną — tłumaczył. — Biedne dziecko, zdaje się, chciało zmienić suknię. Niech się nią pani zajmie, miss Fanny, takie ma zimne ręce.
— Dlaczego nie ruszamy, ojcze? — zapytała Fanny wzburzona. — Chyba już czas nareszcie?
Lokaj grzecznie odsunął Artura na stronę i zatrzasnął drzwiczki powozu.
WCZESNY zmrok dnia jesiennego osłonił już doliny i podnosił się coraz wyżej na szczyty Alp szwajcarskich. Drogą na Wielki Bernard postępował zwolna szereg mułów, niosących do klasztornego schroniska nie zabłąkanych, ale spóźnionych podróżnych. Ostry chłód i ciemność nocy utrudniały drogę i zamykały usta, budząc w duszy znużonych jedno najważniejsze życzenie, aby się znaleźć u celu podróży.
Nakoniec ukazały się mury klasztorne. Wywołało to zadowolenie powszechne, które się wyrażało w wymianie zdań i żywszych ruchach. Wśród mgły niewiele teraz było widać, lecz gdy minęli bramę, błysnęły światełka, przewodnicy pomagali podróżnym zsiąść z mułów, i wkrótce całe towarzystwo znalazło się w obszernej, nisko sklepionej sali, która służyła teraz za jadalnię.
Byli zziębnięci i głodni, więc cisnęli się przedewszystkiem do kominka, na którym rozpalono suty ogień, i spoglądali z pewną przyjemnością na duży stół, nakryty do wieczerzy.
Podróżni dzielili się na dwa odrębne towarzystwa, które nie przybyły tutaj jednocześnie. Pierwsze składało się z dwóch starych gentlemanów, pięknej pani w dojrzałym wieku, bardzo dystyngowanej, dwóch młodych panien i młodzieńca z monoklem w oku, — druga, mniej liczna grupa, to młoda kobieta, bardzo miła i bardzo piękna i dwóch mężczyzn. Przybyli później i najlepsze miejsca przy ogniu zastali już zajęte. Młodszy widocznie był tem podrażniony, przygryzał usta i znać było z miny, że czeka sposobności, aby powiedzieć coś ostrego na ten temat, — drugi, starszy, usiłował zawiązać rozmowę w sposób nader uprzejmy.
— Podróż utrudzająca przy tym chłodzie — zwrócił się do całego towarzystwa, lecz głównie do starego gentlemana, który zdawał się być głową rodziny. — Dla młodych dam szczególniej mogła być uciążliwa.
— Dziękuję panu, o trudach podróży łatwo się zapomina wobec widoków natury.
— Panie dużo podróżowały? Może pierwszy raz w górach?
— Córkj moje, istotnie, pierwszy raz są w górach.
— Lecz dla pana zapewne to nic nowego?
— Dla mnie... hm... nic nowego — odparł starzec — chociaż w ostatnich latach nie tak wiele... hm... podróżowałem.
— Podróż na mule jest bardzo niewygodna — przemówił już wyraźnie do starszej z dwóch panien, która z przyjemnością grzała się przy ogniu.
— Musieliśmy zostawić powozy w Martigny (Martini) — wyniośle odpowiedziała piękna lady (ledi) — a tu, zdaje się, trudno marzyć o wygodzie.
— Dzika miejscowość!
— A jednakże zwiedzić i poznać ją trzeba — odezwała się poważnie starsza lady — bo każdy o niej mówi.
— Pani zapewne była tu już nieraz?
— Byłam już nieraz — odparła z godnością. — Pozwól sobie powiedzieć, droga miss — zwróciła się do Fanny — że zanadto przysunęłaś twarz do ognia po tym mroźnym wichrze i śniegu.
— Najuprzejmiej dziękuję za troskliwość, madame General (madam Żeneral) — odparła, nie zmieniając pozycji młoda dama — tak mi jest najwygodniej.
Młodzieniec z monoklem w oku, ubrany w podróżny kostjum, którego niezliczonych zalet nie wyczerpałaby nawet podróż dokoła świata, otworzył stojący pod ścianą fortepian, brząknął po klawiszach i wrócił do ognia, wystawiając plecy na działanie ciepła.
— Nudzą dziś z tą kolacją — mruknął z niezadowoleniem — ciekawym, co nam takiego podadzą? Chyba nikt nie zgadnie.
— Pewno nie pieczonego człowieka — zauważył młodszy mężczyzna z drugiej grupy, siedząc obok pięknej pani, która wspierała głowę na jego ramieniu.
— Przypuszczam... ale... co pan chce przez to powiedzieć?
— Tylko to, że ponieważ nie przypuszczam, aby pan był przeznaczony dla nas na kolację, sądzę, że nie masz wyłącznego prawa do ognia, który jest własnością nas wszystkich.
Młody człowiek z monoklem zmieszał się, gdyż istotnie obracał się przed ogniem, niby kurczę na rożnie, odstąpił, lecz po chwili uznał za stosowne odpowiedzieć jakoś z godnością, gdy wtem zauważono, że piękna pani, wsparta na ramieniu męża, osunęła się nieprzytomna.
Zrobiło się powszechne zamieszanie, mąż mówił, że zaniesie ją do jej pokoju, Fanny wezwała na pomoc pokojówki, Emi zbliżyła się ze szklanką wody.
Nadbiegły dwie służące i przy ich pomocy piękną damę wyprowadzono z pokoju.
Starszy towarzysz z grupy trzech osób pozostał, i podnosząc wąsy do nosa, gładził je starannie białą ręką.
— Pański przyjaciel — zaczął po chwili poważnie stary gentleman, siedzący przy ogniu — hm... jest... że tak powiem... niecierpliwy. Jest niecierpliwy i z tego powodu może zapomnieć czasem... hm... może zapomnieć... Lecz dajmy temu pokój. Pański przyjaciel jest trochę niecierpliwy.
— Być może — odparł, gładząc wąsy, nieznajomy — lecz poznałem go w Genewie w najlepszem towarzystwie, podróżujemy razem, i wybaczy pan, że nie pozwolę człowiekowi nawet z pańskiem stanowiskiem wyrażać się o nim w sposób, przynoszący ujmę.
— Nic takiego pan nie słyszałeś — odparł gentleman z godnością — powiedziałem tylko, że jest niecierpliwy.
— Bardzo dobrze, i na tem koniec. Proszę przyjąć ode mnie zapewnienie szacunku. A teraz mogę przyznać, że mój przyjaciel istotnie bywa... sarkastyczny.
— Ma bardzo piękną żonę.
— Prawdziwa perełka. Niedawno się pobrali. Jadą do Włoch dla męża, w celach artystycznych.
— Jest artystą?
— Malarzem. Młody malarz z wielkim talentem. A przytem z arystokratycznej rodziny!
— Sądzę, że słabość żony... hm... prędko przeminie. Zmęczenie...
— Mały wypadek w drodze: muł potknął się i spadła. Podniosła się, śmiejąc, ale odtąd narzekała na ból w boku.
Podano wieczerzę, wszedł młody zakonnik i zajął pierwsze miejsce, grając rolę gospodarza. Powrócił i artysta.
Widział w sieni trzy piękne Bernardy i zaczął na ten temat rozmowę z zakonnikiem. Mówiono o surowym klimacie i śniegach, o smutnem życiu zakonników podczas zimy, zamkniętych, jak w więzieniu. Stary gentleman milczał i pierwszy wstał od stołu, gdy skończono wreszcie wieczerzę.
Goście powrócili znowu do kominka, uprzejmy nieznajomy spytał zakonnika, czy nie możnaby podać gorącego wina. Projekt znalazł powszechne uznanie.
Tymczasem młodsza córka gentlemana nieznacznie wysunęła się z pokoju, błądziła trochę po nieznanych korytarzach, nakoniec ktoś ze służby pokazał jej drogę do pokoju lady, która zachorowała.
Była to posępna i sklepiona cela, z oknem zakratowanem i nagiemi ścianami, — wiało z niej chłodem, wilgocią i pustką. Na łóżku, pod kilku ciepłemi derkami, leżała piękna pani.
Emi stanęła przy niej i patrzyła długo na piękną twarz zmęczoną i zamknięte oczy. Potem leciuchno dotknęła jej czoła.
Chora podniosła powieki.
— Niech się pani nie gniewa... proszę... — rzekła Emi — chciałam się przekonać, czy pani już lepiej. Może się na co przydam?
— Dziękuję... już mi dobrze... Bólu nie czuję żadnego.
— Może zostać przy pani, aż ktoś przyjdzie?
— Dziękuję... tu tak chłodno...
— Nie boję się chłodu. Nie jestem tak wątła, jak się z pozoru wydaje.
Przysunęła krzesełko i usiadła przy łóżku, a chora zarzuciła na nią koniec szala, którym także była przykryta.
— Zdaje mi się, że pani przyszła do mnie stamtąd... z domu rodziców — rzekła ze smutnym uśmiechem.
— Tu mi bardzo przyjemnie.
— Myślałam o rodzicach... w tym pustym pokoju... nim zadrzemałam. Im też pusto beze mnie samym...
— Zdaje mi się — zaczęła Emi — chociaż nie powiedziano mi pani nazwiska... lecz z tego, co słyszałam... wyobrażam sobie, że trochę panią znam i... i mam do pani list. Czy tak? — dodała, podając kopertę.
Chora ze zdziwieniem otworzyła arkusz, na którym nakreślone było kilka linij, i szybko przebiegła je wzrokiem. Lekki rumieniec okrył twarz jej bladą, przyciągnęła Emi do siebie i złożyła na jej czole pocałunek.
— Dobry przyjaciel mówi, że mogę w pani znaleźć pocieszycielkę — rzekła. — I tak się stało przy pierwszem spotkaniu.
— Pani nie wie, kto jestem? Czy mówił pani o mnie?
— Nie, nic nie wiem.
— Tem lepiej. Nie mam prawa dziś mówić o tem. Zasmuciłabym innych. Ale to nic ciekawego.
— Schowaj pani ten list — rzekła chora. — Mąż mógłby o nim wspomnieć i narazić się na nieprzyjemność. U ciebie będzie bezpieczniejszy.
Emi złożyła list bardzo troskliwie i ostrożnie wsunęła za stanik. Na korytarzu dały się słyszeć kroki, więc wstała, aby odejść, przypuszczając, że mąż nieznajomej nadchodzi.
— Napiszę mu, że panią widziałam, że pani zdrowa i szczęśliwa, prawda? Tak trzeba napisać.
— Tak, tak — szepnęła chora. — Jestem bardzo szczęśliwa... dziękuję mu z całego serca... i nigdy nie zapomnę o... jego przyjaźni.
— Zobaczę panią może jutro rano, a potem... mam nadzieję... spotkamy się znowu — mówiła Emi. — Dobranoc!
— Dobranoc, droga pani... bardzo ci dziękuję.
Wysunęła się na korytarz, ale tu się przekonała, że nikt nie szedł do celi, tylko przed nią ku schodom zmierzał uprzejmy nieznajomy. Posłyszawszy za sobą kroki, przystanął, a ponieważ było tu prawie ciemno, z największą grzecznością sprowadził ją ze schodów i towarzyszył aż do sali, w której pozostawiła resztę towarzystwa.
Już się wszyscy rozeszli, zmęczeni podróżą, tylko siwy gentleman siedział jeszcze przed kominkiem.
Uprzejmy nieznajomy przyniósł nową butelkę wina.
Starzec wstał z przed ognia i podał rękę córce.
— Pójdziemy — rzekł. — Dobranoc.
Szedł przez pokój z godnością, zbliżając się do drzwi, które grzeczny jegomość pośpieszył otworzyć przed nim własnoręcznie, kłaniając się nieskończoną ilość razy i powtarzając swoje zapewnienia szacunku i życzenia dobrej nocy.
Ale młoda dziewczyna z jakąś instynktowną trwogą przysunęła się do ojca, ażeby jak najdalej być od nieznajomego, który rzucał na nią błyszczące spojrzenia i podnosił wąsy do góry, aż krył się między niemi koniec długiego nosa.
Zostawszy sam w pokoju, wstrząsnął się i obejrzał jakby z trwogą.
— No, i człowiek musi się także położyć — rzekł z niezadowoleniem. — Tak im wszystkim pilno, jakby noc nie była długa, a sen przychodził na rozkazy.
Przechodząc koło fortepianu, wziął do ręki księgę przejezdnych i rzuciwszy okiem na ostatnią kartę, zaczął czytać półgłosem.
Wiljam Dorrit, Esquire (eskuajr — szlachcic), Fryderyk Dorrit, Esquire, Edward Dorrit, Esquire, Miss Fanny Dorrit, miss Emi Dorrit, Madame General — ze służbą w drodze z Francji do Włoch.
Państwo Gowan — w drodze z Francji do Włoch.
Wziął pióro i dopisał:
Blandois — Paryż — z Francji do Włoch.
Pani General, polecona panu Dorrit przez pierwszorzędne biuro rekomendacyjne, była, zdaniem jego, osobą niezbędną, jako dystyngowana opiekunka młodych panien, nie mających dostatecznego doświadczenia w sprawach życia towarzyskiego w wielkim świecie. Córki nie zgadzały się z ojcem pod tym względem, każda naturalnie z innego powodu, lecz Wiljam Dorrit w rzeczach, dotyczących powagi i honoru rodziny, nie był łatwy do ustępstw. Tym sposobem już przez samą swą obecność wnosiła pani General w stosunki rodzinne pewne niezadowolenie.
Nazajutrz dosyć wcześnie podróżni mieli opuścić mury klasztorne, lecz zdrowie pani Gowan wymagało pozostania tu trochę dłużej, więc tylko Dorritowie w wielkim refektarzu pili śniadanie, oczekując chwili, w której służba ich zawiadomi, że wszystko gotowe do drogi.
— Gowan zostaje — zauważył Edward — powinien rad być z tego, gdyż miałem zamiar dać mu porządną nauczkę. Ale nie warto! Jak tam jego żona? ty, Emi, wiesz z pewnością.
— Czuje się lepiej, ale zostanie dziś w łóżku.
— Mówisz jak pielęgniarka, moja droga, nie możesz zapomnieć swoich przyzwyczajeń.
— Weszłam do niej tylko na chwilę zapytać, czy nie mogę być w czem użyteczną. Proszę cię, Tip...
— Drugi nałogi — przerwał Edward, otrząsając się ze wstrętem.
— Przepraszam cię, Edwardzie, zapomniałam. Tak się przyzwyczaiłam uważać to za twoje imię, że...
— Trzeba się odzwyczaić, głupie dziecko — przemówiła Fanny surowo — i od tego i od wielu innych rzeczy. Trzeba zapomnieć. Myślisz, że nie wiem dobrze, dlaczego się tak interesujesz panią Gowan.
— Nie gniewaj się, Fanny...
— Ach, moja kochana, każdemu z nas zabraknie wkońcu... cierpliwości, skoro nie możesz zrozumieć, czem jesteś.
— Co to znaczy, Fanny? — zapytał pan Dorrit. — Nie rozumiem, o co ci chodzi.
— Emi mię rozumie — zapewniła Fanny — a zresztą wolałabym nie wymieniać tej osobistości, o której istnieniu chcielibyśmy wszyscy zapomnieć. On jest dla nas tem wszystkiem, co powinno zniknąć na zawsze z przeszłością, której nie mamy zamiaru wspominać. Człowiek, który narzucił nam swoją znajomość i jeszcze w ostatniej chwili upamiętnił się brakiem wszelkiej delikatności.
— Wiesz dobrze, Emi, że najczęściej stoję po twojej stronie — odezwał się Edward — lecz w tym wypadku nie mogę zrozumieć, co cię wiąże z człowiekiem, który obszedł się ze mną w tak grubjański sposób. Czyż nie pojmujesz, że to prosty niegodziwiec, z którym nie mamy więcej nic wspólnego!
— To prowadzi do tego — zawołała Fanny — że w obecności całej naszej służby Emi, jak pokojówka, niesie szklankę wody, aby ratować zemdloną kobietę, której przedtem nie znała.
— Toby jeszcze można wybaczyć — rzekł Edward — lecz co innego Clennam.
— Wcale nie co innego — zaprzeczyła Fanny — bo jego przyjaciele okazują jawnie, że nas lekceważą, pozwalają sobie na niewłaściwe żarty. Ale to naturalne, bo przecież pan Clennam nie omieszkał z pewnością opowiedzieć im wszystkiego, co wyszpiegował o nas.
— Fanny! ojcze! to nieprawda! To nieprawda! — zawołała maleńka Dorrit z uniesieniem. — Państwo Gowan zupełnie nic o nas nie wiedzą Nie słyszeli nawet naszego nazwiska!
— Tem gorzej — upierała się przy swojem Fanny — bo nic nie zmusza cię do tego, ażebyś się starała o przyjaźń tych ludzi. To jest w tobie poprostu brak godności, piętno urodzenia w wiadomem ci miejscu. Ale skoro wiesz o tem, bo ci to ciągle powtarzam, powinnaś wreszcie zapomnieć o sobie i kierować się myślą, żeby nie szkodzić rodzinie.
Pan Dorrit skinął ręką na znak, że chce mówić.
— Kochana Emi — zaczął — twoja siostra wyraża się... hm... energicznie, ale w gruncie rzeczy ma słuszność. Nie powinnaś zapominać, że obecnie zajmujesz pewne... hm... dość wysokie stanowisko... że zajmujemy je wszyscy. Musimy więc czuwać nad swoją godnością, unikać wszystkiego, co może... hm...
przynieść jej pewną ujmę, np. nasuwać służbie przypuszczenie, że kiedyś służyliśmy sobie sami.
— A co do pana Clennam — mówił dalej — nie sądzę o nim tak, jak twoja siostra, ale... hm... nie widzę, co w przyszłości może mieć z nami wspólnego ten... hm... przemysłowiec. Zajmujemy bardzo różne stanowiska i jeśli jest człowiekiem delikatnym, sam to uzna i... hm... zapomni o nas. A, pani General!
Przybycie tej damy przerwało rozmowę o przeszłości i sprawach osobistych. Służba zaczęła wynosić pakunki, rodzina Dorrit wyszła na dziedziniec.
Pan Gowan stał zdaleka i palił cygaro, ale pan Blandois zbliżył się uprzejmie, życząc szczęśliwej podróży. Maleńkiej Dorrit przy świetle dziennem wydał się dziwnie wstrętny, lecz nie śmiała tego okazać, ponieważ Fanny grzecznie odpowiedziała na ukłon.
Obejrzała się jeszcze, kiedy zjeżdżali w dolinę, i widziała zdaleka jego wysoką postać na tle ciemnych murów klasztoru.
Dzień był pogodny, słońce grzało dosyć mocno i górskie krajobrazy rysowały się wspaniale po obu stronach drogi. Jechali po zielonych łąkach, nad strumieniami, wzdłuż jezior i po stromych ścieżkach górskich. Niekiedy droga rozszerzała się o tyle, że Emi mogła jechać obok ojca. Wtedy czuła ogromne szczęście, widząc go obok siebie wolnym, bogatym i pięknie ubranym, zamiast ciemnego muru i żelaznej kraty, mającym przed oczami szeroki świat Boży.
Stryj Fryderyk nie umiał już cieszyć się tem wszystkiem: kładł kosztowne ubranie, jakie mu podano, i jadł smaczne potrawy, jakie zastawiano przed nim, lecz w gruncie rzeczy spełniał tylko wolę brata. Na troskliwe wymówki odpowiadał, że jest zanadto zmęczony i stary, — więc mu to wszystko jedno. Dla Emi jedynie miał jakieś własne uczucie i przy każdej sposobności okazywał jej najgłębszy szacunek. We wszystkiem ustępował jej pierwszeństwa, nie siadał, póki ona nie usiadła, przy powitaniu zdejmował kapelusz i nisko schylał przed nią siwą głowę.
Ponieważ pan Dorrit płacił bardzo hojnie i poprzedzał go zawsze kurjer, który w oberżach zamawiał pokoje, oberżyści kłaniali mu się aż do ziemi i witali niby udzielnego księcia. Wybierając się na Wielki Bernard, zostawił w Martigny (Martini) zamówione pokoje i tam właśnie zajechał teraz dwoma ekwipażami, nie licząc podwód dla służby i pod rzeczy.
Przed oberżą jednak spotkał ich gospodarz z kapeluszem w ręku i z rozpaczliwą miną, tłumacząc się i przepraszając, że jakaś przejezdna dama zajęła na pół godziny jeden z zamówionych pokoi i dotąd nie ustąpiła.
Trudno wypowiedzieć oburzenie pana Dorrit, nie chciał wysiąść i zapewniał gospodarza, że będzie omijał jego zajazd. Darmo biedak tłumaczył się pokornie i przepraszał, wkońcu widząc, iż rzeczywiście znakomity gość chce jechać dalej, pobiegł do owej damy o ratunek.
Powóz angielskiej lady stał już zaprzężony i gotowy do drogi, a w tejże prawie chwili ukazała się i właścicielka obok nieszczęśliwego oberżysty. Poprzedzał ją młody człowiek, który z ukłonem zbliżył się do pana Dorrit.
— Przepraszam bardzo — zaczął — bardzo przepraszam pana... mama bardzo przeprasza i prosi, żeby to się załatwiło bez hałasu.
W tej chwili niewymowny syn angielskiej lady spostrzegł Edwarda i zwrócił się z większą śmiałością do niego.
— To pan tutaj! — zawołał — Pan mi pomoże, prawda? Mama sobie bardzo życzy, żebyśmy to załatwili, bez hałasu.
— Przyzna pan, że oddawać komuś cudzy pokój — przemówił Edward.
— Edmundzie — odezwała się wspaniała lady, stając na progu oberży — czyś wytłumaczył państwu, że ten człowiek nic nie winien. Postąpiłam samowolnie w tym wypadku.
— Przepraszam pana osobiście — dodała, postępując parę kroków w stronę pana Dorrit — chciałam tylko zjeść obiad w jednym z pokoi, przez pana zajętych, i nie wątpiłam, że przez uprzejmość dla damy właściciel apartamentu wybaczy mi to nadużycie. Nie przypuszczałam zresztą, że państwo tu będą tak prędko.
Mam więc nadzieję...
Nagle urwała w pół słowa, jakby zamieniona w słup soli. Jej nieruchome źrenice utkwione były w siostrach Dorrit z wyrazem nieskończonego zdumienia. Fanny, oparta lekko na ramieniu Emi, odpowiadała uśmiechniętą twarzą i nieco wyzywającem spojrzeniem, wachlując się swobodnie drugą ręką.
Maleńka Dorrit stała też nieporuszona, poznając w nieznajomej panią Merdle, a w niewymownym młodzieńcu odgadując owego wielbiciela siostry, który przyczynił matce tyle trwogi.
Nakoniec pani Merdle zapanowała nad swojem zdumieniem, oznajmiła, iż sądzi, że sprawa załatwiona i znakomity gość nie zechce za nią karać niewinnego oberżystę. Pan Dorrit, uspokojony jej słowami, oświadczył z galanterją, iż pozostaje mu tylko nazwać się szczęśliwym, skoro taką drobnostką mógł oddać przysługę damie. Wymieniła z obu siostrami najuprzejmiejszy ukłon ze słodkim uśmiechem i rozstała się ze spotkanem towarzystwem, jak z obcymi, których poprzednio nigdy nie widziała.
Pan Sparkler zachował się nieco inaczej. Na widok Fanny również oniemiał, skamieniał i nie był w stanie odzyskać ruchu ani mowy. Kiedy matka zwróciła się do niego ze słowami: Edmundzie, podaj mi rękę — to właściwie ona wzięła go pod rękę, z trudem doprowadziła do karety i z trudem wepchnęła do niej. Lecz i tutaj młodzieniec przylgnął oczami do szyby i patrzył na swoje bóstwo nieprzytomny.
Niespodziewane i triumfalne to spotkanie wprawiło Fanny w tak wyborny humor, że przestała dręczyć Emi wymówkami i zadziwiła panią General swą wesołością.
Pogoda ducha Fanny cieszyła maleńką Dorrit, ale jej się nie udzielała. Dręczyła ją bezczynność i przymusowe stosowanie się do otoczenia, do nieznanych jej dotąd ceremonialnych wymagań. Siedząc naprzeciw ojca w wygodnym powozie i patrząc na malownicze krajobrazy, myślała o więzieniu, o swoim pokoiku na poddaszu, z którym się nie żegnała i nie rozstawała.
Zbudziła się odrazu w jakimś innym świecie i zadawała sobie zapytanie, czy to wszystko nie sen łudzący, który się nagle rozwieje i zniknie?
Bo czyż było rzeczywistością to dziwne nieznane jej życie, bez pracy, bez zajęcia, bez troski o swoich, skrępowane niewidzialnemi więzami, które jej nie pozwalały nawet służyć ojcu. To było ze wszystkiego dla niej najsmutniejsze i nie mogła pogodzić się z tą nową rolą, póki pan Dorrit w długiej rozmowie sam na sam nie zażądał ojcowską władzą posłuszeństwa, aby nie podsuwać służbie niepotrzebnych myśli.
Czyż to jest rzeczywistość? Im wspanialsze otaczały ją widoki, tem bardziej wydawały się sennem widziadłem. Wszystko snem było, oprócz Marshalsea, chociaż nie mogła sobie wyobrazić, jak wygląda Marshalsea bez jej ojca.
A tymczasem przesuwały się przed jej oczami coraz nowe, nieprzeczuwane nawet w snach zjawiska. Góry, doliny, potoki, wille, pałace i olbrzymie miasta. Złocone pokoje, kolumnowe ganki, balkony, w oknach festony świeżej zieloności i cudne, wonne kwiaty. To znów dalekie drogi pośród winnic, wysadzane drzewami, i stacje pocztowe, gdzie jedynie ludzie ubodzy wydawali się rzeczywistemi istotami. Gdy widziała biedną dziewczynkę, prowadzącą ojca staruszka, łzy zasłaniały jej oczy i przeszłość jak żywa stawała w pamięci. Rozdawała ubogim pieniądze, jakie miała, i siedziała w kąciku, cicha, zamyślona, marzeniami odbiegająca stąd daleko.
Mijając miasta i liche wioseczki, pałace i lepianki, zatrzymując się nieraz po kilka tygodni w jakiemś miejscu, gdzie trzeba było zwiedzać galerje obrazów, kościoły i osobliwości mało zrozumiałe, rodzina Dorrit przybyła wreszcie do Wenecji.
Tu mieli zamiar pozostać czas dłuższy, zamieszkali w jednym pałacyku, urządzali pyszne obiady, wycieczki, bawili się, przyjmowali, młodzi używali świata, spędzali wesołe noce poza domem, a dzień na wypoczynku.
Emi Dorrit, dla której światowe uciechy najmniejszej nie stanowiły przyjemności, zdołała po jakimś czasie wyprosić sobie choć tyle swobody, że wesołe rodzeństwo pozostawiało ją w spokoju. Wówczas siadała niekiedy w gondolę i płynęła sama po długich kanałach, patrząc na dziwne domy i ulice, podobniejsze do sennych widziadeł niż wszystko, co oglądała dotąd.
W innych gondolach zwracano uwagę na samotną dziewczynę, zawsze zamyśloną, z wyrazem twarzy poważnym i smutnym — lecz Emi nie domyślała się tego.
Lubiła także marzyć na swoim balkonie, jakgdyby zawieszonym nad kanałem, i pieszcząc oczy cudnemi barwami południowego nieba, szafirowej wody, tonących w mroku wieczornym konturów, lub blaskiem gasnącego na zachodzie słońca, myślała o świecie fantastycznych baśni, który stał się rzeczywistością.
Wkońcu na ciemnem niebie ukazywały się gwiazdy i mrugały jej jakieś ciche pozdrowienie, a wówczas przypominała sobie chłodny wieczór i noc samotną, którą spędziła z Maggi pod murem więzienia. I wtedy gwiazdy widziały ją także.
Wtedy! — W jej duszy żyła ta przeszłość miniona, i ona żyła ciągle tą przeszłością. To była dla niej rzeczywistość.
A teraz!... Czy zbudzi się znowu i kiedy?... Po co ona żyje?... Komu jest potrzebna?... Czyż sen taki może trwać wiecznie?...
Drogi panie Clennam.
Piszę do pana w moim pokoju w Wenecji, gdyż wyobrażam sobie, że panu będzie przyjemnie odebrać wieść ode mnie. Choćby tak było, jednak nigdy mój list nie sprawi panu tyle przyjemności, ile mnie to pisanie. Bo dla pana wszystko zostało, jak było, niczego nie zabrakło w pańskiem życiu — może trochę mojej niewielkiej osoby, ale to przypomina się rzadko, na krótko — a tymczasem wkoło mnie wszystko tak dziwne, i obce, i tyle mi brakuje!
W Szwajcarji — zdaje mi się przed wiekami, choć zaledwie kilka tygodni upłynęło od tego czasu — spotkałam na wycieczce państwa Gowan. Kazała napisać panu, że jest zdrowa i szczęśliwa. Dziękuje panu za list, który jej oddałam, i wspomina pana serdecznie. Jest tak dobra i miła, że pokochałam ją prawie od pierwszego spojrzenia. Ale to nic dziwnego: nie wyobrażam sobie, aby ktoś mógł nie kochać tak prześlicznej istoty!
Przypuszczam, że nie wzbudzę w panu niepokoju, jeżeli powiem szczerze, że, co do mnie, wolałabym, ażeby wybrała sobie kogo innego na męża. Zdaje się, że pan Gowan bardzo ją kocha, a ona z pewnością kocha go ogromnie, lecz on wydaje mi się niedosyć poważny — nie w obejściu z żoną, tylko tak, wogóle. Ja przynajmniej na miejscu pani Gowan czułabym się opuszczoną i samotną, nie umiałabym z nim rozmawiać i dzielić wszystkich myśli. Może i ona czuje to troszeczkę, choć nawet nie wie o tem. Powiedziała przecież, że jest bardzo szczęśliwa.
Mam nadzieję, że spotkamy się z nią wkrótce, może za dni kilka, i przez pamięć o panu postaram się być dla niej przyjacielem. Drogi panie Clennam, pan może dziś nie myśli nawet o tem, że był pan moim przyjacielem wtedy, kiedy nikt inny nie troszczył się o mnie. I dziś niech pan nie sądzi, że mam tu przyjaciół, wcale mi nie chodzi o to. Wolę myśleć o przeszłości, której nie zapomnę nigdy.
Tak bardzo chciałabym wiedzieć — ale — niech pan nie pisze do mnie, chciałabym bardzo wiedzieć, co się dzieje z Plornishami i jak im się wiedzie w sklepiku, który im ojciec kupił. O, to była szczęśliwa chwila! Pan Nandy pewno teraz mieszka z nimi, codzień ogląda wnuczki i śpiewa cichym głosem od rana do wieczora. Biedna Maggi, bez łez nie mogę sobie jej wspomnieć — wiem, że jej tam brakuje Matusi napewno, choć wszyscy dobrzy dla niej. Niech jej pan powie, jak ją pan zobaczy, że ja więcej od niej żałuję naszego rozstania. Niech pan powie im wszystkim, że myślę o nich codzień, tęsknię do nich i nigdy się nie zmienię. O, gdyby wiedzieli, jak mi tu źle bez nich, żałowaliby maleńkiej Dorrit.
Wiem, że sprawi panu przyjemność dowiedzieć się, iż ojciec mój kochany czuje się, bardzo dobrze. Ta zmiana dobroczynnie wpłynęła na niego, nie mógłby go pan poznać pod wielu względami. Co do stryja, zdaje się, że mu to wszystko obojętne. Dawniej nie skarżył się nigdy, teraz nie okazuje radości. Zato Fanny odrazu stała się światową lady, piękną, zręczną i śmiałą w towarzystwie.
O sobie tego powiedzieć nie mogę i często wątpię, czy się kiedykolwiek nauczę tych mądrości. Pani General ciągle jest z nami, uczymy się po francusku i po włosku, ale moje postępy są bardzo nieznaczne. Skoro tylko zaczynam myśleć albo marzyć, myśl i marzenie biegnie w tę minioną przeszłość, zaczynam się kłopotać o wydatki, pracę, biednego ojca, i nagle przypominam sobie, że to wszystko zniknęło bezpowrotnie, a teraźniejszość tak jest nieprawdopodobna, i wszystko zdaje mi się snem, złudzeniem, z którego może kiedyś się obudzę. Mówię o tem do pana tak otwarcie, choć nikomu nie śmiałabym tego powiedzieć. Bo im wszystkim z tem dobrze, bardzo dobrze.
Nie będę pisała panu o tych pięknych krajach, przez które przejeżdżamy — zna pan je i tyle innych. Jednak muszę się przyznać, że nie oceniam dosyć ich piękności. Nie jestem do tego jakoś dobrze przygotowana, nie umiem skupić uwagi, sama siebie niedość rozumiem. Nie wiem, czy się wyrażam dosyć jasno, ja nie mogę się jeszcze oderwać od tego, czem żyłam dotąd, np. gdy jechaliśmy pomiędzy górami, często zdawało mi się, że za każdą skałą, gdy skręcimy — ujrzę — Marshalsea. Nawet przed panem wstyd mi się przyznać do tego, a przecież to jest prawda. To znowu w jakiejś posępnej dolinie spodziewałam się ujrzeć pokój pani Clennam, gdzie tyle dni upłynęło mi przy pracy. Albo pański pokój, ten, w którym byłam z Maggi, towarzyszył mi w podróży całe mile, widziałam go w mroku przez okno karety, jakgdyby jechał z nami. Pan nie wie o tem, żeśmy się tej nocy nie dostały z Maggi do domu, chodziłyśmy do rana po ulicach i siedziałyśmy pod bramą więzienia. Patrzyłam wtedy na gwiazdy, które widzę codzień z okna mego balkonu, i czasem mi się zdaje, że znów siedzę z Maggi przed zamkniętą żelazną bramą.
Po ulicy snują się ludzie, tacy sami, jak tam w Londynie. Kiedy płynę gondolą, zaglądam mimowoli w inne płynące gondole, czy nie zobaczę tam znajomej twarzy. Byłaby to wielka radość, ale chyba większe jeszcze zadziwienie. Szukam ich jednak wszędzie i prawie oczekuję, że lada chwila ujrzę drogie mi oblicze na moście, na wybrzeżu...
Jeszcze jedna rzecz wydaje mi się bardzo dziwną i napewno każdemu takąby się wydawała: bardzo często czuję dla — niego (nie chcę mówić wyraźnie) tę samą dawną litość i współczucie. Pomimo zmiany losu, z której on jest tak szczęśliwy, a ja dziękuję za nią Bogu, ogarnia mię chwilami tak potężny żal i współczucie, iż chciałabym zarzucić mu ręce na szyję, przytulić się do piersi i płakać, płakać długo. Potem byłabym dumna i zadowolona. Ale wiem, że nie mogę tego zrobić: on uczułby się dotknięty boleśnie, Fannyby się gniewała, pani General dziwiła. Więc nic nie mówię i jestem spokojna. Przez to jednak jestem od niego daleko, a mam takie uczucie, jakby wśród tej licznej służby i znajomych on potrzebował mię zawsze, jak dawniej.
Drogi panie Clennam, tyle napisałam o sobie, a przecież muszę jeszcze coś napisać, o co mi najbardziej chodzi. Wypowiadam panu wszystkie swoje myśli, choć wiem, że nie są mądre, ale pan mnie zrozumie i będzie pobłażliwy, prawda? Pan czasem myśli o mnie, chociażby niekiedy, bo pan bardzo zajęty, ale się obawiam, że pan myśli o mnie, jak o kimś zupełnie nowym, nie o tej maleńkiej Dorrit, którą znałeś. O, nie chcę, nie chcę tego! Niech pan zapomni o tych wszystkich zmianach, kiedy pan myśli o mnie. Niech pan pamięta tylko ubogą dziewczynkę, w skromnej, znoszonej sukni, która grzała zziębnięte nogi w przemokłych bucikach u pańskiego ognia. Niech pan pamięta o mem przywiązaniu i wdzięczności za wszystko, co zrobiłeś niegdyś dla biednego dziecka — Maleńka Dorrit.
P. S. Niech pan przedewszystkiem będzie spokojny o panią Gowan. Jest zdrowa i szczęśliwa, to jej własne wyrazy. A przytem taka śliczna!
Już około miesiąca rodzina Dorrit bawiła w Wenecji, gdy pan Dorrit zdecydował się rozmówić z wychowawczynią swych córek o Emi. Jej odsuwanie się od towarzystwa, odrębny sposób życia od innych członków rodziny, nawet wyraz twarzy drażnił go i męczył. Czyż mógł pozwolić, aby tak zostało nadal? Byłby może wcześniej poruszył tę sprawę, lecz stosunki z markizami i hrabiami zabierały mu tyle czasu, że nie mógł znaleźć odpowiedniej chwili. Obawiał się także prawie mimowoli, że rozmowa może potrącić o drażliwe dla niego kwestje, więc odkładał ją chętnie. Lecz wyczerpała się jego cierpliwość.
Uprzejmie zaproszona dystyngowana dama stawiła się niezwłocznie na wezwanie.
Umieściwszy ją najwygodniej na fotelu, pan Dorrit przystąpił do rzeczy.
— Ośmieliłem się prosić panią — rzekł z rozmysłem — ponieważ młodsza córka niepokoi mię, muszę powiedzieć. Czy pani zauważyła różnicę usposobienia pomiędzy siostrami?
— O tak — odparła dama, gładząc delikatnie swoje rękawiczki. — Fanny ma wolę i silny charakter, zrobi, co zechce i zawsze na swojem postawi. Emi tego brakuje.
Pan Dorrit był zdziwiony: takiej odpowiedzi nie spodziewał się pomimo wszystko. Nasunęła mu ona wiele wspomnień, ale — odpowiedział spokojnie.
— Hm, pani ma słuszność. Więc moja starsza córka...
— Nie chciałam powiedzieć przez to, że już nie potrzebuje kierunku — poprawiła się madame General roztropnie — przeciwnie, duże ma braki, jest zanadto śmiała, zbyt otwarcie wypowiada swoje zdanie, lecz w każdym razie widzę w niej dobry materiał.
— Moje córki — zaczął pan Dorrit z namysłem — wcześnie straciły matkę, nie posiadałem wtedy wielkiego majątku i przez czas dłuższy byliśmy zmuszeni prowadzić życie skromne i odosobnione. Emi była mojem ulubionem dzieckiem, a dzisiaj... hm... jest przyczyną niepokoju. Nie chce z nami bywać, towarzystwo ją onieśmiela, słowem, różni się od nas wszystkich tak widocznie, że... hm... postanowiłem poradzić się pani, w jaki sposób możnaby wpłynąć na nią.
— Pracuję nad tem dawno — odparła pani General z godnością — rozmawiałam z nią o tem nieraz. Emi mówi, że wszystko zanadto ją dziwi, że nie może przywyknąć do nowego życia. Tłumaczyłam jej wprawdzie, że miss dobrze wychowana niczemu się dziwić nie może, nie powinna, ale chociaż moje uwagi przyjmuje spokojniej, niż Fanny, pozostaje zawsze przy swojem. Dlatego zdaje mi się, że pan sam powinien o tem pomówić z Emi.
— W takim razie każę ją zaraz poprosić.
Wezwana przez kamerdynera Emi stawiła się wkrótce.
— Proszę cię, usiądź, Emi — uprzejmie rzekł pan Dorrit. — Mówiliśmy właśnie o tobie. Widzimy oboje, że nie możesz dotąd przywyknąć do naszego życia. Co to znaczy?
Emi pobladła, nie mogła zaraz odpowiedzieć.
— Zdaje mi się, ojcze — rzekła nakoniec cicho — że potrzebuję jeszcze trochę czasu.
— Lepiej powiedzieć: papo — odezwała się madame General. — Wyraz „ojciec“ jest pospolity, a słowo „papa“ daje miły układ ustom. Papa, pierścień, perły — to są wyrazy, które młoda osoba powinna powtarzać, wchodząc pomiędzy ludzi.
— Widzisz, moje dziecko... hm... trzeba korzystać z rad waszej opiekunki. Mówisz, że potrzebujesz trochę czasu. Na co?
— Żeby przywyknąć do nowego życia — odpowiedziała cicho po chwili milczenia.
— Dziwne żądanie, Emi — mówił ojciec — Fanny dała dowód, że nie jest to trudne, jeżeli będziesz chciała. Byłaś zawsze mojem ulubionem dzieckiem. Dlaczego dzisiaj stajesz się moją zgryzotą?
— Ojcze! papo! ja się poprawię — błagała, podnosząc na niego serdeczne spojrzenie. — Postaram się zastosować do twojej woli.
— W takim razie — zauważyła pani General — przypominam, że zwracałam nieraz uwagę, iż nie należy patrzeć tak na przechodzących. Miss dobrze wychowana nie widzi ludzi nieznajomych.
Wstała majestatycznie, ukłoniła się i wyszła, pozostawiając ojcu dalszy ciąg rozmowy.
Na twarzy Emi odbiło się żywe wzruszenie. Tak dawno nie widziała się z ojcem sam na sam, tak dawno nie rozmawiała z nim, jak niegdyś — gdyby teraz przytulić się do jego piersi...
Ale jedno spojrzenie na twarz ojca wystarczyło, aby ją onieśmielić. To byłoby dla niego przypomnieniem przeszłości, o której chciał zapomnieć wszelkiemi siłami. Ona go rozumiała. Kilka miesięcy swobody nie zdołało rozproszyć posępnego cienia, który prawie ćwierć wieku utrwalały posępne mury. Choć jej nie mówił o tem, ona rozumiała. W niej drażniło go dzisiaj to, że zapomnieć nie mogła. A więc była złą córką — teraz to pojęła. Poznała swój obowiązek względem ojca i postanowiła spełnić go jak zawsze: gorliwie, szczerze, z zaparciem się siebie.
— Przebacz, ojcze — prosiła — jestem winna.
— Tak — potwierdził, nie patrząc na nią — jesteś winna. Jest okres w mojem życiu... długi okres... który pragnę... muszę wygładzić z pamięci... A ty jedna, ty jedna stoisz przede mną ciągle... niby to przypomnienie...
— Ojcze, nie mów o tem — rzekła maleńka Dorrit, przysuwając się szybko i kładąc delikatnie maleńką rączkę swoją na drżącej dłoni starca. — Nie mów o tem i... i... uwierz swojej Emi, że... będzie się starała... Będę się starała, ojcze!
Z piersi pana Dorrit wyrwało się łkanie i Emi przytuliła się do niego.
Było to tak, jak dawniej, a jednak stali chwilę nieruchomo. Emi doznała rozkoszy i ulgi, mając znowu przy sercu najdroższego ojca. Pan Dorrit uspokajał się zwolna.
Odzyskał panowanie nad sobą i oznajmił, że musi się przebrać, gdyż nadchodzi godzina południowego śniadania.
Wkrótce znaleźli się wszyscy przy stole. Fanny trochę pobladła od bezsennych nocy i bezustannych zabaw i rozrywek, Edward miał także podsiniałe oczy i wyraz twarzy zmęczony. Żył on w gronie złotej młodzieży, sypiąc hojnie złotem, a ponieważ znał się na koniach i bilardzie, uchodził za młodzieńca z wychowaniem.
Stryj Fryderyk, jak zawsze, przyszedł z głową zwieszoną, jakby nie chciał wiedzieć, co się koło niego dzieje, W ostatnich czasach znalazł upodobanie i spędzał całe godziny w różnych galerjach obrazów, z nadzwyczajną uwagą przypatrując się starym portretom. Od pewnego czasu Emi bardzo często towarzyszyła mu w tych wycieczkach i to przejmowało go niezmierną dumą i sprawiało wielką przyjemność. Opiekował się bratanicą z galanterją starego gentlemana, nawet podnosił głowę, kiedy szła u jego boku.
Pod koniec śniadania stryj mimochodem wspomniał, że spotkali wczoraj tych państwa, którzy nocowali w klasztorze św. Bernarda.
— Tak? — zwróciła się Fanny do siostry podejrzliwie. — Dlaczegóż robisz z tego tajemnicę? Gdyby się stryj nie wygadał...
— Droga miss — odezwała się pani General — to jest bardzo niewłaściwe, gminne wyrażenie. Należało powiedzieć: gdyby stryj nie wspomniał.
— Bardzo jestem pani obowiązana za uwagę, madame General — odparła Fanny, — lecz wolę swoje wyrażenie.
Zwykle odpowiadała pani General w ten sposób, choć w pamięci notowała sobie jej uwagi i korzystała z nich przy sposobności.
— Dlaczego tak myślisz, Fanny? — odezwała się łagodnie maleńka Dorrit. — Wiesz dobrze, że nie widziałam się z tobą od wczoraj. Właśnie zamierzałam powiedzieć, że chciałabym się poznać z panią Gowan, jeżeli ojciec nie ma nic przeciwko temu.
Ostatnie słowa były zapytaniem. Pan Dorrit spojrzał na madame General.
Pani General nie mogła mieć zdania, wyraziła się tylko, iż zależy to od stosunków i towarzystwa, w jakiem ci państwo się obracają.
Pan Dorrit był pochmurny: widział w nich niteczkę, łączącą go z przeszłością za pośrednictwem Clennama. Wtem odezwał się Edward.
— Mnie chyba nie posądzicie o stronniczość, zwłaszcza względem tego gbura, jej męża, ale muszę powiedzieć, że ci Gowanowie mają stosunki z pierwszorzędnemi osobami z towarzystwa. Słyszeliście zapewne o znakomitym Merdlu, którego zna świat cały?
— O wielkim Merdlu! — zawołała madame General.
— Tak, o wielkim bankierze. Jego żona jest w przyjaźni z panią Gowan, i wiem, że tam bywają.
— Skądże ty wiesz to wszystko? — zapytał pan Dorrit zdziwiony.
— Bardzo łatwo to zrozumiecie: pani Merdle, to jest ta dama, która zajęła nasz pokój, pamiętacie, tam...
— W Martigny — podpowiedziała Fanny, wachlując się szybko, aby ukryć rumieniec.
— Pani Merdle? — spytał pan Dorrit. — A mówiłeś mi przecież, że ten młody człowiek, z którym rozmawiałeś, nazywa się Sparkler?
— Tak, bo jest jej synem z pierwszego małżeństwa. Pani Merdle jest teraz w Rzymie, gdzie zapewne i my się z nią poznamy. Sparkler przyjechał tutaj i wczoraj bawiliśmy się razem. Trochę nudny, bo zakochał się po uszy w pewnej młodej lady...
Przestał mówić i patrzył przez szkiełko na Fanny.
— W takim razie — odezwała się pani General z naciskiem — stosunek z panią Gowan, naturalnie, uważam za niezmiernie pożądany.
Emi była zadowolona, — liczyła, że potrafi zbliżyć się z Pieszczotką i już przez to samo nie będzie raziła ojca swojem odosobnieniem. Chciała wybrać się sama z tą wizytą, lecz Fanny oświadczyła, że ma zamiar jej towarzyszyć, i nie mogła tego uniknąć.
Wsiadły więc obie do pysznej gondoli. Długo przesuwając się po splątanej sieci kanałów, dopłynęły nakoniec do małej wysepki, położonej od środka miasta dość daleko, i stanęły przed domem o posępnej powierzchowności.
Podobny do rozbójnika odźwierny wskazał obu siostrom mieszkanie na piętrze, gdzie w obszernym pokoju siedziała pani Gowan przy oknie z jakiemś szyciem.
Powitała gości z pewną nieśmiałością, choć Fanny wprost zasypała ją grzecznościami, oświadczając ukłony i pozdrowienia od ojca, który mimo najlepszych chęci nie mógł dziś przybyć z niemi.
— Bardzo cieszymy się wszyscy, że państwo żyją z Merdlami — mówiła — mam nadzieję, że będziemy się tam spotykali.
— To stosunek męża — powiedziała Mini — nie miałam dotąd przyjemności poznać pani Merdle. Mamy być u niej w Rzymie. Pani zna ją bliżej?
— Któż w Londynie się nie zna? — rzekła Fanny z całą swobodą. — Potem spotkaliśmy się w drodze, w Szwajcarji, przypadkiem, gdy pani Merdle zajęła chwilowo wynajęte przez nas pokoje. Naturalnie, skoro się rzecz wyjaśniła, powiedzieliśmy sobie: do widzenia!
Maleńka Dorrit nie miała dotąd sposobności wtrącić się do rozmowy, pomimo to rozmawiały z panią Gowan wzrokiem i obie były pewne, że się rozumieją.
— Pani nie chorowała już po tym wypadku? — spytała wreszcie Emi.
— Jestem zupełnie zdrowa — odparła młoda kobieta z uśmiechem, — ale dziękuję pani za troskliwość. Czy pani wie, że często rozmawiamy z mężem o pani i... bardzoby się gniewał, gdybym mu nie powiedziała, że panie są u mnie. Jeśli panie wybaczą nieporządek, jaki znajdziemy w malarskiej pracowni, to możemy tam zajrzeć.
Pytanie było zwrócone do Fanny, która natychmiast wyraziła chęć poznania pracowni pana Gowana.
Pierwszy przedmiot, jaki tu zdziwił obie siostry, był stojący na podwyższeniu pan Blandois w szerokim kapeluszu i bandyckim płaszczu, zarzuconym na ramię. Wyglądał w tej pozie tak charakterystycznie, że Emi z przykrym dreszczem zatrzymała się na progu.
Blandois głęboko skłonił się przed wchodzącemi.
— Przepraszam najpokorniej, lecz nie wolno mi się poruszyć — przemówił.
— Proszę uprzejmie — witał gości Gowan — przepraszam za malarski nieład. To mój model. Proszę nie ruszać się z miejsca. Mam nadzieję, że panie, patrząc na żywy oryginał, łatwiej zrozumieją treść mego obrazu, który chcę podpisać jednem słowem: Bravo. A widz niech odgaduje, czy to prosty rozbójnik, czyhający na ofiarę, lub triumfujący, że się pozbył wroga, czy mściciel, ściskający sztylet w dłoni.
Blandois zaśmiał się nerwowym śmiechem, jego niepewne oczy obiegły całe towarzystwo i przez chwilę zatrzymały się na maleńkiej Dorrit, która zadrżała nagle pod tym wzrokiem.
— Niech się pani nie lęka. Lew nie kąsa — odezwał się łagodnie Gowan, który zauważył jej lekkie wstrząśnienie, lecz sądził, że przyczyną jest wielki pies, stojący przy niej.
— Ja się go nie obawiam — odpowiedziała żywo — lecz proszę, niech pan spojrzy.
W tej chwili Gowan rzucił pędzel i paletę i obu rękami ujął psa mocno za obrożę.
— Poco go drażnisz, Blandois! — zawołał. — Doczekasz się, że cię rozerwie w kawałki. Leżeć, Lew! Leżeć! Kusz!
Lecz pies szarpał się tak gwałtownie, nie zwracając uwagi na rozkazy, iż stało się widocznem, że wyrwie się lada chwila i skoczy na wroga.
— Nie drażniłem go — zapewniał Blandois, blady i wystraszony.
— Uciekaj! — krzyknął Gowan. — Nie utrzymam! Coś mu zrobił, u djabła? Uciekaj, bo cię zdusi.
Blandois już nie było.
Pies gwałtownie rzucił się do drzwi z ujadaniem, lecz Gowan powalił go uderzeniem w głowę i kopnął parę razy.
— Leżeć, bo cię zastrzelę — krzyknął groźnie.
Pies, warcząc, położył się w kącie pracowni i patrzył dzikim wzrokiem.
— Nie obawiaj się, Mini — zwrócił się malarz do żony — wiesz przecie, że Lew jest łagodny. Tylko niecierpi Blandois. Psy miewają takie swoje antypatje. Chociaż pierwszy raz dzisiaj był tak wściekły.
Było to usprawiedliwienie dla wszystkich. Lew zrozumiał też, widać, o co chodzi, i zawstydzony przyczołgał się do swojej pani, ocierając się pokornie o nogi.
Po tem niemiłem zajściu nikt nie miał chęci do rozmowy, nawet Fanny straciła humor. Po kilku więc grzecznościach i frazesach, w których nie było treści, obie panny pożegnały swych nowych znajomych. Gowan odprowadził je aż do gondoli, gdzie ujrzeli Blandois, jeszcze bladego ze strachu, czy gniewu.
Po wymianie nowych grzeczności panny znalazły się wreszcie w gondoli i płynęły spokojnie wśród sieci kanałów. Wkrótce jednak Emi zdziwiona spostrzegła, że Fanny przybiera jakieś dziwne pozy, i dopiero wówczas zwróciła uwagę na młodzieńca, który od pewnego czasu płynął obok lub tuż za niemi, nie odwracając oczu od jej siostry.
— Któż to? — spytała cicho.
— Ten gapa? nie poznajesz? — wzruszyła ramionami, a ponieważ wzrok Emi mówił jej wyraźnie, że nic nie rozumie, dodała z pogardliwą minką. — Młody Sparkler. Widziałaś go przecie w Martigny.
— Pocóż on płynie z nami?
— Ach, dzieciaku! — zaśmiała się starsza miss Dorrit — zdaje się, że tych rzeczy nigdy nie zrozumiesz; a ja nie mam ochoty ci tłumaczyć, więc jeżeliś ciekawa, zapytaj Edwarda. Zdaje mi się, że Sparkler zrobił go swoim powiernikiem. Choć zresztą cała Wenecja dziś mówi o tej jego miłości!
— Czy myślisz, Fanny, że on złoży nam wizytę?
— Bardzo się dziwię, że jej nie złożył dotychczas. Widocznie brakowało mu odwagi. Ale to nas nie minie, bądź spokojna.
— I cóż ty zrobisz, Fanny?
Starsza siostra ruszyła ramionami.
— Zobaczymy — odparła. — Nie jestem dziś zdecydowana. Lecz mam wielką ochotę dojść do tego, ażeby w obecności jego matki podarować swojej pokojówce bransoletkę i kostjum dziesięć razy większej wartości od tego, który ona ofiarowała niegdyś biednej dziewczynie za to, że odrzuciła małżeństwo z tym głupcem.
Zbliżali się do domu i Emi ujrzała gondolę Sparklera, stojącą u podjazdu do pałacu, który zajmowali Dorritowie.
Młody człowiek przedstawił się głowie rodziny, jako znajomy z oberży w Martigny, złożył uszanowanie od „mamy“ i był tak onieśmielony dostojnością Wiljama Dorrit, że pozyskał zupełnie jego względy i został zaproszony na obiad.
Przy obiedzie rozmawiano o Gowanach i pan Dorrit postanowił prosić młodego artystę o portrety całej rodziny. Fanny popierała ten zamiar bardzo żywo.
Wieczór spędzono wraz ze Sparklerem w teatrze, ale przy wyjściu Emi doznała przykrego wrażenia, gdyż Blandois oczekiwał na nich ze zwykłą uprzejmością, ażeby odprowadzić damy do gondoli.
Idąc obok, zaczął o stracie, jaką poniósł pan Gowan.
— Strata? — spytała Fanny ze zdziwieniem.
— Tak, zdechł mu pies ulubiony, którego panie widziały.
— Lew — szepnęła ze współczuciem maleńka Dorrit.
— Zdaje się, że otruty — dodał Blandois niedbale.
Emi zadrżała i spuściła oczy. Nie śmiała się zapytać nawet w myśli, kto mógł biednego psa otruć.
Zbliżenie z towarzystwem, którego dotąd unikała, nasunęło Emi dziwne porównanie. Im częściej widywała tych ludzi, tak strojnych, rozmawiających głównie o rozrywkach, powtarzających zdania bez istotnej treści, tem podobniejszemi wydawali się jej do — śmietanki więźniów w Marshalsea. Nie rozumiała wcale, dlaczego jej się tak wydaje, a nie mogła się pozbyć tych spostrzeżeń.
Lubiła tylko odwiedzać panią Gowan, o ile mogły porozmawiać same, czemu najczęściej przeszkadzał Blandois. Obie czuły wstręt do niego, obie go podejrzewały o rzeczy brzydkie, a może okropne, choć on okazywał im szczególne względy, jakby się starał związać je ze swoją osobą w jakimś nieznanym, tajemniczym celu.
To samo powtórzyło się i w Rzymie, dokąd cała rodzina przyjechała po kilku tygodniach i gdzie zaraz zawiązał się bardzo uprzejmy towarzyski stosunek z panią Merdle.
Maleńka Dorrit nie mogła nigdy wyjść z podziwu, słuchając jej rozmowy z Fanny. Nie, ona nigdy w życiu nie umiałaby mówić tak swobodnie ani o miłem poznaniu się w Martigny, ani o trwających całe lata podróżach. Spuszczała wtedy oczy i tłumiła westchnienie.
Firma Doyce i Clennam napełniała Rozdarte Serce szumem maszyn, odgłosem uderzeń młota lub świszczącem tarciem żelaza. Warsztaty były pełne, a wspólnicy zbliżali się i rozumieli coraz lepiej.
Artur Clennam z zamiłowaniem badał tajemnice mechaniki i wynalazków, które pochłaniały umysł pana Doyce, Daniel Doyce nietylko szanował wspólnika, lecz darząc go zupełnem zaufaniem, dzielił z nim w wolnych chwilach myśli i uczucia, jak z przyjacielem, bratem.
Pomimo to jednakże Artur odczuł pustkę, jaką zniknięcie Emi spowodowało w jego cichem życiu. Teraz dopiero poznał ze zdziwieniem, ile miejsca w niem zajmowała ta drobna i niepozorna istotka. Odczuł to tem dotkliwiej, iż nie miał nadziei, aby się kiedykolwiek między nimi mógł zawiązać nowy stosunek.
List Emi sprawił mu wielką przyjemność, lecz potwierdził to przekonanie: ona została taką, jaką była, lecz jej rodzina nie chce nic z przeszłości.
W niedzielę bardzo często sam lub ze wspólnikiem odwiedzał Twickenham, gdyż lubił to miejsce, i prosili go oto oboje państwo Meagles, wyjeżdżając do Rzymu dla zobaczenia się z córką. Niekiedy przychodził tutaj już w sobotę i zostawał do poniedziałku, odczuwając dobroczynny wpływ pięknej natury, łagodzący nawet bolesne wspomnienia.
Pani Tickit, miejscowa gospodyni, witała go zawsze ze szczerą radością, gdyż goście ci przynosili ze sobą trochę życia, i myślała potem o nich cały tydzień, oczekując nowej wizyty w niedzielę.
Ale razu pewnego staruszka wybiegła sama aż do furtki, żeby mu otworzyć i z tajemniczą miną oznajmiła:
— Mam panu coś powiedzieć.
— Cóż takiego?
Pani Tickit zamknęła drzwi pokoju i zbliżywszy się do Clennama, mówiła cicho, ze świecącemi oczyma.
— Widziałam Tatty.
— Gdzie?
— Tutaj. Wczoraj o zmroku. Siedziałam sobie w oknie i myślałam o różnych rzeczach... jak to bywało dawniej, choćby i w tym domu. Patrzą, ktoś, idąc szybko, stanął przy sztachetach i zagląda do ogrodu. Jeszcze nie mogłam wierzyć, aby to była ona. Chyba że mi się śniło. A nie spałam, może pan być przekonany. Zerwałam się i wybiegłam na ulicę... nie było jej już nigdzie...
nigdzie. Czekałam potem długo... nie wróciła!
— Myślę, że już nie wróci — rzekł Artur. — To trudno.
— O państwoby się tak ucieszyli!
— Nic na to poradzić dzisiaj nie możemy. Ona nie chce.
Rzeczywiście zdawało mu się, że państwo Meagles dbali więcej o biedne dziecko, niż na to zasługiwało. Potem przyszła mu na myśl pani Wade. Dziwna, szczególna postać. Dlaczego jest taka? Nie wątpił, że to ona doprowadziła Tattycoram do ucieczki, lecz dlaczego? Co ją obchodzić mogła ta dziewczyna i co może dla niej uczynić?
Pod wpływem tej rozmowy nieraz zdawało mu się, że widzi Tattycoram na ulicy, zwracała jego uwagę każda młoda dziewczyna, przypominająca ją wzrostem i ruchem.
Spotkał ją istotnie w kilka dni po tej rozmowie. Szedł bulwarem nad rzeką, kiedy przeciął mu drogę długi szereg wozów, wiozących węgiel kamienny. Zatrzymał się, obejrzał dokoła, jak człowiek, rozbudzony z zamyślenia, i ujrzał ją tuż blisko. Szła z nieznajomym, wysokim mężczyzną, który wydał się Arturowi cudzoziemcem. Szereg wozów zatrzymał ich też w drodze.
Nieznajomy pochylił się do Tattycoram i coś mówił jej cicho, oglądając się od czasu do czasu, jakby się kogo obawiał. Artur zauważył, że miał błyszczące oczy, duży nos garbaty i wąsy, sterczące do góry.
Clennam postanowił iść za nimi zdaleka. Obcy zrobił na nim bardzo niemiłe wrażenie, cóż on może mieć wspólnego z Tattycoram?
Było już ciemno, dokoła latarni rysowały się mgliste kręgi, Artur szedł zwolna, nie tracąc ich z oczu.
Wtem trzecia osoba przyłączyła się do grupy. Była to pani Wade.
— To lepiej — szepnął Artur.
Pani Wade rozmawiała z cudzoziemcem, Tattycoram szła za nimi, postępowali zwolna, ale w przeciwną stronę, niż poprzednio. Tym sposobem musieli przejść koło Clennama, który nie chcąc być dostrzeżonym, cofnął się w zagłębienie pomiędzy domami.
Minęli go o parę kroków i widział bardzo dobrze wyniosłą i zimną twarz pani Wade, lisi uśmiech nieznajomego i spuszczoną na piersi główkę Tattycoram. Usłyszał także kilka słów rozmowy.
— Nie mam dzisiaj tej sumy, musisz pan czekać do jutra — powiedziała wzgardliwie pani Wade.
— Może późno wieczorem?...
— Powiedziałam, że jutro. Nie jestem obowiązana płacić dzisiaj. Zjawiłeś się pan niespodzianie.
— Gorliwe chęci.
— Dosyć. Henryko, powiedz panu, gdzie jutro otrzyma pieniądze.
I poszła naprzód, zaledwie skinąwszy mu głową.
Artur widział wyraźnie Tattycoram, rozmawiającą chwilę z cudzoziemcem i zdawało mu się, że czyta w jej ruchach jakgdyby wstręt i trwogę.
Wkrótce potem rozdzielili ich przechodnie, a zresztą — jaki cel śledzić ich dalej? Tattycoram nie wróci do swych opiekunów.
Spotkanie to jakiemś skojarzeniem pojęć nasunęło Arturowi na myśl dom rodzinny. Nie był tam od dni kilku i rzadko tam chodził, gdyż odczuwał, że bytność jego nie jest pożądana, a jemu rzuca posępny cień w duszę.
Dziwny dom i dziwne całe otoczenie, posępne, smutne, tajemnicze. Takie wrażenie cała ta dzielnica wywierała na niego od dzieciństwa, a życie nie rozproszyło go bynajmniej, Bo czyż nie kryły może okropnych tajemnic te wszystkie sklepy i domy handlowe, z wąskiemi, zakratowanemi oknami, w żelaznych szafach, księgach rachunkowych i posępnych, ciemnych komnatach?
Pogrążony w tych myślach, mimowoli prawie skierował się ku domowi, a im bardziej się zbliżał, tem mocniej odczuwał ten mrok chłodny, który ogarniał go tutaj. Na tle ciemności widział skamieniałą prawie, zimną i nieruchomą twarz matki, a gdzieś w mrocznej głębi bolesne oblicze umierającego na obczyźnie ojca i błagalne jego spojrzenie.
Było już koło dziewiątej wieczorem i z ulic, prowadzących do domu Clennama, wiała zupełna pustka. Dlatego też wyraźnie usłyszał Artur za sobą szybkie kroki, a gdy, chcąc puścić przechodnia przed siebie, cofnął się do muru na wąskim chodniku, ujrzał zbliżającą się postać człowieka, którego przed godziną widział obok Tattycoram.
Nie mógł się mylić, gdyż ubiór, ruchy i ostry profil twarzy wyróżniały go zupełnie z pośród tłumu. Musiał być cudzoziemcem i nie wzbudzał bynajmniej zaufania.
Zanim jednakże Artur zdał sobie z tego sprawę, nieznajomy minął go szybko i kroki jego znowu umilkły w oddali.
Nakoniec zarysował się przed nim dom matki, przypominający mu krzywym konturem Jeremjasza Flintwincha z przechyloną głową. Lecz jakież było jego zdziwienie, gdy znowu ujrzał tu nieznajomego. Obcy człowiek stał na ulicy i uważnie wpatrywał się w słabo oświetlone okna pokoju pani Clennam.
Widząc nadchodzącego Artura, poprawił teatralnym ruchem szeroki płaszcz, zarzucony na ramię jednym końcem, ujął młotek i zapukał do drzwi śmiało i energicznie.
Artur zbliżył się i stanął obok niego. Człowiek z garbatym nosem nucił włoską piosenkę, spojrzał na niego krzywo i wyzywająco, następnie ujął młotek i zapukał powtórnie.
— Pan bardzo niecierpliwy — zauważył Artur.
— To prawda, panie, do stu djabłów! niecierpliwość jest cechą mego charakteru.
Dźwięk łańcucha, który przezornie zakładano przed otworzeniem, zwrócił na drzwi uwagę obu mężczyzn. Przez uchyloną szparę ujrzeli panią Flintwinch ze świecą w ręku.
— Któż tam tak późno? A to pan, Arturze. Pan tak mocno nigdy nie stuka? O Boże! — zawołała, spostrzegając nagle drugiego. — On znowu!
— Tak, tak, najukochańsza pani Flintwinch, on sam i nikt inny! Otwórz drzwi z łaski swojej i pozwól mi uściskać przyjaciela mego, Flintwincha.
— Niema go w domu — broniła się Efri.
— To go sprowadź, zawołaj, jak tam chcesz, moja najdroższa! Powiedz mu, że go czeka najlepszy przyjaciel, Blandois, który tylko co przybył do Anglji. No, dalej, stara, żywo! Ja tymczasem pójdę na górę złożyć moje uszanowanie. Otwierajże do licha! Lady żyje? zdrowa?
Ku zdumieniu Artura Efri zdjęła łańcuch i nieznajomy wszedł bez ceremonji, zostawiając za sobą Artura.
— Teraz idź, powiedz lady, że tu jestem, i biegaj po Flintwincha — rozkazywał obcy, zdejmując płaszcz i głośno stąpając po kamiennej posadzce.
— Kto to jest, Efri? — odezwał się surowo Artur, ruchem głowy wskazując przybyłego.
— Kto to jest, Efri? — powtórzył cudzoziemiec, ruchem głowy przez ramię wskazując Artura.
W tej chwili z góry dał się słyszeć donośny głos pani Clennam.
— Efri! Niech tu wejdą obaj. Arturze, chodź natychmiast!
— Artur? — powtórzył obcy. — Syn lady z góry? Moje uszanowanie.
I zdejmując kapelusz, schylił się w niskim ukłonie.
Artur skierował się prosto na schody, jakby nie zauważył tego powitania. Blandois szedł tuż za nim. Efri pobiegła po męża.
Pani Clennam sztywno skinęła głową wchodzącym, lecz choć Artur nie był obecny przy pierwszem spotkaniu z Blandois i tem samem nie mógł ocenić różnicy w zachowaniu się matki, zauważył w niej jednak pewną zmianę, coś jakgdyby niepokój, jakby chęć pozostania sam na sam z przybyszem i złagodzenia niezbyt ukrywanej jego niecierpliwości. Z pozoru wprawdzie była to ta sama kamienna pani Clennam, ale drobne nerwowe jej ruchy miały dla Artura wymowne znaczenie.
— Pani — rzekł Blandois po pierwszych słowach powitania — racz mię przedstawić synowi. Widzę, iż ma zamiar poskarżyć się na mnie, muszę jednak powiedzieć pierwszy, że zarzucam mu brak grzeczności.
— Panie — żywo odparł Artur — nie wiem, kto jesteś i po coś tu przyszedł, ale gdybym był gospodarzem tego domu, prosiłbym cię, abyś go natychmiast opuścił.
— Na szczęście, nie jesteś tutaj gospodarzem — powiedziała surowo pani Clennam, nie patrząc na syna. — Nie jesteś tutaj gospodarzem.
— Nie roszczę tego prawa, matko. Jednak postępowanie tego gentlemana tak dalece wydaje mi się niewłaściwem, iż prosiłbym go, żeby stąd wyszedł przez wzgląd na ciebie, matko.
— Radzi tam sobie zawsze w życiu sama i nie wzywałabym twojej pomocy do załatwienia się z panem Blandois.
Obcy roześmiał się głośno, uderzając ręką w kolano.
— Nie masz żadnego prawa — mówiła dalej pani Clennam swym suchym, stanowczym tonem — ganić postępowania cudzoziemca, ponieważ się różni od twego. Bardzo być może, że panu Blandois twoje postępowanie w równym stopniu wydaje się niewłaściwem.
— Bardzo być może — rzekł spokojnie Artur.
— Pan Blandois — zaczęła znowu pani Clennam — został nam polecony przez jednego z naszych korespondentów w Paryżu, i jakkolwiek nie miał dotąd sposobności powiedzieć mi o celu swych odwiedzin, nie mogę wątpić, że chodzi o sprawy pieniężne, których załatwienie jest naszym prostym obowiązkiem.
Pan Blandois w tym domu nie jest obcym. Podczas ostatniej bytności poznał się bliżej z Flintwinchem i spędzili noc całą na przyjacielskiej pogawędce. Dlatego uważam za słuszne wyrazić panu Blandois ubolewanie z powodu zachowania się twego, Arturze. Nic innego zrobić nie mogę, jak przeprosić go za ciebie.
W tej chwili ciężkie kroki dały się słyszeć na schodach, drzwi skrzypnęły i wszedł Flintwinch.
Blandois wstał z okrzykiem i pośpieszył naprzeciw niemu.
— Jak się masz, przyjacielu! — wołał, otwierając szeroko ramiona — Cudnie kwitniesz! Jak wiosna! Cóż, słodki chłopczyku, świat różowy, nieprawdaż? Musiałeś oczekiwać na mnie niecierpliwie?
— Domyślałem się, że przyjdziesz na wino — odparł spokojnie Flintwinch.
— Ach, ty kpiarzu! he, he, he! — zaśmiał się Blandois i, trzepnąwszy Jeremjasza po ramieniu, zaczął go obracać wkółko, aż mu się końce chustki przekręciły z boku na tył szyi.
Artur w milczeniu patrzył na tę scenę, gdyż zdziwienie i oburzenie w połączeniu z jakimś pełnym podejrzeń lękiem głos mu zatamowały. Spojrzał na matkę i spotkał jej oczy, z dziwnym wyrazem utkwione w Blandois, który zmieszał się pod tym wzrokiem i nie wiedział, co z sobą zrobić.
W pokoju zapanowało milczenie.
— Bądź łaskaw, Arturze, zostaw nas i pozwól zająć się interesami — odezwała się wreszcie pani Clennam suchym lodowatym tonem.
— Będzie mi bardzo przykro odejść, matko.
— Czy przykro czy przyjemnie, proszę cię, żebyś mię zostawił samą, przyjdź kiedyindziej, jeżeli uważasz za swój obowiązek spędzić tu nudną godzinę. Dobranoc.
Podała mu rękę obandażowaną, której dotknął ostrożnie, pochylił się następnie nad jej krzesłem i jak, zwykle, złożył lekki pocałunek na jej zimnej i gładkiej twarzy. Zauważył przytem, że wzrok pani Clennam był utkwiony w Blandois, a ten wykrzywił usta pogardliwie i w szczególny sposób psztyknął wielkim palcem.
— Panie Flintwinch — zwrócił się teraz do starca — z niechęcią i oburzeniem zostawiam w domu matki pańskiego przyjaciela.
Blandois znowu psztyknął pogardliwie.
— Dobranoc, matko.
— Miałem przyjaciela, mój przezacny Flintwinch — odezwał się Blandois, stając plecami do ognia i mówiąc głośno, aby go usłyszał Artur we drzwiach — miałem przyjaciela, który tyle historyj słyszał o tej dzielnicy w Londynie, że nigdyby tu nie został sam wieczorem z ludźmi, mającymi interes pozbycia się go raz na zawsze! Nie zostałby sam nawet w tak szanownym domu jak ten, mości Flintwinch. Chyba, że czułby się fizycznie silniejszym od swego otoczenia. To był tchórz, panie Flintwinch, nieprawdaż?
— Tak sądzę — odparł Jeremjasz.
— I ja także. W każdym razie, mój przyjacielu, nie byłby został z nimi, chyba gdyby wiedział, że nie mają władzy zrobić go na zawsze niemym. Dlatego nie wypiłby z ich ręki szklanki wody, nawet w tak szanownym domu jak ten, panie Flintwinch, o ileby jej przedtem ktoś z obecnych nie skosztował.
Mówiąc to, Blandois rzucał spojrzenia ku drzwiom, jakby chciał się upewnić, że ma świadka swoich przypuszczeń. Ąrtur jednakże milczał. Spojrzał tylko raz jeszcze na kamienną, nieporuszoną twarz matki i odszedł z walką najsprzeczniejszych uczuć.
— Na Boga, Efri, co się tutaj dzieje? — zapytał cicho drżącym głosem Efri, która odprowadzała go na dół ze świecą.
Lecz Efri miała oczy obłąkane, zarzuciła fartuch na głowę i bełkotała prawie nieprzytomna.
— Nie pytaj mię, Arturze, o nic mię nie pytaj! Ja nic nie wiem. Chodzę jak we śnie i nic nie rozumiem.
W Rozdartem Sercu panowała epidemja. Prawda, że panowała ona stokroć potężniej jeszcze w innych dzielnicach, i w całym Londynie, i w całej Anglji, może nawet dalej, lecz choć podlegał jej może świat cały w taki czy inny sposób, dziwnem się wydać może, iż zagnieździła się tutaj.
Nie była to tym razem zaraza fizyczna, lecz może niebezpieczniejsza i bardziej zabójcza gorączka spekulacji. Imię Merdla powtarzały wszystkie usta, wstrząsało ono nerwy bogaczy i nędzarzy, zapalało niezdrowe namiętności.
Mieszkańcy Rozdartego Serca, którzy z takim trudem wypłacali tygodniowe swe komorne, albo nie byli w stanie go zapłacić — przy każdej sposobności rozmawiali o wielkim bankierze i jego miljonach, o potędze złota, którą umiał zdobyć.
Ciekawe i zajmujące te rozmowy ogniskowały się głównie w sklepiku Plornishowej, który pan Dorrit pomógł jej otworzyć, najwyższą zaś temperaturą gorączki wyróżniały się dni, kiedy Pancks zbierał komorne.
— PłacićI płacić! — wołał ten energiczny człowiek, stając w progu skromnej izdebki. — Powinniście mieć przygotowane pieniądze, nim przyjdę.
— Cóż zrobię, panie, kiedy nie mam ani szylinga.
— To nie racja, moi kochani, wiecie dobrze, że płacić trzeba. No, żywo.
— Czy to ja Merdle, mój panie? Gdybym był takim bogaczem...
Tak odpowiadał każdy, kto nie miał pieniędzy, i Pancks nie znajdował na to argumentu. Wkońcu się zirytował.
— Zwarjowaliście wszyscy z waszym Merdlem! — wołał. — Co wam do niego. Płaćcie. Nic więcej od was nie chcę! Ja też nie jestem Merdlem.
— Wielka szkoda — mówili ubodzy płatnicy — byłoby nam lepiej, gdyby pan był Merdlem. Nie byłby pan taki srogi.
Pancks gryzł paznogcie, groził i odchodził z niczem, na pociechę i odpoczynek wstępując do Plornishów, którzy teraz wypłacali się szczęśliwie. To też stosunki z poborcą były zupełnie przyjazne i Pancks zachodził tu nieraz, aby porozmawiać z nimi o tej maleńkiej kochanej Dorrit.
Mieszkanie Plornishów pięknie teraz wyglądało. Wprost ze sklepu tylnemi drzwiami wchodziło się do izby dość obszernej, gdzie pod okiem samej gosposi i według jej wymagań na tej właśnie ścianie, dzielącej od sklepu, była namalowana chata wiejska z żółtym słomianym dachem i kominem, z którego dym wzbijał się w górę. Drzwi tej chaty były prawdziwemi drzwiami do sklepu, a okno prawdziwem oknem. Przed chatą kwitły wielkie malwy i słoneczniki, a na progu leżał pies, wierny i czujny, gotów rzucić się na przechodnia. Zboku wznosił się okrągły gołębnik, otoczony latającemi gołębiami.
Na drzwiach była namalowana miedziana tabliczka z napisem:
Ten przepiękny obraz al fresco był dumą i szczęściem rodziny. Oboje małżonkowie patrzyli z zachwytem na dach słomiany i kwitnące malwy, zdawało im się, że z tej strony płynie jakiś świeży powiew wiejskiego powietrza, że słyszą szelest skrzydeł i gruchanie gołębi. O, to był śliczny pomysł i cudne malowidło!
Kiedy wieczorem zamykano sklepik, zbierali się wszyscy w tej „szczęśliwej chatce“, pan Nandy śpiewał cichym, drżącym głosem, dzieci piły mleko, przegryzając chlebem, i wszystkim się zdawało, że los przeniósł ich nagle w dawne czasy, kiedy na całym świecie byli tylko szczęśliwi ludzie.
Pancks prychnął parę razy, usiadł na podanem krześle, słuchał śpiewu pana Nandy i patrzył na szczęśliwe twarze. Potem obejrzał się nagle i spytał, gdzie jest mały, wesoły Altro, który odnajmował od nich małą izdebkę pod strychem.
— Prawdę mówiąc, jeszcze nie wrócił — rzekła Plornishowa — poszedł odnieść robotę i miał być przed wieczorem, ale dotąd go niema.
Pancks wziął w rękę kajet, należący do pierworodnego syna tego domu, który już chodził do szkoły, i dowiedział się, że starsi uczniowie, którzy już doszli do litery M, pisali dzisiaj: Merdle, Miljon.
— Miljon — powtórzył Pancks — mało ludzi rozumie, co to znaczy. A państwa interesy jakże idą?
— Wcale nieźle — odpowiedziała śpiesznie pani Plornish i natychmiast zwróciła się do pana Nandy.
— Możeby ojciec, póki jeszcze widno, uporządkował nam wystawę w oknie — prosiła starca — prawdę mówiąc, nikt tak dobrze tego nie zrobi.
Pan Nandy, zachwycony propozycją, opuścił „szczęśliwą chatkę“ na czas krótki, nie domyślając się wcale podstępu. Ale córka usuwała go za każdym razem, gdy mówiono o interesach, z obawy, aby skutkiem nieostrożnego słówka nie zechciał wrócić do Przytułku.
— Byłoby wszystko dobrze — dodał, zniżając głos Plornish — gdyby ludzie się wypłacali, ale długi!...
W Rozdartem Sercu była to największa plaga, robak, toczący wszystkich. Kiedy Plornishowa otworzyła sklepik dzięki hojności szlachetnego pana Dorrit, wszystkie sąsiadki dały sobie słowo, że tylko u niej będą kupowały wszystko. I dotrzymały słowa. Więc ruch był ogromny. Cóż, kiedy kupowały przeważnie na kredyt. Przytem przez przyjaźń, żeby sprzedawała więcej, a po części dlatego, że było tak łatwo, brały więcej niż zwykle, niż dotychczas, pozwalały sobie na maleńki zbytek, w domu było obficiej, ale w sklepiku Plornishów rosły rachunki, zmniejszał się kapitał, i poczciwi ludzie bali się przyszłości.
Pancks, słuchając tych zwierzeń, burzył włosy i prychał, to też wyglądał niby dziki człowiek, kiedy pan Nandy cicho uchylił drzwi od sklepu i skinął na obecnych, aby przyszli zobaczyć pana Altro.
Babtysta Cavaletto przemknął się ukradkiem przez podwórze, blady, wzburzony, z wyrazem przerażenia w oczach. Wbiegł jak kot na drabinę, stojącą przy murze, i kryjąc się i wyglądając ostrożnie, rzucał wystraszone spojrzenie w ulicę. Potem wybiegł znowu za bramę, podążył w jedną stronę, w drugą, wszedł do innego domu wreszcie, widocznie okrążywszy wielką przestrzeń zaułkami i wewnętrznemi przejściami, dostał się z innej strony na podwórze. Łatwo było domyśleć się, że chciał zmylić komuś ślady. Wrócił tak zadyszany i z twarzą tak zmienioną, że nie można go było poznać.
— Cóż to, stary? — zawołał Pancks, gdy wszedł do sieni. — Cóż ci się przytrafiło?
Altro mówił już teraz bardzo płynnie po angielsku, więc swobodnie mógł powiedzieć, ale pochylił głowę i szepnął tajemniczo:
— Wejdźmy do szczęśliwej chatki, padrona.
Plornishowa niezmiernie dumna była z tego tytułu i nadawała mu inne znaczenie: wyobrażała sobie, że oznacza profesora, bo któż, jeśli nie ona, nauczyła Babtystę po angielsku.
— Co się stało? — powtórzyła, kiedy znaleźli się w izbie.
— Widziałem jednego człowieka — odparł bardzo cicho — ja go rincontrato.
— Kogo?
— Bardzo zły człowiek — straszny człowiek — ja nie chciał jego widzieć nigdy, nigdy...
— A dlaczego on straszny? skąd wiesz? — pytała padrona.
— Wiem... o, wiem... bardzo dobrze!
— I widział was?
— Nie, nie! Zdaje mi się, że nie widział. Nie widział.
— A skąd wiecie, że was nie widział?
— Nie, nie — powtarzał Altro — piękna padrona, nie mówmy już o tem. Ja go się bardzo boję. To zły człowiek. Ja nie chcę go widzieć już nigdy. Nie mówić więcej o tem!
Widoczne było, że pragnie zapomnieć o tem spotkaniu, które go pozbawiło zwykłej wesołości. Więc zacna pani Plornish zajęła się herbatą, choć uprzejme milczenie nie zmniejszyło jej ciekawości. I Pancks widocznie był zaciekawiony, nie spuszczał oka z pana Cavaletto i rozmawiając niby o czem innem, wszyscy myśleli o dziwnem spotkaniu.
Jan Babtysta usiadł przy oknie i, ukryty za ramą, rzucał na podwórze niespokojne spojrzenie. Nie był widocznie pewny, że go nie widziano. A ile razy dzwonek odezwał się przy drzwiach wchodowych, wzdrygał się i mimowolnie starał ukryć głowę.
Nawet Maggi zwróciła uwagę na jego niezwyczajne zachowanie i szerzej niż zwykle otwierała usta.
Wkońcu wypili, zjedli, sprzątnięto ze stołu i pani Plornish zamierzała właśnie prosić ojca, żeby zaśpiewał, kiedy dzwonek zadźwięczał znowu i do izby wszedł Clennam.
W ostatnich czasach Clennam miał dużo zajęcia, gdyż wspólnik jego wyjechał na dłużej, przyjmując korzystne miejsce urządzenia warsztatów mechanicznych, i na barkach Artura pozostawił cały interes. Tym sposobem oprócz książek rachunkowych, korespondencji i dozoru pracy, Artur musiał myśleć o wszystkich szczegółach, gdyż pan Doyce na czas swej nieobecności zostawił mu we wszystkiem pełnomocnictwo nieograniczone.
Niekiedy rad był temu, że nie ma czasu myśleć o sprawach osobistych, ale czasem czuł się ogromnie zmęczony.
Dziś był w usposobieniu dziwnie przygnębionem i może dlatego wstąpił do Plornishów, przynosząc jednocześnie miłą wieść, że Emi pisała po raz drugi.
Radość była powszechna, musiał powtarzać wyrazy, któremi pozdrawiała każdego zosobna. Pancks czuł się bardzo dumny, że wspomniała o nim.
Pani Plornish nakryła znów do stołu, ażeby podać gościowi herbatę, ale Clennam dziękował. Nie jadł jeszcze obiadu, i dlatego musi iść zaraz do domu. Bardzo wdzięczny jest za gościnność i skorzysta z niej innym razem.
Pancks zaczął także sapać, co oznaczało, że motor parowy zabiera się do drogi, wyszli więc razem ze szczęśliwej chatki.
— Może pan wstąpi do mnie — odezwał się Artur, gdy znaleźli się na ulicy. — Spełnisz dobry uczynek, jeśli zjesz ze mną obiad, bo jestem jakoś dziwnie przygnębiony.
— Bardzo chętnie — odparł Pancks szybko — chciałbym oddać panu jakąś większą, niż ta, usługę.
Od owego wieczora, kiedy Pancks przeskoczył na podwórzu Marshalsea przez swego towarzysza Rugga, między nim i Clennameni zawiązała się milcząca przyjaźń. W dniu odjazdu z więzienia zbogaconej rodziny Dorrit, stali tam obok siebie i odeszli razem, pogrążeni w pokrewnych myślach. Pierwszy list Emi żywo obszedł Pancksa, wzruszyła go jej pamięć o nim. I tak chociaż niewiele rozmawiali dotąd o sprawach osobistych, Artur był zupełnie pewny, że energiczny człowieczek ma dla niego szczere uczucie.
— Czy pan dziś zwrócił uwagę na Altro? — zapytał Pancks po chwili.
— Nie. Dlaczego?
— Taki wesoły człowiek, bardzo go za to lubię. Dziś spotkał kogoś na mieście i był niepodobny do siebie.
— Nic nie zauważyłem — rzekł zamyślony Artur.
— Szkoda. Możeby warto rozpytać go bliżej. W każdym razie to cudzoziemiec i nic nie wiemy o jego przeszłości.
— O co mam go rozpytać? O przyczynę trwogi? Przypuszczam, że sam powie, jeśli naprawdę istnieje. A co do jego życia i przeszłości, widzimy przecież wszyscy, jakiego to rodzaju człowiek. Nic mu nie mam do zarzucenia, wierzę zupełnie w jego przywiązanie, i byłoby niesprawiedliwością i krzywdą z mojej strony posądzać go o ukrywanie. Czego? podejrzanych stosunków?
— Może pan ma i słuszność w tym wypadku, biorąc jednak naogół, zdaje mi się, że pan zbyt ufa ludziom, jak na zwyczajnego zwierzchnika.
— Czyż ja jestem zwierzchnikiem Cavaletto? Zarabia na życie wyrzynaniem z drzewa bardzo zręcznych cacek. Powierzam mu tylko klucze i straż nad warsztatem w nocy. Jestem raczej jego doradcą, bankierem... choć mój wpływ bardzo mały, bo w ostatnich czasach zawróciły mu głowę głupie spekulacje.
— Spekulacje? Jakie?
— Naturalnie Merdla. Epidemja.
— Epidemja? hm, nie wiem. Pan tak się zapatruje?
Doszli do mieszkania i rozmowa się przerwała. Obiad był krótki, lecz na kominku płonął jasny ogień. Artur wyjął dwie długie fajki, i obaj otoczyli się kłębami dymu, który łagodzi troski.
— Więc pańskiem zdaniem — zaczął Pancks niespodziewanie — biednemu Cavaletto Merdle zawrócił głowę? Na to odpowiem panu, że na ten zawrót głowy chorują tutaj wszyscy. Gdzie przyjdę po komorne, słyszę: Merdle, Merdla, Merdlowi.
— Gorączka — mruknął Artur. — Chorobliwy obłęd w rzeczach, których nie rozumieją.
— Nie rozumieją — powtórzył Pancks z mocnem przekonaniem — ale instynkt. Ja rozumiem. Ja to zba-da-łem. Ja rozpatrzyłem wszystko, obliczyłem, zważyłem i, mówię panu, to wcale nie obłęd. Ci ludzie mają słuszność.
— Hm! — zauważył Clennam po chwili milczenia — sądzę jednak, że gdyby szło o pański tysiąc funtów, nie oddałbyś go pan Merdlowi?
— Nie oddałbym? Już to zrobiłem — rzekł Pancks z miną człowieka, który składa dowód przekonywający.
Puścił ogromny kłąb dymu i bacznie spojrzał na Clennama.
— Tak, panie Clennam — zaczął — już to zrobiłem. Zbadałem rzecz i przekonałem się na cyfrach, że to człowiek niepospolity. Zresztą, kapitał i poparcie rządu, więc jakież tu ryzyko? Powinieneś pan zrobić to samo.
Artur pochylił głowę. W słowach Pancksa widział zarazę, ale nie usiłował jej zwalczać, zajmowały go i dręczyły inne myśli: pierwsze — odpowiedzialność za interesy wspólnika, druga — nieokreślony niepokój o przeszłość, rozbudzony na nowo ostatniem spotkaniem Blandois w domu matki. Tak dalece był opanowany przez te troski, że musiał o nich mówić. Nie wymieniając więc nazwiska matki, jakby chodziło o daleką krewną, zwierzył się ze swych obaw i przypuszczeń, łącząc to wszystko z chęcią naprawienia złego, o ileby je znalazł i o ileby jego środki mogły wyrównać jakąś przypuszczalną krzywdę.
W ciągu tego opowiadania Pancks burzył gwałtownie włosy i kręcił się na krześle, zapominając o fajce, przejęty zaufaniem przyjaciela i gorliwą chęcią usłużenia mu dobrą radą.
— Ja na to widzę jeden tylko sposób — odezwał się nareszcie — zrobić duży majątek, żeby wystarczyło na wszystko. Chcesz pan ocalić krewnych od jakiegoś wstydu, pańska w tem wola, ale trzeba mieć pieniądze. Chcesz pan dostarczyć swemu wspólnikowi środków do wydoskonalenia wynalazku, znowu trzeba pieniędzy. A tam płyną rzeki złota, tylko czerpać. Dlaczego tylko spekulanci mają korzystać z tego? Nie rozumiem. Na miejscu pana za całą gotówkę kupiłbym akcje Merdla i byłbym spokojny o jutro. Nic więcej w tej sprawie powiedzieć nie mogę.
— A gdybym stracił?
— Niepodobieństwo. Obrachowałem wszystko i wszystko wziąłem pod uwagę. To dziś prawie rządowy pieniądz.
Rozstali się wreszcie około północy. Pancks, prychając, dążył do domu, Artur został z myślami o tem, co mu dziś włożono w głowę, i choć nie miał zamiaru usłuchać tej rady, nie mógł jednak pozbyć się myśli, że Pancks, praktyczny, energiczny człowiek, jedyne tysiąc funtów powierzył Merdlowi i jest o swoją własność zupełnie spokojny.
Pan Dorrit towarzyszył Fanny Sparkler do Londynu w jej poślubnej podróży. Młoda para musiała wracać, ponieważ wszechpotężny ojczym zdobył dla swego pasierba godne zazdrości stanowisko. Jako etatowy urzędnik w służbie państwowej, Edmund Sparkler był obowiązany jedynie umieć podpisać swoje imię i nazwisko, resztę załatwiali za niego podwładni, zato piękny tytuł i wysoka pensja zabezpieczała mu łatwe i przyjemne życie.
Edmund Sparkler był dobrym chłopcem, choć zasługiwał na nazwisko głupca, Fanny też do pewnego stopnia miała słuszność, zapewniając siostrę, że robi dobrą partję. Fanny była bardzo logiczna.
— Zastanów się — mówiła — za kogo ja wyjść mogę. Każdy zapyta, skąd się wzięłam w świecie, do którego należę dzisiaj? Gdzie upłynęły moje młode lata? Przytem mąż rozumny będzie wymagał liczenia się z sobą, z jego rodziną, zdaniem, upodobaniem, a ja jestem samowolna i nie chcę ulegać nikomu. Edmund będzie zawsze moim niewolnikiem, bo sam nic nie wymyśli.
— Ale go nie kochasz — smutnie szepnęła Emi.
— Moja droga, nie każdy tego potrzebuje, mnie wystarcza to, co zdobywam. Możesz być o mnie spokojna.
Przyczyniało się do jej szczęścia, że mogła w przeddzień ślubu podarować swej pokojówce wobec pani Merdle kosztowną bransoletkę i kostjum dziesięć razy droższy od tego, który jej niegdyś podarowano. Był to słodki i miły dla niej triumf.
A teraz w pałacu Merdlów, do którego wchodziła niegdyś po upokorzenie, czuła się także dumną i szczęśliwą. Była tu panią. Otaczał ją zbytek, złocenia, bronzy, aksamity, służba, pochlebstwa, hołdy — czegóż żądać więcej?
Sam bankier Merdle, wielki Merdle oczekiwał na nią w salonie, gdy przyjechała z mężem, i witał z uprzejmością synową i piękną kobietę. Wielki Merdle. Jego dom stał się jej domem chwilowo, póki nie urządzi sobie własnego gniazda.
Pan Dorrit nie skorzystał z gościnności Merdlów, lecz stanął w pierwszorzędnym hotelu na Grosvenor Square, gdzie zajął odpowiedni godności swojej apartament. Przyjechał do Londynu głównie w sprawach majątkowych i, rzecz prosta, że pod tym względem pragnął zasięgnąć rady znakomitego Merdla, z którym obecnie był w powinowactwie.
Uczuł się jednak szczerze zakłopotanym nazajutrz, gdy w południe wszedł kamerdyner z oznajmieniem o przybyciu samego pana Merdla. Takiego zaszczytu, takiego honoru nie spodziewał się wcale. Doprawdy za wiele dobroci.
Zaczęła się wymiana komplimentów. Pan Dorrit podziwiał panią Merdle, pan Merdle podziwiał Fanny, i obaj byli zachwyceni.
Jednocześnie jakgdyby obaj byli zgorączkowani. Pan Merdle kilkakrotnie ocierał chustką czoło, głos pana Dorrit był chwilami drżący.
— Pan tak zajęty — mówił, wracając do myśli, że wielki bankier znalazł chwilkę czasu, ażeby go odwiedzić.
— Zapewne — odparł bankier — uważałem jednak za pierwszy obowiązek stawić się u pana i ofiarować mu swoje usługi. Bardzobym rad być panu pożyteczny. Chciałem też prosić, abyś pan był tak łaskaw obiadować z nami przez cały czas pobytu w mieście. Długo pan tu zabawi?
— Około dwóch tygodni. Pobyt zagranicą pod względem zdrowia jest nieoceniony, dla dwóch przyczyn jednakże wybrałem się osobiście do Londynu: po pierwsze, pragnąłem dostąpić zaszczytu poznania człowieka, o którym mówi Europa, a po drugie, myślę o korzystniejszem niż dotąd umieszczeniu swojego kapitału, w czem ośmieliłem się liczyć na pomoc i życzliwość najgenialniejszego z finansistów Anglji.
Pan Merdle gotów był służyć z całą przyjemnością. Jechał właśnie do City (Sity), a ponieważ pan Dorrit musiał zobaczyć się ze swoim bankierem, więc pojechali razem w karecie pana Merdla, budząc dokoła ciekawość i zazdrość.
Niemniejszem upojeniem były wspaniałe obiady, na których królowała pani Sparkler wśród wyboru towarzystwa i wszelkiego rodzaju tytułów. Bilety wizytowe jak śnieg posypały się w hotelu pana Dorrit, życie zaczęło mu się zdawać snem rozkosznym, a mijało tak szybko, iż zdziwił się prawie, gdy spostrzegł, jak bliski dzień wyjazdu.
Tak, pojutrze chce jechać, choć jeszcze tyle wizyt, że doprawdy nie ma pojęcia, jak załatwi te wszystkie sprawy. Za bilety trzeba zostawić bilety, a chociaż je odnosi kamerdyner, należy być w karecie, która się zatrzyma przed pałacami tylu dostojników.
Kiedy rozmyślał o tem, zrobił się ruch w korytarzu i służący go zawiadomił, iż jakaś dama przysyła swój bilet i pragnie go widzieć koniecznie.
Pan Dorrit nie znał wprawdzie nazwiska tej damy, ale nie mógł odmówić jej przyjęcia, i tym sposobem Flora, zacna córa patrjarchy, zdobyła audjencję.
Z wrodzoną wielomównością zasypała go gradem pytań, objaśnień, podziękowań i zapewnień, których nie mógł wcale zrozumieć, dopiero kiedy wspomniała o miłej maleńkiej Dorrit, którą lubiła serdecznie, która tak pracowicie i dokładnie spełniała obowiązek, gdy przychodziła szyć do niej, panu Dorrit zaczęła uderzać krew do głowy. Zapewnił wprawdzie damę, że nic nie wiedział o tem, lecz nie był nawet pewny, czy go słyszy. Nadaremnie chciał przerwać potok jej wymowy, zapytując, w jakim przyszła interesie, słyszał tylko nazwiska Clennam i Ska, Blandois, i widniał całą przeszłość, wywołaną z grobu, głośną, gadatliwą, straszną.
Nogi chwiały się pod nim i pot wystąpił na czoło, usiadł nawpół przytomny, już prawie nie rozróżniając wyrazów, słysząc tylko jakgdyby turkot młyna, głoszącego światu jego tajemnice.
Nagle Flora zauważyła stan biednego starca, gdyż w gruncie rzeczy miała dobre serce, i sama pospieszyła zakończyć wizytę. Wyjęła z kieszeni złożoną gazetę i wskazała mu miejsce zakreślone.
— Przyznaję się, że byłam niezmiernie ciekawa poznać ojca kochanej maleńkiej Dorrit — powiedziała z naiwną otwartością — lecz nie byłabym śmiała zabierać panu czasu, gdyby nie myśl, że mogę tylu ludziom oddać przysługę. Jakaż wdzięczność Artura, gdyby dzięki mojemu pośrednictwu można było sprawdzić, że ów Blandois żyje. Przyjechał z Rzymu, może pan go tam spotkał?
— Blandois? — powtórzył pan Dorrit zdumiony. — Znałem Blandois. A cóż mu się stało?
— Zginął bez wieści. Widziano go po raz ostatni w domu matki Artura, pani Clennam.
— Pani Clennam — powtórzył bezmyślnie pan Dorrit. — Cóż to jest za osoba?
— Matka Artura. Clennam i S-ka dom handlowy. Sparaliżowana. Jej wspólnikiem Flintwinch, nieprzyjemny starzec. Wogóle dom ponury. Tam znika ślad Blandois, choć napewno musiał wyjść stamtąd. Czy pan widział kiedy dom Clennama w City? Brrr! Nie lubię tam chodzić.
— Lecz cóż ja zrobić mogę? — odezwał się pan Dorrit, zbierając rozproszone myśli.
— Pan powraca do Włoch, do Rzymu, pan tam z pewnością spotka owego Blandois, pan o niego zapyta i da znać, że podejrzenia są niesłuszne i że nie mogą ciążyć na nazwisku Clennam.
— Ciążyć na nazwisku Clennam — powtarzał pan Dorrit, jakby to mu pomagało rozumieć treść zdania. — Jakież to podejrzenie? — spytał znowu.
— Pan Blandois wszedł do domu pani Clennam i odtąd nikt go nie widział. Dopóki się nie znajdzie, biedna sparaliżowana staruszka jest pod nadzorem policji.
Podała zakreślony ustęp w gazecie. Pan Dorrit czytał go, usiłował zrozumieć i zapewniwszy nakoniec Florę, że gotów zrobić wszystko, co będzie w jego mocy, uwolnił się szczęśliwie od jej towarzystwa.
Pozostawszy sam, odetchnął głęboko. Straszna mara przeszłości zniknęła mu z oczu, ale była i żyła, krążyła wpobliżu, przenikając go drżeniem trwogi.
Usiadł przed kominkiem, ażeby odpocząć i zebrać wreszcie myśli. Napisał do pana Merdle, że nie może być dziś na obiedzie, i to był pierwszy jego czyn spokojny. Nie miałby siły pokazać się wśród ludzi. Wyczytaliby z jego twarzy wrażenia — hm — niepożądane.
Zwolna się uspokajał, przychodził do siebie. Wziął gazetę i uważnie z namysłem przeczytał ogłoszenie policji o zaginionym Blandois. Co powie na to Gowan i inni znajomi?
Nagle wezbrała w nim dziwna ochota pojechać tam, na miejsce, do domu sparaliżowanej kobiety, zasięgnąć informacyj. Nikt go przecie nie zna, a będzie mógł dokładniej zdać sprawę z wypadku w gronie wspólnych znajomych.
Wolał jednakże zrobić to o zmroku. Sam dzisiaj obiadował i sam wyszedł z domu, wsiadł do powozu, który stał na placu, i rozkazał jechać do City, do domu Clennam i S-ka.
Posępna, pusta, mroczna, słabo oświetlona dzielnica oddziałała na nerwy starca tak przygnębiająco, że gdy woźnica zatrzymał się wreszcie przed wymienionym domem, pan Dorrit nie miał prawie odwagi wyjść z powozu.
Widział na murze wielkie ogłoszenie, przylepione z obu stron wejścia. Migotliwe światło pobliskiej latarni rzucało na nie z wiatrem jakieś błędne cienie, które zdawały się na coś wskazywać. W cieniach nocy widocznie kryła się policja, gdyż zaledwie stanął przed domem, z jednej strony ulicy zjawił się jakiś człowiek i, mijając go, uważnie w twarz mu spojrzał, a z drugiej strony zjawił się tak samo drugi.
Pan Dorrit wysiadł i zapukał do drzwi. Miał wrażenie, że już nie może się cofnąć. Usłyszał wewnątrz kroki, drzwi się uchyliły, i ujrzał przez szparę kobietę z zarzuconym na głowę fartuchem i zapaloną świecą.
— Kto tam? — zapytała.
Pan Dorrit, zadziwiony tem zjawiskiem, oświadczył, że przyjechał z Włoch i przybył tutaj zapytać o zaginionego cudzoziemca, który jest jego znajomym.
— Jeremjaszu! — zawołała wówczas kobieta w fartuchu.
Niski starzec z głową pochyloną nabok i końcami chustki na szyi, niby odciętym postronkiem, zjawił się zaraz, krzycząc na staruszkę.
— Otwieraj, ty warjatko! proszę — spokojnie zwrócił się do pana Dorrit. — Dom otwarty dla wszystkich. Nie mamy tu, żadnych tajemnic.
— Jeremjaszu, a kto tam? — rozległ się głos z góry.
— Znów to samo. Pytania. Jakiś gentleman z Włoch.
— Przyprowadź go tutaj.
— Proszę pana na górę — rzekł Jeremjasz. — Pani Clennam tego żąda.
W słabo oświetlonym pokoju pani Clennam siedziała przy stoliku, na którym rozłożone były książki.
— Pan z Włoch? — spytała krótko. — Czego pan sobie życzy? Może pan nam co powie o panu Blandois?
— Przeciwnie... hm... chciałbym się czegoś dowiedzieć — przemówił wreszcie pan Dorrit.
— Na szczęście, nie mam panu nic do powiedzenia. Jeremjaszu, pokaż panu ogłoszenie. Poświeć panu. Daj mu kilka egzemplarzy, może zabierze z sobą.
Pan Dorrit machinalnie odczytał znów w całości ogłoszenie.
— Teraz pan wie tyle, co i my — rzekła pani Clennam, kiedy odłożył papier. — Czy to pański przyjaciel?
— N... nie... hm... znajomy.
— Czy pan ma do niego jakie polecenie?
— Ja?... nie!... żadnego... Spotykałem go w Wenecji, Rzymie. Teraz, będąc w Londynie... dowiedziałem się przypadkiem o... o tem zdarzeniu, i... chciałbym... radbym jego przyjaciołom zawieźć... hm... pewniejsze wieści. Czy pani pozwoli zadać sobie trzy pytania?
— Trzydzieści, jeśli się panu podoba.
— Czy dawno pani zna pana Blandois?
— Około roku. Można to sprawdzić w książkach, przybył tu z polecenia paryskiego korespondenta, co nie ma wielkiego znaczenia.
— I często tutaj bywał?
— Wszystkiego był dwa razy. Raz wtedy... przed rokiem... i... drugi raz teraz.
— A czy wolno mi spytać jeszcze hm... pan Blandois był zapewne ten ostatni raz... hm... w interesie?
— On tak to nazwał.
— Czy można wiedzieć w jakim?
— Nie.
Odpowiedź była krótka i stanowcza, wypowiedziana zimno.
— Zadawano nam to pytanie — odezwała się znowu pani Clennam — lecz nie mamy żadnego obowiązku opowiadać całemu światu o naszych interesach.
— Chciałem tylko wiedzieć, czy nie otrzymał tu pieniędzy.
— Nie.
— I pani nie umie wytłumaczyć sobie tej zagadki?
— Owszem. Ja tłumaczę ją sobie jasno. Pan Blandois się ukrywa.
— Ukrywa?... A dlaczego?
— Powiedziałam, że rozumiem tę zagadkę, lecz nie mówiłam, że ją mogę panu wytłumaczyć. Nie chcę i nie mam obowiązku.
Pan Dorrit skłonił się, jakby przepraszając, a pani Clennam utkwiła wzrok w ziemię i zdawała się czekać na nowe pytanie.
Nagle Efri krzyknęła, upuściła świecę i kryjąc głowę w fartuch, powtarzała głosem drżącym, z przerażenia.
— Słyszycie? ach, słyszycie! Znowu, znowu!
Panu Dorrit wydało się, iż rzeczywiście usłyszał w tej chwili delikatny szelest jakby spadających liści.
— Ty warjatko! — krzyknął Jeremjasz, grożąc małżonce pięścią, a następnie z powagą zwrócił się do gościa.
— Może panu poświecić na schodach?
Pan Dorrit z ukłonem opuścił komnatę, zszedł nadół, wyszedł za drzwi, które zamknęły się za nim z łoskotem, i tutaj znów minęło go dwóch ludzi, oglądając uważnie.
To też rad był, gdy znalazł się wreszcie w powozie i wyjechał z ciemnej, posępnej dzielnicy.
Lecz gdy wysiadł na placu, woźnica mu oznajmił, iż w czasie jego bytności w „tym domu“ wynotowali szczegółowo numer powozu, nazwisko stangreta, czas najęcia, drogę, którą przebywali, słowem, nie można wątpić, że w tej chwili znajdują się obaj pod dozorem.
Nic dziwnego, że następstwem takich wrażeń była noc niespokojna i gorączkowe marzenia. Widział siebie w Marshalsea, ponury dom pani Clennam, starą kobietę w fartuchu na głowie i nieszczęsnego Blandois, który jęczał zamurowany gdzieś w ścianie, czy w piwnicy.
Na szczęście światło dzienne spłoszyło te mary. Wszak musiał zebrać dzisiaj całą siłę ducha, całe poczucie godności, gdyż oczekiwał go wielki obiad pożegnalny w najbardziej doborowem towarzystwie.
Zapanował nad sobą i zachował wyraz twarzy odpowiedni, wiedząc, że do dna myśli nikt człowiekowi nie sięgnie. Zresztą wrażenia tej wspaniałej uczty upoiły go wkrótce i zatarły wszystko. Czuł się tu otoczony szacunkiem, przyjaźnią, Fanny tak czarująco grała rolę pani domu, z taką godnością przyjmowała hołdy, iż był rozrzewniony jej widokiem.
Kiedy odjeżdżał, wielki Merdle chciał go sprowadzić aż na dół. Cała służba była świadkiem pożegnania, to też wracał zadowolony i upojony prawie swym triumfem.
Wtem w korytarzu, w swym własnym hotelu, spostrzega... kogo? kogo? skąd tu zjawił się John Chivery? czy to mara?
— Młody człowiek — objaśnia portjer — chciał koniecznie widzieć się z panem.
Pan Dorrit patrzy prawie nieprzytomnie, lecz przemawia spokojnym głosem:
— Ah... młody człowiek... John... jak mi się zdaje?
— Tak jest, John Chivery — powtarza wzruszony młodzieniec.
— Bardzo pięknie. Możesz iść za mną. Pomówimy na górze.
Kamerdyner wprowadził pana Dorrit na schody, zapalono w pokoju świece, służba się oddaliła.
Wtedy Ojciec Marshalsea zwrócił się do Johna z twarzą, pałającą gniewem.
— Jak pan śmiałeś! — syknął przez zęby — jak śmiesz mię tu nachodzić!
John zbladł jak ściana, nogi zachwiały się pod nim, w oczach odmalowała się trwoga, zdumienie.
— Kto pana upoważnił! — syczał Dorrit, stłumionym głosem. — To zuchwalstwo, obraza! Czego tu chcesz, u licha!
— Ja... ja... — jąkał się biedny młodzian — ja myślałem, że mogę... panu ofiarować paczkę cy...
— Możesz ją sobie zabrać do stu djabłów. Nie palę.
— Przepraszam... nie wiedziałem... dawniej...
— Milcz! — krzyknął pan Dorrit i rzucił się prawie na gościa, jakby mu chciał te słowa wtłoczyć z powrotem w gardło.
John cofnął się ku drzwiom, drżący z przerażenia.
— Stój! — zawołał pan Dorrit, widząc, że młodzieniec gotów w tym stanie wybiec na korytarz. — Usiądź, do licha, usiądź!
Gość padł na krzesło przy drzwiach, nie będąc w stanie dłużej utrzymać się na nogach. Pan Dorrit gwałtownie chodził po pokoju.
Chodził długo i coraz wolniej, nakoniec stanął w oknie, oparł czoło o chłodną szybę.
Po długiej chwili odwrócił się znowu.
— Po co przyszedłeś, Johnie?
— Ch... chciałem... chciałem spytać o zdrowie pana i miss Emi... Nie wiedziałem, że pan się tak rozgniewa — szeptał i jąkał biedak drżącym głosem.
Pan Dorrit odwrócił się znowu do okna i znów na zimnej szybie trzymał czoło. Wreszcie wyjął chustkę, otarł załzawione oczy i ukazał twarz bladą, ogromnie zmęczoną.
— Przykro mi, Johnie, że się tak uniosłem... hm... bardzo przykro — rzekł niepewnym głosem. — Widzisz... pewne wspomnienia nie mogą być miłe.... powinieneś to był rozumieć... i nie przychodzić do mnie.
— Teraz to rozumiem — szepnął John ze łzami w głosie — nie pomyślałem o tem. Bardzo przepraszam pana.
— Daj mi rękę, Johnie... Dobry z ciebie chłopiec. Daj mi rękę, poczciwy chłopcze!
John podał rękę, lecz na pobladłej twarzy pozostał wyraz przerażenia.
— Siadaj, Johnie — prosił łaskawie pan Dorrit. — Cóż u was słychać? Ojciec, matka, zdrowi? Interes dobrze idzie? Zawsze pełno? Bywasz tam czasem...
John odpowiadał cicho. Wszyscy zdrowi i zawsze pełno. On zastępuje ojca. Już pójdzie.
— Czekaj, Johnie. Dajże mi te cygara. Bardzo ci dziękuję. Powinieneś pamiętać, że wam jestem bardzo życzliwy, bardzo życzliwy, ale dzisiaj... lepiej mię nie odwiedzać... Jeszcze chcę cię prosić... chcę przez ciebie posłać tamtym upominek. Rozdasz wedle uznania, kto potrzebuje najbardziej.
— Z przyjemnością, panie Dorrit... Wielu jest potrzebujących.
Pan Dorrit wyjął książeczkę czekową, lecz ręka mu tak drżała, że z trudem stawiał litery. Podał mu wreszcie czek na sto funtów, uścisnął dłoń, dziękował, pożegnał życzliwie.
— Spodziewam się, że nie masz zamiaru opowiadać tutaj, z jakiej racji do mnie przyszedłeś?
— Oh! — zawołał John z takim wyrazem godności, że pan Dorrit uspokoił się zupełnie.
Ale się cieszył, że jutro o świcie wyjeżdża. W starej Anglji niema dla niego spokoju.
Wschodzące słońce ujrzało go w drodze do Duwru, potem witało w Calais (Kale), a następnie przez Paryż, Alpy, wygodnym powozem, pod opieką kamerdynera i służby, dążył do Rzymu z możliwym pośpiechem.
Drogi w owych czasach były uciążliwe, a często niebezpieczne, pomimo to pan Dorrit zatrzymywał się późno, rzadko odpoczywał dłużej, pozwalał się obdzierać i zmierzał do portu, jak okręt, skołatany burzą.
W Rzymie oczekiwano go w domu z dnia na dzień, ale służba nie przypuszczała, aby mógł przyjechać w nocy, i dlatego nikt prawie nie wyszedł na jego spotkanie.
Pan Dorrit doznał przykrego uczucia.
— Miss Emi niema w domu? — spytał pierwszego lokaja, który zjawił się wreszcie.
— Miss w domu.
Wysiadł bardzo zmęczony i udał się na górę, aby odszukać Emi.
Znalazł ją w jej pokoju, który był jakby rodzajem namiotu, oddzielonego portjerami od wielkiego salonu. Siedziała przy kominku, na którym płonął ogień, naprzeciw stryja Fryderyka. Tak byli zajęci rozmową, że nie spostrzegli, gdy stanął na progu.
— Stryj naprawdę daleko lepiej wygląda — zapewniała maleńka — patrzę na to z przyjemnością, bo to dowód sił i zdrowia.
— Tobie to zawdzięczam — zapewniał Fryderyk — chociaż twój ojciec młodziej wygląda ode mnie. On nie poddał się nigdy troskom. A... jesteś!
Ujrzał brata i podniósł się na powitanie. Emi uszczęśliwiona przytuliła się do ojca, w którym walczyła radość, rozrzewnienie i coś w rodzaju nieśmiałej zazdrości, z której nie umiał sobie zdać wyraźnie sprawy.
— Nie liczyliśmy już dziś na twój powrót — mówił Fryderyk — podróż nocą męczy.
— Czuję się zdrów i silny — odparł Wiljam Dorrit. — Dziękuję ci, Emi, sam sobie poradzę. Każ tylko podać wina, trochę ciasta.
— Kolacja będzie w tej chwili, ojczulku, już dzwoniłam i podadzą nam natychmiast — mówiła, nie spuszczając z niego oczu, gdyż wydał jej się zmęczony, mizerny, jakgdyby postarzały.
— I cóż tak patrzysz na mnie? — spytał niezadowolony. — Cóż takiego we mnie spostrzegłaś?
— Dawno nie widziałam cię, ojcze, nic więcej.
— Może ci się wydaje, że nie jestem zdrów zupełnie?
— Myślę tylko, że ojciec musi być zmęczony.
— Ani trochę. Czuję się zdrowszym i silniejszym, niż przed wyjazdem do Anglji.
Usiadł pomiędzy nimi przed kominkiem i na chwilę się zdrzemnął. Ale trwało to kilka minut. Nagle otworzył oczy, zwrócił się do brata i rzekł stanowczym tonem.
— Kochany Fryderyku, radzę ci, idź się położyć.
— Wolałbym zostać z wami przy kolacji.
— A ja cię bardzo proszę, abyś się położył. Musisz być niezdrów dzisiaj.
Widząc go rozdrażnionym, Fryderyk wstał z krzesła i powiedział bratu dobranoc.
Po jego odejściu Wiljam zasnął znowu. Córka czuwała nad nim, aby nie spadł z krzesła. Po chwili się przebudził.
— Czy stryj nie chorował w czasie mojej nieobecności? — zapytał.
— Nie, ojcze.
— Bardzo źle wygląda. Bardzo się zestarzał w ciągu tych paru tygodni. Ogromną w nim znalazłem różnicę. Biedny starzec.
Przy kolacji Emi siedziała przy ojcu, jak niegdyś tam, w Marshalsea, i byłoby to dla niej wielką przyjemnością, gdyby nie stan znużenia pana Dorrit. Starzec jadł bardzo mało, zasypiał kilkakrotnie, zawsze na parę minut, budził się czasem jakby przestraszony i rozglądał się po ścianach, żeby zdać sobie sprawę, gdzie jest rzeczywiście. Gdy przychodził do siebie, rozmawiał o bracie i ubolewał nad tem, że się zmienił, że starość wycisnęła na nim swoje piętno.
Zapytał o znajomych, o panią Merdle i dowiedział się od córki, że ta wspaniała dama powraca do Anglji i pojutrze wydaje obiad pożegnalny. Bardzo się troszczyła, czy pan Dorrit wróci, ażeby go pożegnać osobiście.
Z trudnością wszedł na schody do swego pokoju i natychmiast usiadł w wygodnym fotelu. Odesłał służbę, siedział, drzemał, budził się znowu i dopiero o świcie udał się do łóżka.
Nazajutrz był zmęczony, — nic dziwnego po tak dalekiej podróży. Posłał jednak do pani Merdle bilecik, dziękując za uprzejme zaproszenie i obiecując stawić się nazajutrz.
Wyszedł do obiadu, lecz chociaż zapewniał, że czuje się zupełnie dobrze, zasypiał kilka razy i ubolewał ciągle nad widoczną bezsilnością Fryderyka. Chciał popłynąć gondolą, czas jednak upływał tak prędko, że odłożył na jutro tę rozrywkę, sam zaś wcześnie udał się na spoczynek, nie dlatego wcale, że czuł się zmęczonym, — bynajmniej, — lecz chciał wypocząć ze względu na jutro.
Pierwszy raz się zdarzyło, że Emi ubrana czekała, aż pan Dorrit będzie gotów. Ukazał się nakoniec i prawie przeraził ją bezbarwną cerą i zamglonemi oczami. Nie chcąc jednak wyrządzić mu przykrości, nie wspomniała, że źle wygląda, i oboje spokojnie wsiedli do gondoli.
Pani Merdle przywitała ich bardzo uprzejmie, pan Dorrit ożywił się nieco w towarzystwie, złożonem przeważnie z Anglików. Przy stole zajął miejsce koło pani Merdle, Emi zaś posadzono dość daleko, tak, że ojca widzieć nie mogła.
Po chwili służący oddał jej karteczkę, napisaną przez panią Merdle.
„Proszę do ojca, zdaje się, że chory“.
Emi wstała cichutko, ale jednocześnie pan Dorrit podniósł się także z hałasem, wołając głośno:
— Emi! Emi! Emi!
— Jestem tu, ojcze! — szepnęła, obejmując go, maleńka Dorrit, przerażona nietylko stanem ojca, lecz wrażeniem, jakie sprawiło niezwykłe jego zachowanie się.
Wszyscy umilkli nagle, wszystkie spojrzenia zwróciły się na nich.
— Emi, moje dziecko, idź, poszukaj Boba. On najlepszy z dozorców, a mnie tak słabo... tak słabo... Niech przyjdzie Bob sprowadzić mię ze schodów.
— Chodź ze mną, drogi ojcze — cicho błagała Emi — oprzyj się na mnie, zejdziemy wygodnie.
— Nie, nie... przyprowadź Boba... poszukaj go... poślij po niego!
Obejrzał się dokoła przytomniejszym wzrokiem, a ujrzawszy tak liczne zgromadzenie, wyobraził sobie, że jest w kawiarni w Marshalsea.
— Szanowne panie i panowie — zaczął — hm... moim obowiązkiem powitać was tutaj, jako ojciec Marshalsea. Trochę nam tutaj... hm... że tak powiem... ciasno, ale można... zczasem przyzwyczaić się do tego... a powietrze wogóle zdrowe... Ta kawiarnia, szanowne panie i panowie, jest naszym klubem, który utrzymujemy z dobrowolnych składek... hm... daje nam to pewne dogodności. Nie mówię, że w tem niema i mojej zasługi... Jako najstarszy tutaj obywatel, piastuję pewną godność, uznaną przez wszystkich, którzy też czują się obowiązani zaznaczać mi swoje uznanie... szacunek... hm... przez pewnego rodzaju podarki. Jestem dumny, szanowne panie i panowie, lecz nie wstydzę się z tego, ponieważ pieniądz w życiu...
W ciągu tej długiej mowy Emi nadaremnie usiłowała wyprowadzić ojca. Nie wstydziła się go, ani tego, co mówił, lecz była przerażona tem zdarzeniem, zdawała sobie sprawę, że jest ciężko chory. Goście po większej części przeszli do innych pokoi, wzywani przez zgorszoną panią Merdle, pozostało niewielu świadków, oprócz służby.
Udało się nakoniec biednej Emi skłonić ojca do wyjścia pod pozorem, że poszukają Boba, pierwszego odźwiernego, który dawno umarł. Z wielkim trudem z pomocą służby sprowadziła go po szerokich schodach, które mu się zdawały stromemi schodami w Marshalsea. Umieszczono go nakoniec w karecie, przewieziono do domu, ułożono w łóżku.
Przez kilka dni następnych aż do śmierci nie odzyskał zupełnie przytomności. Nie uskarżał się na nic, nic go nie bolało, lecz zapomniał o wszystkiem, prócz życia w Marshalsea. Oprócz Emi i Fryderyka nie znosił przy sobie nikogo, wołał niekiedy Boba, rozmawiał z więźniami, interesował się wszystkiemi szczegółami więziennego życia ogółu, posyłał Emi po wino do kawiarni, kazał jej zastawić kosztowny zegarek, potem pierścionki, spinki... i wino niby za te pieniądze kupione lepiej mu smakowało.
Maleńka Dorrit nie odstępowała go ani na chwilę, nie spała i nie jadła, nie odpoczywała. Jej oczy nie odwracały się od jego twarzy, na której zachodziły coraz nowe zmiany. Znikały z niej zwolna troski, niepokoje, wygładzały się nawet zmarszczki. Głos stawał się słabszy, odzywał się rzadziej — starzec coraz częściej i dłużej zasypiał, aż przyszedł sen, z którego już się nie obudził.
Rozpacz Fryderyka była w pierwszej chwili tak gwałtowna i rozdzierająca, że biedna Emi musiała panować nad sobą, aby uspokoić stryja.
— Stryju kochany, zlituj się nade mną, dla mnie oszczędzaj siły — prosiła błagalnie, uspokajając go, jak małe dziecko.
Do późnej nocy siedzieli oboje w przyległej komnacie, płacząc, pocieszając się, mówiąc o zmarłym. Wkońcu znużenie przypomniało Emi, że stryjowi należy się też wypoczynek. Odprowadziła go więc do jego pokoju, widziała, jak się rzucił w ubraniu na łóżku, i sama go przykryła.
Potem udała się wreszcie do siebie i zasnęła mocno, spokojnym snem utrudzenia i młodości.
Dnia tego księżyc w pełni późno wszedł na niebo i jeszcze później zajrzał do komnaty, gdzie zgasło życie, pełne trosk i wzruszeń. Ujrzał tu obok siebie dwie martwe postacie: jedna leżała spokojnie na łóżku, druga klęczała przy niej z załamanemi nad głową rękami, przyciskając raz ostatni martwe usta do zimnej ręki zmarłego.
Fryderyk Dorrit nie przeżył Wiljama.
Od chwili ogłoszenia przez policję o zniknięciu Blandois, Artur Clennam nie miał minuty spokoju. Wszystkie obawy, wszystkie podejrzenia zbudziły się na nowo w jego sercu, dręczyły niepokojem i pozbawiały spoczynku. Jakkolwiek stosunek z matką nie mógł być serdeczny, mimo najszczerszych chęci z jego strony, była to przecież matka, i pamiętał o tem. Lecz cóż miał począć?
Pośpieszył do niej natychmiast, ofiarując swoje usługi, zapytując, co może zrobić, aby jej pomóc w tej sprawie. Lecz przyjęła go zimno, z kamiennym spokojem, zdawała się być zdziwioną, że się tem interesuje, i oświadczyła, że najlepiej uczyni, nie troszcząc się o jej sprawy. Cóż go to może obchodzić, czy Blandois zniknął. Jej samej to zupełnie obojętne.
Nie chciała o tem zupełnie rozmawiać. Zrozumiał, że jeżeli kryła tajemnicę, to mu jej nie odsłoni.
A jednak myślał o tem bezustanku, mimo tysiącznych zajęć, ciężkiej pracy i odpowiedzialności w interesach nieobecnego wspólnika.
I nagle błysnęła mu słaba niteczka nadziei: wszakże tego człowieka widział z panią Wade. A więc ona go zna. Może wie jego adres. Miał od niej wziąć pieniądze, może widziała go później.
Teraz nasunęło mu się zapytanie, gdzie szukać miss Wade. Był u niej raz w Londynie, ale przekonał się łatwo, że w tem mieszkaniu nic o niej nie wiedzą. Musi ją najpierw znaleźć.
Nie miał na to czasu, nie wiedział sposobu i udał się do Pancksa. Motor parowy lubił tego rodzaju zagadki i po niejakim czasie rozwiązał szczęśliwie: miss Wade mieszkała w Calais.
Artur pojechał natychmiast.
Miss Wade nie odznaczała się dla nikogo uprzejmością, a jednak liczył na to, że ją wzruszy, że zdobędzie tak cenne dla niego wskazówki.
Przyjęła go zimną i zdziwioną twarzą, wyobrażała sobie, że znów chodzi o Tettycoram, więc wyjaśnił od pierwszego słowa, że pragnął ją widzieć w sprawie osobistej, nie mającej z Henryką nic wspólnego.
Zażądała, żeby się wytłumaczył jasno. Pokazał jej gazetę, i zapytał, czy zna to ogłoszenie. Na jej twarzy odmalowało się takie zdziwienie, iż nie mógł wątpić, że nie czytała go wcale... Wpatrywała się długo, wkońcu dumnie podniosła głowę.
— Nie rozumiem, dlaczego zwracasz się pan do mnie.
— Pani zna tego człowieka.
— Ja? — Widziałem go obok pani na wybrzeżu tego samego dnia, kiedy był u mojej matki.
Miss Wade milczała chwilę.
— W każdym razie zabraniam panu uważać go za mego znajomego — odezwała się sucho. — Mogłeś mię pan z nim widzieć, gdyż jest to szpieg, którego opłacałam. Nic o nim więcej nie wiem, nie widziałam go od tego czasu.
— Miała mu pani płacić. Słyszałem urywek rozmowy.
— Dałam mu czek, nim odszedł. Nie można było inaczej.
— Może go zmienił.
— To już do mnie nie należy. Nie był nigdy w moim domu i nic o nim nie wiem. Sądzę, że pańska matka, która widocznie miała z nim bliższe stosunki...
Gorąca krew uderzyła do głowy Artura.
— Moja matka — przerwał jej żywo — miała z tym człowiekiem stosunki handlowe.
— Wątpię — odparła chłodno i dumnie miss Wade — interesów handlowych nie załatwia nikt o północy.
Artur milczał, miss Wade uśmiechała się złośliwie. Triumf nad zmieszanym Clennamem dał jej tyle zadowolenia, że prawie złagodniała.
— Sądzę, że nasza rozmowa skończona — przemówiła mniej twardo. — Może pan życzy sobie zobaczyć Henrykę?
Otworzyła drzwi i wezwała Tettycoram.
— Pan Clennam nie przyszedł po ciebie.
— Nie mam do tego prawa. Ale... może panna Henryka wie co o cudzoziemcu, którego poszukują, Blandois.
— Nic o nim nie wiem. Czy tamci wszyscy zdrowi? — zapytała mniej pewnym głosem.
— Kto taki?
— Państwo Meagles.
— Zdrowi. Czy istotnie widziano cię kiedyś przy sztachetach w Tuckenheim?
— Henrykę? — zawołała miss Wade wyniośle. — Nie bywa w tamtej stronie.
— Owszem... byłam niedawno... i przechodząc, zajrzałam do ogrodu przez sztachety. Czyż mi nie wolno? Nie było nikogo, okiennice zamknięte...
— Niewdzięczna! — zawołała miss Wade.
— Gdybyś chciała kiedy powrócić, przyjmą cię zawsze życzliwie.
— Nie wrócę nigdy. Miss Wade wie o tem tak dobrze, jak ja sama. Lecz jeżeli uciekłam tam z niewoli, to i tutaj nie będę niewolnicą.
Artur rzucił okiem na te dwie kobiety, które mierzyły się dumnem spojrzeniem, i zrozumiał, jak bardzo muszą sobie ciążyć.
Lecz z wyprawy do Calais wrócił przygnębiony. Nietylko nic nie zyskał, lecz usłyszał z obcych ust przykre słowa, których sam nie chciał powtórzyć głośno. A czy tylko miss Wade je powtarza? Co się pod niemi kryje?
Siedział przy swojem biurku nad otwartą księgą, w której cyfry czekały jego uważnej myśli, lecz nie był zdolny w tej chwili pracować. Bezmyślnym wzrokiem patrzył na podwórze, gdzie wesoły Altro bawił się i gonił z dziećmi.
Wtem odgrywając jakąś pantominę, zaczął śpiewać włoską piosenkę. Dzieci śmiały się i klaskały, lecz Artur zmarszczył czoło. Tę samą piosnkę nucił Blandois w ów pamiętny wieczór.
Nie było w tem naturalnie nic dziwnego, każdy znać może ludową piosnkę.
— Skąd znasz tę piosnkę, Cavaletto? — spytał jednak, wychylając się przez okno.
— Skąd ją znam? Któż jej nie zna? Każde dziecko. Ostatni raz słyszałem ją w Italji, cudny głosik dziewczynki! Cudny! Altro!
— Ja z innych ust słyszałem ją niedawno — rzekł Artur nawpół do siebie, i mimowolnie robiąc ruch ustami, jakby chciał wsunąć nos pomiędzy wąsy, dodał półgłosem: — do stu djabłów, niecierpliwość jest cechą mego charakteru!
Nagle umilkł, spojrzawszy na pobladłą twarz Jana Babtysty.
— Co ci jest, Cavaletto? — spytał zadziwiony.
— Panie... panie... kto śpiewał tę piosnkę? — powtarzał Włoch przerażony.
— Cudzoziemiec, Blandois. Znasz go?
Altro potrząsnął głową, lecz nie odwracał oczu od Artura.
— Pan słyszał go?... on śpiewał tę piosnkę? — szeptał.
— Jeśli go nie znasz... Czekaj...
Sięgnął po gazetę i głośno odczytał ustęp, odnoszący się do Blandois, z dokładnym rysopisem.
Cavaletto słuchał uważnie, oczy mu błyszczały, na twarzy malowała się trwoga i radość, nagle uderzył dłonią po gazecie, jakby chciał zabić wstrętnego robaka, i szepnął kilkakrotnie.
— To on! to on! to on!
— Więc znasz go? — mówił Clennam głosem drżącym ze wzruszenia. — To dla mnie bardzo ważne. Opowiedz mi wszystko, co wiesz o tym człowieku.
Włoch zadrżał i cofnął się o parę kroków, strzepnął ręką o rękę, walczył z sobą widocznie.
Artur czekał, badając go bystrem spojrzeniem.
— W Marsylji — szepnął wreszcie — w więzieniu... zabójca...
Artur zasłonił oczy, jakby uderzony piorunem. Nagle uczuł, że Altro klęczy przy nim, w jego pokoju i błagalnie powtarza:
— Słuchać... słuchać!
I zaczęła się spowiedź. Pod łagodnym wzrokiem Artura Jan Babtysta opowiadał dzieje swej ostatniej wyprawy z włoską kontrabandą. Schwytany, uwięziony, kilka miesięcy siedział w jednej celi z tym człowiekiem, Rigaud (Rigo), nazywa się Rigaud. Sam opowiadał mu o swojej sprawie. Uwolnili go dla braku dowodów, lecz wypuścili w nocy, aby go lud nie rozszarpał.
— Och, Altro go się boi, bardzo boi! Widział go tu w Londynie.
— Słuchaj, Cavaletto — rzekł Artur, kładąc mu rękę na ramieniu — czy chciałbyś oddać mi wielką usługę?
— O! — zawołał, podnosząc oczy i kładąc rękę na sercu.
— Szukaj tego człowieka. Idź tam, gdzie go widziałeś, pytaj o niego wszędzie. Jakże byłbym ci za to wdzięczny!
Włoch pochwycił rękę Clennama i przycisnął do ust.
— Nie wiem gdzie... nie wiem — mówił. — Ale pójdę... Boję się... ale pójdę. Idę zaraz.
— Nie mów o tem nikomu ani słowa!
— Altro! — zawołał Jan Babtysta, wybiegając.
Teraz Artur nie mógł usiedzieć na miejscu: więc taki człowiek bywał w domu jego matki? — przychodził do niej w nocy, i drzwi się przed nim otwierały? — cóż za okropne rzeczy muszą się kryć w tem wszystkiem!
A może matka nie wie, nie zna tego bandyty? — Może jej go narzucił Flintwinch jakim podstępem? — O, gdyby Efri chciała z nim mówić otwarcie, ona jedna mogłaby rzucić jakieś światło na tę ciemną zagadkę. Dawniej — dla niego zrobiłaby wszystko.
Bądź co bądź, nie mógł tu siedzieć bezczynnie, — musi tam iść, uprzedzić, przekonać się, czy nie zaszło co nowego.
Złożył księgi, załatwił najważniejsze sprawy i z pochyloną głową zapuścił się w labirynt posępnych uliczek, które wiodły do celu bardziej jeszcze ponurego.
Stary Jeremjasz otworzył drzwi domu.
— Co słychać? — spytał. Artur.
— Nic nowego.
— Pytam o zaginionego cudzoziemca.
— Nie znalazł się i nic nie wiemy.
Miał tak skrzywioną szyję i sterczącą chustkę, tak podobny był w tej chwili do odciętego wisielca, że Arturowi nagle błysnęła myśl nowa. Matka mogła przecież o niczem nie wiedzieć, jeśli ten człowiek potrzebował się pozbyć Blandois, jako niebezpiecznego narzędzia. Był dość chytry, aby się sam z nim załatwić tu na dole, przy wyjściu, bez żadnego świadka, chociaż odpowiedzialność ciąży na całym domu.
— Może pan pójdzie na górę — przerwał milczenie pan Flintwinch, niezadowolony widocznie z bacznego spojrzenia Artura. — Nie rozumiem, co pana to wszystko obchodzi, poco tyle hałasu!
— Jakto może mię nie obchodzić! — zawołał Artur oburzony — ogłoszenie policji na domu mojej matki, na rogu każdej ulicy! Czy myślisz, że się skończy na tem? Człowiek zaginął i znaleźć się musi, żywy albo...
Jeremjasz już nie słuchał i szedł ze świecą na schody, z pokoju pani Clennam dochodziły jakieś głosy, zdziwiony Artur spytał, kto jest u niej.
— Pan Casby z panią Florą — odparł Flintwinch.
Artur miał ochotę zakląć. Uniemożliwiało to zupełnie jego zamiar jakiejś poufniejszej rozmowy, zawsze była trudną, może nieprawdopodobną, a tembardziej w pokoju, gdzie przyjmowano gości.
Powitania, radosne wykrzykniki Flory, resztki skończonej uczty, za które dziękował, i to kamienne i zimne oblicze, które jakby pytało, poco przyszedł.
Ponieważ pani Clennam nie wychodziła z pokoju, więc urobił się zwyczaj, że jeśli kto chciał z nią mówić na osobności, odsuwał ją z fotelem do biurka w ten sposób, że do obecnych była zwrócona plecami. Artur musiał poprzestać na tem odosobnieniu i prosił matkę o chwilę rozmowy na boku.
Gadatliwa Flora mówiła tymczasem dużo, głośno, wesoło, pani Clennam milczała, patrząc zimnym wzrokiem.
— Dowiedziałem się dzisiaj niektórych szczegółów o przeszłości tego człowieka — rzekł Artur — i dlatego przyszedłem.
— Cóż mię to może obchodzić? — odparła pani Clennam. — Nie znam jego przeszłości i znać jej nie potrzebuję.
— Jednak to rzeczy ważne i z pewnego źródła.
— Więc mów — odparła, lekko wzruszając ramionami.
— W Marsylji był w więzieniu, sądzony jako zabójca.
Pani Clennam pobladła i milczała chwilę, w jej nieruchomych oczach malowało się przerażenie, lecz wkrótce zapanowała nad sobą.
— Nie dziwi mię to wcale — rzekła sucho — ale skąd masz te wieści?
— Od więźnia, który z nim siedział.
— Znałeś tego człowieka dawniej?
— Nie, ale...
— Więc jesteśmy w tem samem położeniu — przerwała sucho pani Clennam — nasze stosunki mają równą wartość, tylko że twego znajomego nie polecił ci prawdopodobnie handlowy dom z Paryża. Na tej zasadzie mogę ci dać jedną radę: nie sądź zbyt pośpiesznie o ludziach i rzeczach, których nie poznałeś dostatecznie.
Umilkła i patrzyła na niego surowo.
— Więc nie mogę ci być pożyteczny, matko? — przemówił z bólem Artur.
— Nie.
— Nie chcesz być ze mną szczera, nie masz do mnie zaufania...
— Milcz! — zawołała pani Clennam z oburzeniem. — Jak śmiesz mówić do mnie w ten sposób? Sam porzuciłeś mnie i mój interes, sam oddałeś mię Flintwinchowi, on zajmuje dziś twoje miejsce.
Artur obejrzał się pomimowoli i zauważył, że Jeremjasz, stojąc dość blisko, z natężoną uwagą stara się łowić wyrazy tej poufnej rozmowy.
— Więcej nic nie masz mi do powiedzenia...?
— Nic, matko.
— W takim razie możemy podzielić się z gośćmi tą interesującą rozmową.
Chciała odwrócić fotel, lecz Artur ją powstrzymał.
— Matko — rzekł — mojem zdaniem, tego nie można powtarzać, tego lepiej nie mówić wszystkim, proszę cię o to, matko.
Pani Clennam spojrzała na niego uważnie.
— Żądasz tajemnicy? — spytała z ironją. — Pamiętaj, że ty wniosłeś ją do tego domu. Tak samo jak podejrzenia i badanie. Twoja odpowiedzialność.
Przesunął się z fotelem do stolika i nie słysząc, co mówią koło niego, myślał, w jaki sposób spełnić drugi zamiar, wzruszyć Efri i skłonić ją do otwartości. Nie sprzyjały mu dziś warunki.
Flora bezustannie mówiła do niego, więc błysnął mu nowy pomysł i zapytał cicho, czy nie byłaby ciekawa obejrzeć starego domu.
Natychmiast wyskoczyła z tym projektem, poprostu trudno jej było odmówić, Artur — rzecz naturalna — będzie przewodnikiem, a Efri im poświeci.
Lecz usłużny Jeremjasz przyłączył się do towarzystwa. Artur zrozumiał manewr. Nie pozbędzie się go.
Zeszli na dół, oglądając stare i ciemne komnaty, które im nasuwały wspomnienie dzieciństwa, bardzo miłe i zajmujące dla Flory. Artur skorzystał z chwili, gdy Jeremjasz oświetlał jakąś ścianę i nachylił się do Efri.
— Chciałbym bardzo pomówić z tobą — szepnął cicho.
Lecz w odpowiedzi Efri wydała krzyk trwogi i nakryła głowę fartuchem, gdyż we drzwiach na dole rozległo się mocne uderzenie młotka, a w ścianie najwyraźniej lekki szelest, jakby kto rzucił piaskiem.
— Już ja się porachuję z tobą za te strachy! — krzyknął Flintwinch ze złością. — Dam ci taką naukę, że popamiętasz do śmierci.
— Tymczasem jednak trzeba drzwi otworzyć — chłodno zauważył Artur.
Flintwinch rzucił na niego tak wściekłe spojrzenie, iż nie można było się mylić co do uczuć, z jakiemi zostawiał ich z żoną.
Zaledwie się oddalił, Artur zwrócił się do Flory.
— Błagam cię, pozwól mi pomówić na stronie z Flintwinchową.
I posadził ją na krześle, a sam zbliżył się do Efri.
— Efri — szepnął półgłosem — zlituj się, powiedz prawdę, co się w tym domu dzieje?
— Nie wiem... nie wiem... boję się... on zabije!
— Słyszysz go przecież, że rozmawia przy drzwiach. Możemy być spokojni, nim je zamknie.
— Ściany słyszą — szeptała stara — tu coś chodzi... kroki, westchnienia, szum... Boże mój, Boże!
— Ale oprócz tych strachów. Ja tego nie słyszę. Efri, przypomnij sobie, jak mię kochałaś. Byłaś dla mnie jak matka! Efri, ja cię tak kochałem... W dziecinnych troskach tyś mię jedna pocieszała, dziś ty jedna pomóc mi możesz. Czyż niema żadnych już uczuć w twem sercu?
— Czego chcesz ode mnie, Arturze?
— Chcę wiedzieć wszystko o tym człowieku, Blandois.
— On był tylko dwa razy. Pierwszy raz oglądał dom. Jeremjasz go oprowadzał. Jeremjasz wraca!
— Nie, widzę go stąd we drzwiach uchylonych.
— A drugi raz... wtedy... Gdy wyszedłeś, Jeremjasz zamknął drzwi za tobą, a potem wziął mię za kark tak, że o mało się nie udusiłam, popchnął do sypialnego pokoju i kazał się rozebrać, położyć do łóżka, potem drzwi zamknął i...
— I cóż dalej?
— A cóż, kiedy byłam w łóżku... Nie, Arturze, nic już nie powiem, nie mogę. Nie jesteśmy sami. Ja żyję we śnie, sny mię otaczają. Weź w garść tych dwóch mądrali, jak ci już raz mówiłam, wtedy może coś powiem. Nie dzisiaj, już idzie!
Stuknięcie drzwi dało się słyszeć na dole, w tej chwili Artur zdmuchnął świecę.
— Idę naprzeciw Jeremjasza — szepnął, biorąc z jej ręki świecznik — a ty Efri, pamiętaj, żądam od ciebie pomocy jak dziecko, które dawniej kochałaś. Przemów, a ja cię wezmę pod swoją opiekę.
Spotkał Jeremjasza na połowie schodów i oświadczył, że niechcący zgasił świecę. Flintwinch trząsł się ze złości i pchnął żonę tak mocno, że zatoczyła się z krzykiem na ścianę, a potem szedł w milczeniu, niby dozorca więzienny.
Państwo Sparkler zajmowali już własne mieszkanie. Urządzeniem zajęła się Fanny tak gorliwie, że było gotowe we wszystkich szczegółach, zanim pani Merdle wróciła do Londynu. Rozumie się, że panował tu komfort i zbytek, że młoda pani w niczem ustąpić nie chciała kosztownym wzorom, jakich jej dostarczył wspaniały pałac Merdlów.
Wieść o śmierci ojca zaskoczyła ją nagle pośród światowych rozrywek i zabaw, pogrążyła się na czas pewien w szczerym smutku i zmusiła do zajęcia się żałobnym strojem, od którego wymagała bardzo wiele.
Żałoba odsunęła ją od świata, skazała na nudy w domowem zaciszu, w towarzystwie męża, który całą miłością swoją nie umiał jej skracać godzin osamotnienia.
Nudne i smutne było letnie popołudnie. Dzień gorący i duszny, brak powietrza. Fanny, leżąc na sofie, zasypywała męża wyrzutami za upał, nudy, źle zastosowane wyrazy, Edmund znosił zły humor małżonki cierpliwie, posłusznie wypełniając drobne jej rozkazy.
— Otwórz balkon... usiądź, nie kręć się po pokoju... podnieś żaluzje... podaj mi wachlarz... nie ruszaj się z miejsca.
Rozmawiali o Emi i Edwardzie, którzy lada dzień mogli zjawić się w Londynie. Emi byłaby przyjechała wcześniej, ale musiała czekać na Edwarda, który kończył jakąś kurację na Sycylji. W każdym razie jej pokój był przygotowany i Edmund szczerze jak dziecko cieszył się nadzieją jej obecności w domu.
Fanny jednakże wyraziła zdanie, że dla Emi muszą koniecznie stworzyć kółko towarzyskie, nie czekając końca żałoby, gdyż inaczej piękne przymioty jej siostry nigdy się nie rozwiną na właściwem polu.
W tej chwili na dole ktoś zastukał do drzwi. Uderzenie było tak silne i dziwne, że Fanny drgnęła, Edmund zaś bez rozkazu poskoczył na balkon, aby spojrzeć z góry, co za gość w taki sposób bytność swoją zapowiada.
— Zdaje mi się, że ojczym — rzekł, składając raport.
Rzeczywiście po chwili pan Merdle wszedł do pokoju.
— Światła! — zawołała Fanny, usprawiedliwiając się jednocześnie przed gościem, że przyjmuje go po ciemku.
— Dla mnie dość jasno — odpowiedział bankier.
Wniesiono jednak światło, pasierb przysunął mu fotel.
— Chciałem was odwiedzić, przechodząc — rzekł Merdle. — Wyszedłem na przechadzkę... tyle pracy...
— Ojciec był u kogoś na obiedzie? — spytał Edmund, widząc ojczyma we fraku.
— Nie... zdaje się... nie byłem nigdzie na obiedzie... matka pojechała sama... wolałem się przejść...
— Jeśli ojciec nie jadł obiadu — zauważyła Fanny — to może podać szklankę kawy lub herbaty?
— Nie... nie... coś jadłem... tak... wstąpiłem do klubu na kieliszek wina — mówił, jakgdyby przypominał sobie te szczegóły.
— Chciałem was odwiedzić — powtórzył.
— Bardzo nam przyjemnie... gość tak rzadki — mówiła Fanny. — Rozmawialiśmy z Edmundem o śmierci ojca.
— Dziwny zbieg okoliczności — zauważył bankier.
Fanny nie rozumiała, co to znaczy.
— Chciałem was odwiedzie — jeszcze raz powtórzył bankier — przechodziłem tędy... nie będę zabierał wam czasu... Ale... może mi pożyczycie... scyzoryka.
— O — zawołała Fanny — pan Merdle pożycza ode mnie! — roześmiała się i kazała Edmundowi podać sobie perłową neseserkę.
— Wolałbym inny... w ciemniejszej oprawie — mówił, oglądając, pan Merdle.
— Więc szyldkretowy. Podaj, Edmundzie, to ciemne puzderko. Przebaczam, jeśli będzie splamiony atramentem.
— Postaram się, żeby nie był poplamiony — odpowiedział z dziwnym uśmiechem.
Pożegnanie banalne, wizyta skończona. Fanny westchnęła głęboko. Prawda, że Edmund nie był zajmujący, ale ten wielki bankier...
A jednak inni ludzie muszą w nim coś widzieć, każdy mu ufa, powierza majątek, mówią, że ma otrzymać tytuł.
O tem toczyła się właśnie rozmowa na proszonym obiedzie u doktora, który pani Merdle raczyła zaszczycić swą obecnością. Słodkie i pełne nadziei półsłówka tak mile pieściły jej ucho.
Towarzystwo, które dziś stanowiła tak zwana inteligencja mieszczańska, było dość jednolite, zespolone, i obiad przeciągnął się długo. Pozostawszy sam wreszcie, znakomity doktór usiadł w otwartem oknie z książką w ręku. Lubił czytać i miał piękną bibljotekę, starannie uzupełnianą podług gustu.
Było późno, koło północy, służba spała, kiedy usłyszał silne stukanie na dole. Sam zszedł ze świecą i otworzył. Ujrzał przed sobą człowieka bez tużurka i kapelusza, z rękawami koszuli, zawiniętemi po łokcie. Twarz jego wyrażała gwałtowne wzruszenie, a był tak zdyszany, że nie mógł przemówić, i w milczeniu podawał mu jakąś karteczkę.
— Jestem... kąpielowy... — wyjąkał głosem urywanym — niedaleko... może pan będzie łaskaw ze mną... to znaleźliśmy na stole.
Doktór przeczytał swoje nazwisko i adres, zmarszczył czoło i zmrużył oczy, wpatrując się w litery nabazgrane ołówkiem. W milczeniu zdjął z wieszadła palto i kapelusz, zamknął drzwi na klucz i pośpiesznie wyszedł.
W zakładzie kąpielowym zastał całą służbę, czekającą na niego w korytarzu, na wszystkich twarzach był niepokój i wzburzenie.
— Niech się wszyscy oddalą, a ty mię prowadź, gdzie trzeba — rzekł doktór do człowieka, który go przyprowadził.
W końcu korytarza kąpielowy jakby z wahaniem cicho otworzył drzwi i cofnął się natychmiast, ustępując miejsca doktorowi.
Doktór wszedł.
W kącie pokoju stała wanna marmurowa bez wody, w niej jak w trumnie leżał człowiek, nakryty prześcieradłem. Na dnie wanny była krew skrzepła i ciemna, obok na stoliku pusta buteleczka i mały scyzoryk w szyldkretowej oprawie — zaplamiony.
— Przecięcie weny... śmierć szybka... co najmniej przed pół godziną.
Rozejrzał się dokoła. Na kanapie leżało ubranie samobójcy, na stole zegarek i notatnik. Z notatnika wyglądała zapisana kartka, złożona w formie listu.
— Do mnie adresowana — rzekł doktór i otworzył bilecik.
Przyśpieszone kroki i głośne sapanie poprzedziły wejście Pancksa do kantoru, gdzie spodziewał się zastać Clennama.
Ale na progu zatrzymał się nagle. Jakże wyglądał dzisiaj ten przybytek porządku, spokoju i systematyczności! Na stole listy nierozpieczętowane, porozrzucane w nieładzie papiery, a pośród tego Clennam nieruchomy, z głową na ręku, oparty na stole.
Pancks długo nie był zdolny poruszyć się z miejsca, wreszcie ruchliwy jego temperament zwyciężył skamieniałość.
— To ja namówiłem pana, panie Clennam! — wybuchnął. — Moja wina, wiem o tem. Ukarz mię pan, jak zechcesz. Chciałbym, żebyś ukarał mię surowo.
— O Pancks, Pancks! — westchnął Clennam — tyś zawinił, ale jakże ja zawiniłem! Zrujnowałem Doyce’a, zrujnowałem Doyce’a! tego najzacniejszego człowieka. Zrujnowałem go, chociaż mię ostrzegał! Zrujnowałem go, bo mi ufał! Zrujnowałem cały dorobek jego życia! Czemże jestem?
Na te słowa Pancks zgrzytnął zębami i zanurzył dłonie w swoich czarnych włosach, które z widoczną ulgą wyrywał garściami.
— Jestem łotr! jestem zbrodniarz! jestem osioł! — powtarzał — warjat! podlec! niedołęga!
— O, Pancks! — jęknął znów Clennam — gdybyś się był nie zaraził tą gorączką, lepiej byłoby dla ciebie... i dla mnie!
— Lepiej — potwierdził Pancks. — Biegam od wczoraj rana — ale nic nie pomoże, wszystko stracone, wszystko!
— I właśnie wczoraj miałem sprzedać akcje — westchnął znów Clennam — przyszedłem do rozumu, pragnąłem się wycofać ze spekulacji... właśnie wczoraj!
— A ja nie wątpiłem do ostatniej chwili, stary osioł! — narzekał Pancks skruszony.
Artur podniósł się i wyprostował.
— Nie mam czasu do stracenia — rzekł poważnie — muszę zrobić, co w mojej mocy, aby ocalić dobre imię Doyce’a. Sam zawiniłem, sam jestem odpowiedzialny za wszystko. Jestem niewypłacalnym dłużnikiem Doyce’a i wszystkich jego wierzycieli. Niech mną rozporządzają.
— Czy pan wie, co to znaczy? — zawołał Pancks, odstępując od niego z przerażeniem.
— Może więzienie — rzekł Clennam ponuro — lecz zasłużyłem na to.
— W każdym razie powinieneś pan wezwać prawnika, to pański obowiązek w interesie Doyce’a. Przyślę panu Rugga.
Artur skinął głową na znak, że uznaje słuszność tej rady, i Pancks pomknął niezwłocznie, aby potwierdzić ją czynem. Clennam zajął się porządkiem w kantorze i napisaniem listu, który chciał ogłosić w pismach, wyznając swoją winę.
Szybkie przybycie Rugga było bardzo pożyteczne, gdyż Artur stracił głowę. Wprawdzie pan Rugg miał inny pogląd na tę sprawę i chciał uważać za swój obowiązek ratowanie swego klijenta, ale pod tym względem spotkał się z wolą stanowczą. Kljentem ma być Doyce i jego interes, jego opinja i ocalenie warsztatu. Clennam chce pokutować.
Nie oczekiwał długo na spełnienie tego życzenia. Nazajutrz rano pierwszy z wierzycieli zażądał aresztowania i uwięzienia Artura.
Ojciec i syn Chivery znajdowali się na stanowisku, gdy Artur Clennam zjawił się w Marshalsea jako więzień.
Stary odźwierny był zdumiony i wzruszony, uścisnął Arturowi rękę i wyznał, że nie wita go z radością. John skurczył się i zniknął.
Artur według obowiązujących przepisów w izdebce odźwiernego czekał na załatwienie formalności. Nie mając chęci mówić, wyjął z kieszeni gazetę i udawał, że czyta, póki nie zjawił się John z zawiadomieniem, że może iść do siebie.
Zeszedł z nim na podwórze. John wzdychał głęboko, lecz prowadził go na znane schody, do mieszkania, które Clennam dobrze pamiętał.
— Myślałem... że tu panu będzie lepiej — odezwał się ponuro. — Nie podam panu ręki... ale przygotowałem dla pana ten pokój. Czy pan zadowolony?
— Dziękuję ci, Johnie — rzekł Clennam roztargniony, wodząc zdumionem okiem po ścianach i sprzętach, które zdawały się wołać jednym głosem:
— Maleńka Dorrit!
Usiadł na krześle i pogrążył się w chaos myśli, wspomnień, trosk i bólu. Ogarniała go dziwna niemoc, znieczulenie, zdawało mu się, że zapada w sen jakiś, który obezwładnia go zupełnie.
A jednak w szarym mroku, który go otaczał, świeciło drobne, lecz miłe światełko: — maleńka Dorrit.
Nigdy dotąd nie zdawał sobie jasno sprawy, jaki wpływ na jego życie miało to drobne dziewczę. Teraz widział, iż była dla niego przykładem. Zbudziła w nim nowe, najlepsze uczucia. Kto czynem, nie słowami, uczył zapomnienia o sobie, pracy dla innych, miłości wytrwałej i bezinteresownej, walki cichej i mężnej z drobnemi, lecz ciągłemi przeszkodami? Gdy myślał o jej pracy, zniszczonem obuwiu, lichej sukience, niedojedzonych obiadach, które przynosiła do domu, gdy przypominał sobie, jak gorąco musiała bronić słabości ojca, — czuł się sam małym, słabym, niegodnym przyjaźni tej szlachetnej istoty.
A jednak tej przyjaźni nie myślał się wyrzec, ona była mu dzisiaj jedyną gwiazdeczką, rozjaśniającą ponure ciemności.
Do pokoju wszedł odźwierny Chivery.
— Czy pan nic nie potrzebuje? Wychodzę na miasto. Przepraszam, że wszedłem, lecz nie mogłem się dostukać, myślałem, że pan słaby.
— Stukaliście? — spytał Artur zadziwiony.
— Kilka razy. Przysłano pańskie rzeczy. John zaraz je przyniesie. Chciałem też prosić pana, żeby nie zwracał uwagi, jeśli John będzie dziwaczył. To bardzo dobry chłopiec i bardzo szlachetny, tylko... tylko... ma serce.
Skinął głową i wyszedł. Clennam nic nie rozumiał, co to znaczy. John przyniósł jego walizkę z rzeczami, skrzynkę z papierami, umieścił wszystko na właściwem miejscu.
— Dziękuję, panie Johnie — rzekł Clennam uprzejmie — może pozwolisz teraz podać sobie rękę.
John spojrzał na niego i zachmurzył czoło.
— Nie... nie... — rzekł — nie mogę... Nie mogę podać panu ręki.
— Co to znaczy, Johnie? Nie wiem, o co ci chodzi. Jakieś nieporozumienie.
— Niema żadnego nieporozumienia. Ja wiem, o co mi chodzi, i gdyby to było możliwe, wyzwałbym pana do walki na pięści. Ale... ha... przepraszam!
I wybiegł z pokoju.
Artur usiadł na krześle i pogrążył się znowu w myślach.
Nie wiedział, ile czasu upłynęło, gdy usłyszał pukanie i ujrzał na progu Johna.
— Przyszedłem — rzekł — bo... czy pan nic jeść nie będzie?
— Nie mam apetytu, Johnie.
— Tak nie można... doprawdy... Nie można cały dzień siedzieć na krześle i nic nie jeść. Ośmieliłbym się zaprosić pana do siebie na herbatę, ale jeśli nie łaska, to przyniosę.
Artur chciał mu okazać, że jest wdzięczny za pamięć, domyślał się, że odmowa byłaby przykra młodzieńcowi, i zgodził się iść do niego na herbatę.
John mieszkał w małej izdebce na strychu, którą Clennam znał także i pamiętał, gdyż tu znalazł zemdloną Emi w dniu wyjazdu, kiedy rodzina Dorrit opuszczała Marshalsea.
Izdebka była świeżo wyklejona i miała lepsze sprzęty, lecz Artur, stojąc w progu, widział żywo obraz, jaki wtedy miał przed oczami.
John gryzł paznogcie i patrzył na niego z pod oka.
— Pan pamięta ten pokój? — spytał wreszcie.
— O, tak! Drogie dziecko! Kochana, maleńka Dorrit.
John zbladł i zadrżał, zasłonił twarz rękami i gwałtownie wybiegł z pokoju.
Artur z rozrzewnieniem patrzył na lichą izdebkę, w której płynęło życie cichej bohaterki, widział ją przy tem oknie, które pozwalało sięgnąć wzrokiem za mur więzienny, tu siedziała, myślała, pracowała zawsze dla innych, zawsze dla kochanych.
John zjawił się nakoniec, przyniósł chleb, masło, wędlinę, sałatę, nakrył stół, poukładał te specjały na talerzach i listkach kapusty, nalał herbatę i zaprosił gościa do stołu.
Ale Artur jeść nie mógł. Nie mógł przełknąć chleba, który rozsypywał mu się w ustach niby piasek, czuł wstręt do mięsa. Pił tylko herbatę, żeby gospodarzowi nie robić przykrości.
John zapraszał, wkońcu sam stracił apetyt.
— Powinienem był zanieść panu tam posiłek — odezwał się po chwili — tu... wobec tych ścian, świadków jej miłości... nie, niepodobna!
Artur otworzył oczy, patrząc ze zdziwieniem na wzburzoną twarz Johna — wreszcie spytał cicho:
— Czyjej miłości?
John oblał się rumieńcem, a jego większe oko cisnęło błyskawicę gniewu.
— Czyjej? — powtórzył. — O, nie przypuszczałem, że... pan chce... tak udawać!
— Słowo ci daję, Johnie, że nic nie rozumiem. Miłości maleńkiej Dorrit? Mówiłem o tem z twoją matką... wiesz zapewne... pytałem także maleńkiej... o ile mogłem delikatnie... gdyby się przyznała... pragnąłem bardzo szczerze pomóc waszemu szczęściu... Jednak... zdaje mi się...
Teraz John miał szeroko otwarte źrenice, a wyraz jego twarzy takie wyrażał zdumienie, że Clennam umilkł nagle.
John zbudził się jak ze snu.
— Oh... ona! — jęknął. — Ona nie mogła mię kochać... Za nisko jestem dla niej! Ona... Dlaczego pan to wszystko mówi? Dlaczego pan udaje? — powtórzył znów z gniewem. — Pan wie dobrze, że oddała serce panu!
Artur cofnął się, jakgdyby te słowa były dla niego uderzeniem pięści, patrzył na Johna prawie nieprzytomny, jego usta poruszyły się dwukrotnie, niezdolne wydać głosu.
— Mnie? — wyszeptał nakoniec. — Chyba mylisz się, Johnie?
— Ja się mylę! — zawołał młodzieniec ze zgrozą. — Ja, co cierpiałem tyle, jakby strzały tysiąca dzikich ludzi przeszyły moje serce!... Ja, cobym skonał dawno, a może targnął się na własne życie, gdyby matka mogła beze mnie poradzić sobie z tym sklepikiem... gdyby ojciec nie liczył na to, że go zastąpić mogę! Nie, panie Clennam, takich rzeczy się nie mówi!
Wyjął z kieszeni chustkę i otarł zapłakane oczy. Artur podniósł się z miejsca.
— Szanuję twoje szlachetne uczucia, panie Johnie — rzekł z powagą — jesteś zacnym młodzieńcem, bezinteresownym, daruj mi jednak, że cię pożegnam w tej chwili. Czuję się tak zmęczony. Kiedyś pomówimy o tem... teraz potrzebuję odpocząć.
Wolnym krokiem wyszedł z pokoju, zszedł ze schodów, minął podwórze i nakoniec zamknął się w swoim pokoju.
Ach, jakże potrzebował samotności! Czuł chaos w głowie, zupełną niezdolność myślenia. Maleńka Dorrit — jej miłość — czy to może być prawda? — maleńka Dorrit.
Siedział na krześle, nie śpiąc, lecz nie wiedząc, co się wkoło niego dzieje. Teraz w głębi duszy, może nieświadomie płynął wzburzony potok wszystkich uczuć, lecz on nie zdawał sobie z tego sprawy. Upływały godziny, on nie zmieniał miejsca, zastał go w tej samej pozycji wieczór, gdy zjawili się Plornishowie.
Oboje byli ogromnie zmartwieni, Plornishowa płakała, mularz w zmienności losu wskazywał pociechę. Przynieśli mu cały kosz zapasów żywności, obiecywali odwiedzać go często, mówili o zmartwieniu wszystkich znajomych z Rozdartego Serca. Tylko Cavaletto nic o tem jeszcze nie wie, bo dotąd nie był w domu. Rzadkim teraz jest gościem.
— Całe szczęście, że miss Dorrit o tem nie wie i nie dowie się nigdy — zapewniła go wreszcie Plornishowa. — To byłoby dla niej za wiele.
— O, tak — powtórzył Plornish, westchnąwszy z silnem przekonaniem.
Artur pożegnał wreszcie dobrych ludzi i pośpiesznie położył się do łóżka, aby uniknąć jakichkolwiek już odwiedzin. Leżał bezsenny i zgorączkowany, a gdzieś w górze, w czarnej przestrzeni, świeciła nad nim maleńka gwiazdeczka, o której wiedział tylko, że nazywa się maleńka Dorrit.
To światełko było dla niego kotwicą, latarnią wśród odmętów burzy morskiej dla skołatanego okrętu. Nic nie chciał i nie pragnął, lecz dobrze — że była.
W izdebce maleńkiej Dorrit John spał snem spokojnym. Na stole leżał arkusz pięknego papieru, a na nim wypisany ostatni nagrobek:
JOHN CHIVERY,
umarł w sędziwych latach po wielkiem zwycięstwie nad sobą. Spotkał swojego rywala w nieszczęściu i zamiast go wyzwać na pięści, okazał się — wspaniałomyślnym“.
Towarzysze niedoli nie powzięli dla Clennama życzliwości, nie potrafił zyskać tu dobrej opinji. Nazwano go dumnym, gdyż unikał towarzystwa, szukał samotności w czterech ścianach swego pokoju, nie bywał na zebraniach w więziennej kawiarni i stawał się posępnym, milczącym, leniwym, ulegając wpływom zamknięcia.
Od czasu uwięzienia upłynęło już prawie dwa i pół miesiąca, a w życiu jego nic się nie zmieniło, i sprawy, przez pana Rugga prowadzone, nie obiecywały pomyślnego rezultatu. Gorliwy prawnik wraz z Pancksem robili, co było w ludzkiej mocy, aby ocalić Doyce’a. Rugg nalegał usilnie, aby Clennam przynajmniej pozwolił się przenieść do królewskiego więzienia za długi, gdzie warunki bez porównania były lepsze, lecz Artur z uporem odmawiał, choć zdrowie jego cierpiało widocznie i budziło obawy życzliwych mu ludzi.
Pewnego dnia usłyszał obce kroki na schodach i nieznane stukanie do drzwi. Artur obojętnie odezwał się:
— Proszę!
W tej samej chwili drzwi otwarły się z hałasem i na progu z zuchwałą miną ukazał się Blandois.
— Salve! — zawołał. — Życzyłeś pan sobie podobno mię widzieć... i otóż jestem!
Clennam nie zdołał jeszcze zebrać myśli, kiedy weszli za przybyłym Pancks i Cavaletto. Obydwaj poraz pierwszy byli tu u Artura. Pancks sapał, chrapał, świstał, zdradzając temi głosami wzruszenie, Jan Babtysta usiadł na ziemi przy progu i nie spuszczał z oka Blandois.
— Altro, jest, — rzekł z uśmiechem głębokiego zadowolenia, zwracając się na chwilę do Artura — znalazłem! Znalazłem, choć się chował jak ten kret pod ziemię. Ale znalazłem, altro! Rozpytywałem Włochów, Francuzów i Niemców... nikt, nikt go nie znał. Usłyszałem wreszcie, że w jednym domu ukrywa się siwy jegomość. Siwy jegomość! No, i dopilnowaliśmy go razem z panem Pancks. To on... i musiał przyjść.
— Tych dwóch warjatów doprowadziło do tego — rzekł pogardliwie Blandois — ale kto na tem skorzysta, pytanie.
— Złowieszczy ptaku — wyrzekł Artur z oburzeniem — więc rozmyślnie chciałeś na dom mojej matki rzucić podejrzenie? I poco? Dlaczego? Skąd ci przyszła do głowy taka nikczemna komedja?
— Ciekawość! ha, ha, ha! Radzę ci... ostrożnie, panie Arturze Clennam, żebyś gwałtownością nie skompromitował swej szanownej mamy.
— Milcz, oszczerco i podły tchórzu! — krzyknął Artur — Nie wyobrażaj sobie, że nie mam dość siły, aby zrzucić cię ze schodów. Rozkazuję ci mówić, czego chcesz od mojej matki, w jakim celu wymyśliłeś ten ohydny podstęp.
Blandois zbladł i stracił wyzywającą zuchwałość, lecz po chwili pogłaskał wąsa i przemówił spokojniej, siadając bez zaproszenia na krześle.
— Jestem szlachcicem, mój panie, i basta. Zawsze nim pozostanę, bez względu na grubjaństwa ludzkie. A teraz do stu katów, jeśli chcesz wiedzieć prawdę, postaw butelkę wina. Inaczej nie usłyszysz ani słowa.
Artur ze wzgardą rzucił pieniądz na stół i spojrzał na Cavaletto, lecz ten potrząsnął głową, widać było, że nie odstąpi zwierzyny, którą z takim trudem wytropił. Więc Pancks zbiegł ze schodów, aby spełnić polecenie.
Dzięki miejscowej kawiarni butelka szybko znalazła się na stole.
— Ha, ha, ha! — śmiał się Blandois — dużą szklankę! Szlachcic rodzi się na to, aby mu usługiwano — i przesunął po wąsach białą ręką. — Otwartość była zawsze cechą mego charakteru — zaczął, napełniając drugą szklankę. — Dlaczego nie mam mówić? Użyłem podstępu? Prawda, dobry sposób, choć popsułeś go nieco, mój ciekawy panie. O co chodzi? Mam piękny towar do sprzedania, cenny, ciekawy towar. Powiedziałem o nim pańskiej szanownej mamie i nałożyłem cenę. Ale szanowna mama była w targu trochę uparta, słowem, poróżniliśmy się. Więc dla rozmaitości postanowiłem... zniknąć. Zabawna myśl, nieprawdaż? Musieli się cieszyć i szanowna mama, i mój stary przyjaciel, Flintwinch!
— Do rzeczy, panie Rigaud — przerwał surowo Clennam.
Blandois zadrżał i rzucił nań spojrzenie, w którem walczyły z sobą strach i wściekłość. Lecz wychylił znów szklankę wina i roześmiał się głośno.
— Ha, ha, ha! pyszny koncept. Jeszcze trochę i byłbym się napewno doczekał ogłoszenia, że wiadoma osoba może przyjść w wiadomej sprawie, gdyż jej warunki zostały przyjęte. Ale to djabli wzięli. Ja sobie poradzę, ale czego pan więcej chcesz ode mnie?
Artur uczuł w tej chwili cały ciężar murów więziennych, krępujących jego swobodę. Powinien był działać, a miał związane ręce.
— Jeszcze uprzedzam pana, panie filozofie, że byłoby lepiej dla ciebie nie mieszać się zupełnie do tej sprawy — dodał złośliwie Rigaud, mrużąc oczy i kryjąc nos pomiędzy wąsy.
— Jedno jest wyjaśnione — odezwał się Artur — że pan żyjesz. To rzecz najważniejsza. Są świadkowie, którzy zaprowadzą pana do pierwszego policjanta i zagadka zniknięcia będzie wyjaśniona.
— Nikt mnie nie zaprowadzi do żadnego policjanta! — zawołał z oburzeniem Rigaud. — Niech was djabli wezmą z waszymi świadkami, bez nich przedstawię się, komu potrzeba, i dam świadectwo, o które wam chodzi. Kontrabandzista, pióra i papieru!
Cavaletto wypełnił rozkaz według wskazówek Artura, a Blandois, uśmiechnąwszy się złowrogo i podnosząc wysoko wąsy, zaczął pisać:
„Wielmożna pani Clennam.
Czekam odpowiedzi.
Więzienie Marshalsea.
Pokój Artura Clennam.
- Szanowna i droga pani. Z głębokim żalem dowiedziałem się od syna pani, który odszukał mię z pomocą szpiega, iż szanowna pani niepokoiła się o moje życie. Pospieszam zatem stwierdzić, że jestem zdrów zupełnie.
- Pospieszyłbym na skrzydłach do szanownej pani, gdybym był przekonany, że jest zdecydowana na przyjęcie proponowanych przeze mnie warunków. Ponieważ jednak mam co do tego wątpliwości, oświadczam, iż po stanowczą decyzję zgłoszę się za dni osiem od daty dzisiejszej, i jeśli nie porozumiemy się wówczas, spadną na szanowną panią wszystkie nieuniknione następstwa tego zbytniego uporu.
- Odkładam zakończenie interesu, aby szanownej pani pozostawić czas do przygotowania warunków, któreby zadowoliły nas oboje. Ponieważ jednak niezależnie od swojej woli pozbawiony zostałem dotychczasowego schronienia, wymagam zwrotu kosztów życia hotelowego przez ten tydzień.
- Proszę przyjąć, droga i szanowna pani, wyrazy głębokiego poważania.
- Serdeczne pozdrowienie najdroższemu przyjacielowi Flintwinchowi przesyłam, całuję rączki jego przezacnej małżonce“.
Odczytał ten list głośno, złożył, zaadresował i rzucił Cavaletto, aby go odniósł natychmiast. Lecz Jan Babtysta nie ruszył się z progu. Pancks wyręczył go znowu.
Blandois zapalił papierosa i puszczając kłęby dymu, usiłował zawiązać rozmowę. Artur jednak nie odpowiadał, zanadto był zajęty własnemi myślami.
Więc zaczął nucić znowu włoską ludową piosenkę, a Cavaletto wtórował mu pomimowoli.
W kwadrans Pancks był z powrotem, prowadząc za sobą Flintwincha, ale te piętnaście minut wydawały się Arturowi godzinami.
Na widok Jeremjasza Blandois podskoczył, chwycił go za szyję i obrócił wkółko, zanim Flintwinch zdołał usunąć się od tych karesów.
— Odpowiedź! wołał Rigaud Dawaj żywo!
— Kartka do pana Artura — rzekł starzec, podając mu kawałek papieru, na którym pani Clennam napisała:
„Zrujnowałeś się sam, dlaczego chcesz rujnować innych? Jeremjasz Flintwinch jest moim posłem i przedstawicielem“.
Artur przeczytał bilecik i rozdarł.
— No, Flintwinch, gdzież odpowiedź? — powtórzył natarczywie Rigaud.
— Pani Clennam ma ręce chore, więc przesyła odpowiedź ustną. Chciała powiedzieć, że zgadza się na pańskie warunki i prosi o przybycie za osiem dni, licząc od dzisiaj.
— Bardzo pięknie! — zawołał Rigaud, wybuchając śmiechem. — Zdaje mi się, że teraz jestem wolny. Z drogi, kontrabandzisto I Możesz sobie leźć za mną, jeśli ci się podoba.
Jan Babtysta pytająco spojrzał na Clennama.
— Owszem — rzekł Artur jeśli go się nie obawiasz.
— Już go się nie boję, odkąd pan wie o wszystkiem — odparł wesoło Altro.
Rigaud-Blandois wyszedł z uprzejmym ukłonem, podnosząc w górę wąsy i nucąc włoską piosenkę. Za nim szedł Cavaletto, potem Flintwinch, kiwając głową, a wkońcu Pancks, wzdychając i wydając dziwne odgłosy, niby psująca się lokomotywa.
Pozostawszy sam, Artur uczuł się tak przygnębionym, złamanym, opuszczonym i bezsilnym, jak jeszcze nigdy w życiu. Otoczyły go zupełne ciemności, w duszy zapanował niepokój i gorycz, nie widział dziś nad sobą żadnej gwiazdki.
Niepokoj i sumienie — smutni towarzysze więźnia. Dzień udręczeń, a noc bezsenna — to sił nie dodaje nikomu. Nazajutrz po wizycie Blandois Clennam zrozumiał, że nietylko moralne, lecz i fizyczne siły jego są wyczerpane.
Bał się dnia i własnych myśli, bał się nocy i jej widziadeł. Nie miał ucieczki nigdzie. Zdawało mu się, że dąży do śmierci, i lękał się śmierci w więzieniu. Ostatkiem pragnień łaknął powietrza i słońca, otwartej przestrzeni, ucieczki od tych murów chłodnych, wilgotnych i ciemnych.
Miewał gorączkę, dreszcze, wiedział, że jest chory, ogarniało go zupełne zniechęcenie, bał się widoku ludzi. Dlatego też napisał do Plornishów, którzy bywali tutaj dosyć często, że ma obecnie ważne zajęcie z prawnikiem i dlatego musi ich prosić, aby go nie odwiedzali w tym tygodniu, chociaż ich widok sprawia mu zawsze przyjemność.
W podobny sposób starał się pozbyć i Johna, który zaglądał często, dopytując, czy nie może mu oddać jakiej usługi. Artur udawał wtedy, że jest zajęty pisaniem i odpowiadał, jak mógł najswobodniej, że dziękuje za pamięć, lecz nie ma o co prosić.
Tak pięć dni przeżył w zupełnej prawie samotności. Zaświtał wreszcie szósty dzień męczarni po nocy bezsennej, dzień gorący i duszny w ciasnych i rozgrzanych murach.
Artur wstał z bólem głowy, spojrzał na bezbarwne niebo, na żółty krąg słońca, tonącego we mgle i nie byłby się podniósł, tak był wyczerpany, gdyby nie obawa, że zwróci przez to na siebie uwagę.
Umył się z trudem, ubrał i usiadł na krześle, gdzie zaraz zaczął drzemać. Budził się i zasypiał, niezdolny już rozróżnić snu od jawy. Słyszał ruch na podwórzu, to jakieś melodje, ktoś z nim rozmawiał, ale czy w rzeczywistości?
Zwolna wydało mu się, że jest w pięknym ogrodzie. Otaczają go drzewa kwitnące i kwiaty. Czuł ich zapach rozkoszny i orzeźwiający, upajał się ich wonią, uspokajał.
Otworzył oczy, spojrzał wpół przytomnie i na stole zobaczył bukiet kwiatów. Naturalnie złudzenie, miał przecież gorączkę. Zamknął oczy i z przyjemnością oddychał tym słodkim zapachem, który mu nasuwała chora wyobraźnia. Otworzył znowu oczy, już z pewną obawą, że kwiaty znikły — ale zobaczył je znowu.
Zdziwiony podniósł głowę, wziął je w rękę. Jakież były prześliczne. Nigdy w życiu tak pięknych nie widział. Przyłożył je do twarzy i do czoła, potem umieścił w szklance, która stała obok zimnej herbaty, i rozpostarł nad niemi ręce, jak człowiek, który ogrzewa dłonie nad ogniem.
Zaczął myśleć, skąd się tu wzięły, lecz wkrótce ogarnęła go znów senność. Słyszał jakąś muzykę, zdawało mu się chwilami, że widzi przesuwające się jakieś postaci. Podniósł głowę i ujrzał, że drzwi się cicho otworzyły, w progu stała figura, owinięta w płaszczyk — płaszczyk spadł i zrobiła się z niej maleńka Dorrit. Klasnęła w ręce, uśmiechnęła się i rozpłakała.
Artur krzyknął zlekka, lecz w tej chwili Emi podbiegła do niego, uklękła obok krzesła i położyła mu ręce na piersi, ażeby nie mógł wstać, łzy płynęły jej po twarzy, wymówiła cicho, słodko jego imię.
— Mój przyjacielu, drogi przyjacielu powtarzała miękko, serdecznie — ty płaczesz? To z radości, że ujrzałeś swoje dziecko, prawda? Prawda, kochany, drogi przyjacielu?
A gdy milczał, przyciskając do serca jej ręce, dodała.
— Nie powiedziano mi, że jesteś chory.
— Nie wiedziałem... — rzekł wreszcie z jękiem Artur — w tej sukience?
— Zdawało mi się, że w niej będę panu milsza. Zachowałam ją na pamiątkę. I widzi pan, z kim przyszłam?
Spojrzał w kierunku drzwi i spostrzegł Maggi, stojącą ze złożonemi rękami i wyrazem zdziwienia i zachwytu.
— Przyjechałam wczoraj wieczorem — opowiadała Emi. — Dziś poszłam do Plornishów i dowiedziałam się o wszystkiem. Czy pan nie miał przeczucia, że dziś przyjdę? Czy pan nie myślał o mnie? O, ja myślałam często... zawsze... ciągle...
— Dużo myślałem o...
— O maleńkiej Dorrit. Czy pan zapomniał, że tak się nazywam? — dokończyła, gdy się zawahał. Zawsze jestem ta sama maleńka Dorrit.
— Myślałem o tobie często... ale...
Przypomniał sobie, że jest bankrutem i więźniem, więc czy mu wolno dzisiaj myśleć o niej?
— Przyszłam tu wcześniej — mówiła dalej Emi — ale było za wcześnie. Zostawiłam panu te kwiaty. Pan nie widział mojego wejścia. Więc poszłam do Chivery, byłam w pokoju Johna, moim dawnym pokoiku... tyle wspomnień...
Clennam był dość przytomny, aby zauważyć, że maleńka Dorrit stała się więcej kobietą, stała się śmielszą, więcej pewną siebie, choć nie straciła wdzięku nieśmiałości. Jej delikatna twarzyczka nabrała zdrowej cery, opalona słońcem południa, lecz oczy nie zmieniły poważnego i słodkiego wyrazu, który działał jak balsam na cierpiącą duszę.
Wstała, zdjęła kapelusz i z pomocą Maggi zaczęła sprzątać pokój, tak jak dawniej, Spryskała go orzeźwiającą jakąś wodą, uczuł woń lasu i świeże powietrze. Z koszyczka Maggi wyjęła lekkie galaretki, chłodzący napój, wino i pieczone kurczę. Ustawiła wszystko na stole. Sama usiadła przy oknie, otworzyła jakieś pudełko i zaczęła szyć firankę.
W pokoju robiło się jaśniej i milej. Maleńka Dorrit szyła w milczeniu, dla Artura jej widok stanowił wypoczynek. Patrzył na nią i z każdą chwilą czuł wyraźniej, jakiem szczęściem jest jej obecność, jakim skarbem jest serce tej drobnej istotki, jak mu jest droga, jak bardzo ją kocha.
Emi nie pozwalała mu wiele rozmawiać. Wstawała czasem, podawała mu chłodzący napój lub lekki posiłek, poprawiała poduszkę, którą umieściła mu pod głową, uśmiechała się słodko i wracała na swoje miejsce, aby szyć znowu, szybko, zręcznie i w milczeniu.
Tak upłynął dzień cały. Słońce zaszło wreszcie za dachy i mury. Emi białą firanką zasłoniła okno, stanęła przy nim z ręką opartą o poręcz, i po długiem wahaniu przemówiła cicho.
— Muszę odejść — zaczęła — ale chciałam przedtem pomówić jeszcze z panem, odkładałam ciągle... trzeba powiedzieć wkońcu... Już nie wyjadę z Anglji. Edward chce podróżować, więc niech jedzie. Kocha mię i zostawia mi swobodę.
Chce, żebym była szczęśliwa, nic więcej.
Umilkła i spojrzała na bladą gwiazdeczkę, która zamigotała na wieczornem niebie. Nie odwracała oczu i zdawało się, że mówi do niej, że jej powierza swoje pragnienia, nadzieje.
— Nie wiem, ile przypadnie na mnie z majątku ojca, ale cóż mi po pieniądzach? Jakąż dla mnie miałyby wartość, gdybym nie mogła ich użyć dla tych, których kocham, przedewszystkiem dzisiaj... dla pana! Byłabym najnieszczęśliwszą, gdybym panu nie mogła pomóc. To jest tylko pożyczka, którą mi pan zwróci. Mogę czekać... z takiem wielkiem szczęściem w sercu, że mi wolno spłacić część długu, jaki zaciągnęłam niegdyś. Przecież mi pan nie odmówi tego szczęścia? Zawsze pan był dla mnie dobry, więc i teraz. I nie chcę nawet, żeby się pan zgodził dzisiaj. Pan ułoży sobie warunki... jakie zechce. Dzisiaj pozwól mi tylko odejść z nadzieją w sercu, że przede mną tak wielkie, tak ogromne szczęście!...
Było już prawie ciemno. Artur oparł zmęczoną głowę na jej ręku, i przemówił spokojnym, chociaż cichym głosem.
— Nie, drogie dziecko moje. Nie. Tak kupiona swoboda nie miałaby dla mnie wartości. Byłbym nędznym, spodlonym, nieszczęśliwym. Nie. Ale dziękuję ci z głębi serca za te słowa... nie zapomnę ich nigdy w życiu.
— A jednak — załkała Emi — nie chcesz mię zrobić szczęśliwą...
— Nie mogę, drogie dziecko... tego jednego nie mogę. Gdybym był wolny, silny, niezależny, umiałbym dziś inaczej odpowiedzieć na twoje słowa... ale dla mnie wszystko skończone. Przebacz mi, że jeszcze nazywam cię dzieckiem. Tyś silniejsza ode mnie. Jesteś kobietą, którą czczę i kocham. Niech cię Bóg wynagrodzi za to wszystko, czem byłaś dla mnie w życiu... dziś... nic mi nie zostało, nie odwracasz się jednak od nędzarza... Jesteś dobra, ale... zapomnij o mnie. Dla mnie nic tu już niema na ziemi... Nic niema.
Emi złożyła ręce i błagała wzrokiem. Artur nie patrzył na nią.
Nagle na dole dał się słyszeć dzwonek. Clennam podniósł się jakgdyby z wysiłkiem, podał Emi płaszczyk, kapelusz i drgnął, gdy uczuł jej maleńką rączkę w swej dłoni.
Przytrzymał ją mocno, potem podniósł do ust. Był bardzo blady.
— Jeszcze muszę cię prosić o jedno, maleńka Dorrit rzekł bardzo cichym głosem. Widzisz, jak mi ciężko, a jednak trzeba... Nie przychodź tu... często... Chciałbym powiedzieć: nie przychodź tu więcej, ale nie mam odwagi. Czasem... czasem... To nie twój świat. Inna przyszłość otwiera się przed tobą...
Nie mogli mówić dłużej. Maggi nalegała także. Artur sprowadził Emi po schodach aż na dół, za chwilę ciężka furtka zatrzasnęła się za nią.
Z trudem wszedł po stromych schodach i rzucił się na łóżko wyczerpany. Było ciemno i cicho. Czuł dreszcz i gorączkę, myślał, że śmierć się zbliża. Wszystko się wreszcie skończy.
Około północy usłyszał skradające się kroki. Ktoś uchylił drzwi bardzo cicho i John wszedł do pokoju w pończochach, bez obuwia.
— Co się stało? — spytał Artur przestraszony.
— Nic się nie stało, ale nie wolno chodzić o tej porze. Wszystko mi jedno. Chciałem, żeby pan wiedział, że odprowadziłem miss Dorrit.
— Dziękuję ci, Johnie, bardzo ci dziękuję.
— Miss Dorrit szła piechotą, żeby rozmawiać ze mną. Mówiła o panu. Powiedziała mi: „Johnie, byłeś zawsze dobry, jeśli chcesz dzisiaj oddać mi przysługę, czuwaj tam nad nim w mojej nieobecności“. Przyrzekłem jej i teraz... jestem pańskim przyjacielem aż do grobu!
Clennam wyciągnął rękę do zacnego chłopca, nie mając sił przemówić ze wzruszenia.
— Jeszcze nie wszystko — rzekł John, wstrząsając głową — jeszcze kazała powtórzyć te słowa: „powiedz mu, że maleńka Dorrit kochać go będzie wiecznie“. No, teraz niech pan powie, czy postąpiłem uczciwie?
— Tak jest, Johnie, uczciwie.
— Więc niech pan jej to powie... I oto moja ręka. Do grobowej deski jestem pańskim przyjacielem.
Nadszedł dzień, naznaczony przez Rigaud-Blandois na załatwienie handlu z panią Clennam. Dzień słoneczny i jasny, jakby na urągowisko dla posępnych mieszkańców ponurego domu. W godzinie przedwieczornej na pustej ulicy ukazały się trzy postaci: Blandois, Pancks i Cavaletto.
Blandois był czerwony, oczy miał nieco mętne, wąsy bezustannie podnosił do nosa, wyglądał na człowieka, który z pomocą wina nabrał dużo odwagi i ma zamiar zużytkować ją co prędzej. Pancks i Altro nie odstępowali go na krok.
Rigaud zapukał mocno, raz i drugi, odepchnął Jeremjasza, który drzwi otworzył, i śmiało wszedł na schody.
Pani Clennam siedziała na swem zwykłem miejscu, a chociaż twarz jej była kamienna jak zawsze, uderzało w niej coś nowego, co trudno było określić wyrazem. Na parapecie otwartego okna siedziała Efri, cerując pończochy.
— Co to za ludzie? — spytała pani Clennam sucho, patrząc na towarzyszów Rigaud — i poco tutaj przyszli?
— Moje cienie z łaski Artura Clennama — złośliwie zauważył Rigaud.
— Pan Clennam chciał, żebym tu przyprowadził tego pana — odezwał się Cavaletto. — Moja robota skończona.
I z ukłonem cofnął się ku drzwiom.
— Ja chcę tylko powiedzieć — dodał Pancks — że mi ogromnie przykro pozostawiać panią w towarzystwie tego pana, kiedy syna tu niema. I to wszystko z mojej winy. Zgubiłem tego człowieka i nie wiem, jak mam wynagrodzić krzywdę.
— Ach — zawołał Jeremjasz, teraz dopiero uważnie spojrzawszy na Jana Babtystę — to on zajął mi tyle czasu wówczas wieczorem, kiedy był pan Casby, rozpytując o pana Blandois! Gdybym był wiedział.
— Zguba się odnalazła — przerwał Pancks — ale pan Artur nie może tak postąpić, jakby pragnął. Pozbawiony wolności, chory, czuje się bardzo nieszczęśliwym. Dostarczył wprawdzie kryjącego się gentlemana, lecz nie może go zmusić do wyjaśnienia tajemnic, które panu Arturowi zatruły życie. Biedny człowiek, nie ma przyjaciół w tym domu!
Spojrzał na Efri jakgdyby z wyrzutem i, nie czekając na odpowiedź pani Clennam, wyszedł z Włochem z pokoju.
— No, wynoś się — zawołał Jeremjasz na żonę — nie jesteś tu potrzebna.
Ale na twarzy Efri była dziwna walka, bladła i czerwieniła się naprzemian, nagle odrzuciła pończochę, uchwyciła się mocno ramy okna i krzyczała, machając drugą ręką.
— Nie pójdę stąd, nie pójdę! — Nie zbliżaj się, Jeremjaszu, bo wyskoczę oknem i narobię takiego krzyku, że cała ulica się zbiegnie. Dosyć tego, dosyć tajemnic! Nie chcę tak żyć dłużej. Chcę wiedzieć, co się tu dzieje koło mnie, albo wolę się zabić!
— Stój zawołała pani Clennam na Flintwincha, który chciał podejść znienacka do okna. — Efri, wyjdź, ja ci każę.
— Nie posłucham nikogo — zawołała Efri. — Muszę tu żyć w tym domu, pełnym strachów i chcę przynajmniej wiedzieć, czego się boję. Chcę wiedzieć.
Było takie postanowienie na jej twarzy, że pani Clennam odwróciła się do Blandois.
— Czy pan żąda, żeby usunąć tę warjatkę?
— Ja? Cóż to mnie obchodzi? To rzecz pani.
— Więc daj jej pokój, Flintwinch. Szkoda na to czasu. Zaczynajmy.
Rigaud wyciągnął nogi, podniósł wąsy do nosa i zaczął słodkim głosem.
— Jestem szlachcicem, gentlemanem, który...
— Był więziony w Marsylji za zabójstwo — dokończyła pani Clennam.
— Ach, ach! padam do nóżek! całuję rączki! — śmiał się Blandois kobiece upodobanie do plotek. Mniejsza o to. Przyszedłem tu, ażeby dzisiaj skończyć sprawę tak czy inaczej. Bez tego nie wyjdę. Po raz ostatni rozmawiamy z sobą. Wszak pani mnie rozumie?
— Tak sądzę.
— Chodzi mi o pieniądze, jakkolwiek jestem gentlemanem, bez tego niema co robić na świecie. Pani rozumie, prawda?
— Proszę dalej.
— Jestem człowiekiem łagodnym, dobrze wychowanym i pełnym galanterji dla płci pięknej, lecz żartować z siebie nawet damom nie pozwalam. Wpadam natychmiast we wściekłość i bywam wówczas mściwy. Zemsta należy także do przyjemności życia. Wszak wyrażam się jasno?
— Najzupełniej.
— Pozwoli pani, że wspomnę w krótkości, co zaszło między nami podczas dwóch poprzednich moich wizyt w tym domu.
— To zbyteczne.
— Ja sądzę inaczej i pozostaję przy swojem, do licha! Sprawa musi być postawiona jasno, inaczej nie dojdziemy do końca. A czasu niewiele: niewiele! Pierwsza wizyta nie ma wielkiego znaczenia, przekonałem się tylko, że mam do czynienia z damą, której poszukiwałem. To wszystko. Zaprzyjaźniłem się z miłym Flintwinchem i sprawdziłem okoliczności podrzędne.
Umilkł na chwilę i rzucił ukośne spojrzenie na panią Clennam, na której twarzy można było zauważyć zsunięcie ciemnych brwi.
— Druga wizyta — zaczął — była już zupełnie jasna: zażądałem od lady, którą głęboko poważam, tysiąca funtów sterlingów za pewne papiery, które mogłyby ją skompromitować. Czy pani przeczy?
— Nie.
— Tem lepiej. Dzisiaj za te papiery żądam dwóch tysięcy funtów. Zwłoka to rzecz kosztowna! Wtedy nie przyszliśmy do porozumienia, a ponieważ jestem człowiekiem wesołym, przyszło mi na myśl ukryć się tymczasem. Wyborny figiel, prawda? Dziś przychodzę po raz ostatni. Ale przedtem proszę uregulować rachunek hotelowy. Może się rozstaniemy jako wrogowie, więc to zaraz.
Wyjął rachunek. Pani Clennam odsunęła go ruchem ręki i dała znak Flintwinchowi, ażeby zapłacił. Jeremjasz ścisnął zęby, ale był posłuszny. Blandois zadźwięczał złotem.
— No, a teraz? — zwrócił się do pani Clennam.
— Muszę odpowiedzieć to samo, co wówczas: nie jestem tak bogata, abym mogła wypłacić taką sumę. Gdybym nawet chciała, to dzisiaj nie mogę.
— To znaczy: nie chcę? Tak? pytam po raz ostatni. Więc nie?
— Nie mam tyle. Przychodzisz pan po raz trzeci i grozisz. Mówisz o papierach, które prawdopodobnie chciałabym odzyskać, ale... właściwie... pańskie słowa i groźby są tak nieokreślone... Przyjmij pan te warunki, jakie ja dać mogę, a nie... to rób, co ci się podoba. Wolę zginąć odrazu, niż być w twojej mocy.
— Śmiała z pani kobieta! Nieprawdaż, przyjacielu Flintwinch?
— Nie odpowiadaj mu — rozkazała pani Clennam. — Niech powie jasno, co ma do sprzedania, a nie... to skończmy, i niech sobie idzie.
Rigaud chciał ją przeszyć pełnem wściekłości spojrzeniem, ale spotkał kamienne, nieruchome oczy i uczuł się bezsilnym.
— Więc życzy sobie pani zaczął z ironicznym uśmiechem abym w tem rodzinnem kółku opowiedział otwarcie historję pewnego domu i pewnej rodziny? Ha, może to i niezły wcale pomysł. Bardzo pięknie! Był sobie niegdyś pewien stryj i bratanek. Stryj, człowiek surowy i twardego charakteru, synowiec nieśmiały, cichy, zafukany...
— Nie zbliżaj się, Jeremjaszu! — krzyknęła nagle Efri. — Nie zbliżaj się, bo wyskoczę! — Wiem o tym stryju i o tym bratanku, chociaż mię tu jeszcze nie było w tych czasach. Wiem o ojcu Artura, że go morzono głodem, że nie śmiał się odezwać w obecności stryja, wiem, jak go ożeniono!
Blandois posłał jej całusa i z uśmiechem zwrócił się do pani Clennam.
— Nadzwyczajna domyślność! — rzekł, skłaniając głowę jakby na znak uznania. — Rzeczywiście ożenienie się bratanka było... zdaje się... dosyć oryginalne. Stryj powiedział: „Wybrałem ci żonę, kobietę z charakterem, jakiej potrzebujesz, ponieważ nie masz własnej woli. Ubieraj się do ślubu“. Coś w tym rodzaju. I bratanek się ubrał, wziął ślub i wprowadził do domu małżonkę, kobietę z charakterem!
Mrugnął na panią Clennam, której brwi zbiegły się już w jedną linję, a między niemi zarysowała się na czole zmarszczka, głęboka i surowa.
— Moja powieść zaczyna interesować panią — zaśmiał się nagle, podnosząc w górę wąsy. — Bardzo ciekawa dalej. Nadzwyczajne odkrycie! Kobieta z charakterem przekonywa się, że jej małżonek był żonaty już przedtem i ma syna, tylko... nie śmiał się przyznać do tego przed stryjem, ha! ha! ha!
— Nie zbliżaj się, Jeremjaszu! — krzyknęła znów Efri. — Już wiem! wiem! ha, rozumiem. Artur...
Rozległ się krzyk, Jeremjasz chciał pochwycić żonę, lecz Rigaud stanął nagle między nimi.
— Ani kroku, najdroższy przyjacielu! — krzyknął. — Nie rozumiem, dlaczego ta domyślna dama nie ma wiedzieć wszystkiego, co my wiemy? Biorę ją pod opiekę i chcę w niej mieć świadka.
Wziął Flintwincha za kołnierz i z największą gracją doprowadził go do stolika pani Clennam.
— A zatem Artur? — zwrócił się do pani Clennam. — Kto jest matką Artura?
— Nie ja! — zawołała pani Clennam w uniesieniu. — Tak, nie jestem jego matką. Przekonawszy się o zbrodni męża, postąpiłam tak, jak mi nakazywało sumienie. Nie wolno mieć dwóch żon. On musiał stracić obie i pojechał pokutować w obce i dalekie kraje. Ja wychowałam dziecko jak swoje. A szalona dziewczyna, która bez wiedzy rodziny zaślubiła tego słabego człowieka, dostała pomieszania zmysłów. Czy to moja wina? Zrobiłam wszystko, aby uratować Artura od hańby. A czemże odtąd było moje życie? Może słodką drogą po różach i szczęściu?
— Wspaniale! zawołał Rigaud. — To się nazywa stanowczość i czyste sumienie. Jestem pełen podziwu, choć znam tę historję, coprawda, z innej strony. Zresztą wszystko jedno, przejdźmy teraz do sprawy przywłaszczonych pieniędzy i ukrytego zapisu...
Pani Clennam schwyciła się nagle za głowę, zdawało się, że wstanie ze swego fotela, twarz kamienna straciła nieruchomość, wstrząsały nią nerwowe drgania.
— Flintwinch — syknęła wreszcie — ten papier spalony...
— Jest w mojem posiadaniu wraz ze szkatułką, pełną listów matki Artura i innych pamiątek rodzinnych.
— To kłamstwo, kłamstwo, kłamstwo! — zawołała gwałtownie pani Clennam. — Gibert Clennam na łożu śmierci dopisał w testamencie, że przeznacza tysiąc funtów dla matki Artura i tysiąc funtów dla urodzonej w więzieniu siostrzenicy niedołężnego człowieka, który się nią opiekował, który był sprawcą jej szalonego małżeństwa. Nie oddałam odrazu tych pieniędzy, bo matka Artura była już umierająca, a niedołężny starzec zmarnowałby je niezawodnie. Nie oddałam ich do ręki owej siostrzenicy, bo wydarłaby jej rodzina i także zmarnowała. Ale nie zniszczyłam zapisu, chowałam go do czasu, a maleńką Dorrit wspomagałam w inny sposób, skuteczniejszy i trwalszy. Nie chciałam skrzywdzić tego dziecka, to nieprawda! Byłabym jej oddała owe tysiąc funtów chociażby wprost od siebie. Mogłam dać jej i dwa tysiące, jak było w testamencie, nie wyciągając starego szpargału.
— I dlatego zapewne został wkońcu spalony? zaśmiał się Blandois z zuchwałą miną.
— Został spalony — powtórzyła głucho. — Teraz dopiero rozumiem nikczemny podstęp Flintwincha. W dzień przyjazdu Artura on mnie do tego skłonił, ażeby mnie oszukać i mieć nade mną władzę. Teraz rozumiem. Skorzystał z mojej dumy czy słabości, że obawiałam się jedynej rzeczy, aby ten zapis nie dostał się w ręce Artura... Artura, który przysłał ten zegarek z dewizą: „Nie zapomnij!...“ Artura, który powziął jakieś podejrzenia... Nie o papier chodziło, ale o pieniądze, które zawsze myślałam oddać... więc kazałam mu w mojej obecności...
— Tak — odezwał się Flintwinch, wcale nie zmieszany — spaliłem inny papier, chciałem panią mieć w ręku. A dlaczego? Boś pyszna jak szatan i chciałaś mną rządzić. Nikt nie będzie rządził Flintwinchem. Chciałem cię przekonać o tem i dlatego...
— Wiem... — zawołała Efri — to... nie był sen, widziałam! Widziałam, jak oddał bratu tę szkatułkę, tak, widziałam! Po przyjeździe Artura... ach, rozumiem...
— Rozwija się wspaniale historja rodzinna — zauważył Blandois, gładząc białą ręką wąsy i podnosząc je aż do nosa. — Wiele skorzystałem, słuchając tych wyjaśnień i obecnie rzecz cała nie ma dla mnie żadnych tajemnic. Brat przezacnego mego przyjaciela, obecnego tu Flintwincha Jeremjasza, zamieszkał w Antwerpji, gdzie miałem przyjemność go poznać. Czas spędzał przy fajeczce i szklaneczce, często dla wypoczynku pogrążając się w sennych marzeniach, co było zapowiedzią pogrążenia się wkrótce w sen wiecznotrwały. Pokochałem gorąco tego gentlemana, który mi płacił równem zaufaniem i opowiadał o swoich kłopotach, a ponieważ w tym czasie skończył swą ziemską wędrówkę, zostałem jego spadkobiercą.
Triumfująco spojrzał na wzburzoną panią Clennam, która drżała widocznie, przyciskając do czoła prawą rękę.
— Skończmy — przemówiła wreszcie — ta rzecz ma wartość dla mnie i zapłacę... ile mogę. Tyle pieniędzy nie mam. Mogę jednak płacić ratami, jeśli się ułożymy...
— Mój aniele! — przerwał jej Rigaud z szyderstwem. — Powiedziałem od pierwszej chwili, że jestem tu po raz ostatni. Należę także do ludzi przezornych. Przezorność jest cechą mego charakteru. Szkatułka znajduje się w miejscu bezpiecznem i zostanie wydana w chwili złożenia sumy całkowitej. Na wypadek zaś, gdyby mię tu co spotkało... dziś przed zamknięciem więzienia Marshalsea kopje najważniejszych dokumentów, złożone w ręku maleńkiej Dorrit, doręczone zostaną panu Arturowi, którego ona pielęgnuje. I wypełni to wszystko skrupulatnie, gdyż jest pewną, że chodzi o dobro Artura Clennam. Czy pani sądzi, że miss Dorrit nie zapłaci dwóch tysięcy za tę szkatułkę?
Pani Clennam krzyknęła nagle i powstała. Chwiejącym się krokiem, z błędnemi oczyma szła przed siebie kobieta, która od lat piętnastu nie wstawała z miejsca. Rigaud i Flintwinch cofnęli się przed nią. Ona szła dalej. Zbliżyła się do szafy i wyjęła z niej czarną chustkę, zarzuciła na siebie i skierowała się ku drzwiom.
— Pani, pani! krzyknęła Efri, podbiegając i padając przed nią na kolana. Niech pani nie chodzi!... Ach, gdzie pani idzie! Ja tutaj nie zostanę! Tu pokutuje jej dusza! Może szuka ojca Artura...
Lecz pani Clennam miała znowu twarz kamienną. Silnym ruchem uwolniła spódnicę z rąk Efri i odwróciwszy się, wyrzekła tylko:
— Zaczekajcie tu na mnie.
Potem sama zeszła ze schodów, otworzyła drzwi na dole i znalazła się na ulicy.
Efri pierwsza jakby zbudziła się ze snu. Krzyknęła przeraźliwie i wybiegła za swoją panią. Jeremjasz spojrzał bokiem na Blandois i zaczął także cofać się ku drzwiom plecami, wreszcie jak wąż wysunął się z pokoju.
Rigaud, zostawszy sam, usiadł w otwartem oknie, wyciągnął nogi i zapalił papierosa.
— Gdzież ona mogła iść? — zapytał głośno. — Chyba po pieniądze. Trzeba zaczekać, chociaż djabli wiedzą, kiedy wróci. Ale zaczekam. Cóż mi to szkodzi? Tu... czy tam... Wkońcu wróci. Rigaud — Blandois, zdobyłeś piękną sumkę! Udało ci się, chłopcze!
Podniósł głowę i ujrzał nad sobą grubą belkę. Jednocześnie usłyszał cichy szelest. Obejrzał się, ale nikogo nie było.
— Strachów się nie obawiam, jak ta stara — mruknął pod nosem i puścił kilka wielkich kłębów dymu.
Pani Clennam tymczasem szła o własnej sile przez ciche ulice, na których zmrok wieczorny zaczął już zastępować światło dzienne. Chuda, blada, z błędnem spojrzeniem i surowym wyrazem twarzy, w czarnej sukni i czarnej chustce, narzuconej na głowę, wyglądała jak widmo i skoro się znalazła w ludniejszej dzielnicy, ludzie oglądali się za nią.
Nie zwracała na to uwagi i szła szybko niepewnym krokiem, zdumiona wszystkiem, co ją otaczało, a tak różniło się od tego świata, który w jej pamięci pozostał. Podniecona wstrząśnieniem ostatniej godziny, poczuciem władzy ruchu w martwych nogach, upojona powietrzem, którem nie oddychała od lat tylu, szła prawie machinalnie, nawpół zaledwie przytomna.
Wtem przypomniała sobie, że musi zapytać o drogę. Stanęła i obejrzała się dokoła. Otaczał ją tłum gapiów, uliczników, którego dotąd nawet nie widziała.
— Czego chcecie ode mnie? — spytała, drżąc gwałtownie.
— Warjatka! warjatka! — rozległy się okrzyki.
— Taka jestem warjatka, jak i wy. Szukam więzienia Marshalsea.
— Warjatka! — zawołano jeszcze głośniej. — Stoi przed Marshalsea i pyta!
Nagle zbliżył się do niej szczupły i wątły młodzieniec o łagodnym wyrazie twarzy i przemówił spokojnie.
— Idę do Marshalsea na służbę, może pani pójdzie ze mną.
Przeprowadził ją przez ulicę i weszli razem na ciemny dziedziniec, który wydał się cichą przystanią po ulicznym rozgwarze.
— Z kim pani chce się widzieć? — zapytał młodzieniec.
— Czy miss Dorrit jest jeszcze?
W większem oku młodziana odmalowało się wielkie zdziwienie.
— Jest — potwierdził. Co mam jej powiedzieć?
— Jestem Clennam. Chcę się z nią widzieć.
— Matka pana Artura! — szepnął młody człowiek. — Proszę pani, miss Dorrit mieszka tu obecnie. Dyrektor wraz z rodziną wyjechał na letnie mieszkanie i prosił jej, aby zajęła pokój w jego domu. Może pani tam pójdzie, a potem sprowadzę miss Dorrit.
Pani Clennam skinęła głową. John przeprowadził ją przez podwórze i zostawił w ciemnym pokoju, sam zaś udał się po miss Dorrit.
W pokoju mrok panował; przez otwarte okna widać było na dziedzińcu przechadzających się więźniów i słychać ich rozmowy. Wtem cichy głos przemówił obok pani Clennam.
— Czy to podobna, aby zdrowie pani pozwoliło...
Umilkła, spojrzawszy na twarz pani Clennam, która odwróciła się do niej.
— Nie zdrowie pozwoliło mi przyjść tutaj — odparła. — W pani ręku są papiery, które masz doręczyć Arturowi, jeśli przed zamknięciem Marshalsea nikt się po nie zgłosi.
— Tak, mam te papiery.
— Przyszłam po nie.
Emi wyjęła dużą kopertę z za stanika i wręczyła ją pani Clennam.
— Czy wiesz, co w nich jest? — spytała staruszka.
— Nie.
— Przeczytaj.
Rozerwała kopertę, wybrała jeden z pomiędzy kilku arkuszy i podała Emi.
Było tak ciemno, że aby przeczytać, Emi musiała zbliżyć się do okna. Czytała długo. Widać, nie mogła zrozumieć odrazu. Z ust jej wyrywały się czasem okrzyki zdumienia, przerażenia, bólu. Wkońcu zamknęła oczy i stała przez chwilę, jakby zbierając myśli. Kiedy się odwróciła, spostrzegła klęczącą przed sobą panią Clennam.
— Wiesz teraz wszystko — rzekła ta ostatnia.
— Może... tak mi się zdaje... choć zaledwie mogę zrozumieć — mówiła maleńka Dorrit drżącym, wzruszonym głosem.
— Przebacz mi i uwierz, iż zawsze miałam zamiar oddać — ci to, co było dla ciebie przeznaczone. Czy możesz mi przebaczyć?
— Bóg widzi — rzekła Emi, kładąc rękę na sercu — że z całej duszy pani przebaczyłam. Niech pani wstanie! Niech pani nie całuje mojej sukni! Nie, nie... ja do pani nie mam żadnego żalu.
— Muszę cię o coś prosić.
Maleńka Dorrit podniosła panią Clennam z kolan i łagodnie trzymała ją za rękę.
— Co mogę zrobić dla pani? spytała.
— Pierwsza prośba... błagam cię o największą łaskę... bo wiem, że masz dobre i szlachetne serce... niech to wszystko zostanie tajemnicą dla Artura... aż do godziny mej śmierci.
— Tak... najchętniej — zaczęła Emi — ale... jeżeli dla dobra Artura powinnam... ja sama jeszcze nie wiem... nie mogę zebrać myśli...
— Nie wymagam od ciebie słowa natychmiast — przerwała jej pani Clennam — zastanów się i osądź, czy dobro Artura wymaga, aby o tem wiedział. A jeśli się przekonasz, że nic na tem nie skorzysta, czy przyrzekasz? Na ten krótki czas życia, jaki mi jeszcze pozostał.
— Na ten czas i na zawsze, jeśli dobro Artura nie będzie wymagało, abym mówiła o tem — rzekła Emi łagodnie.
— Niech cię Bóg błogosławi!
Maleńka Dorrit usłyszała łzy w jej głosie, a w oczach był wyraz tak im obcy, jak swoboda ruchu jej zmartwiałym członkom.
— Dziwisz się pewnie — mówiła znów pewniejszym głosem — że wolałam upokorzyć się przed tobą, wyznając ci tę straszną prawdę, niż przed nim. Ale przypomnij sobie, że on nie jest moim synem. Że pozbawiłam go matki, a matką dla niego być nie mogłam. Nie. Między nami stała ta krzywda, którą mi wyrządzono, choć bez jego winy. Bo pomyśl, czemże było moje życie? Co ja miałam? Lecz mniejsza o to, niech nas Bóg rozsądzi. Tylko ze wszystkich ludzi najbardziej boję się sądu Artura. On nie zrozumie mię i nie uwierzy. Nie, nie! Gdy się przekonasz, że nic nie straci na tem, jeśli nie pozna tej bolesnej tajemnicy, niech nie wie o tem nigdy!
— Obiecałam to pani.
Rozległ się głos dzwonka, zapowiadającego bliskie zamknięcie więzienia i pani Clennam drgnęła.
— Już! — zawołała. — Jeszcze jedna prośba. W moim domu czeka człowiek, posiadający oryginały tych papierów. Żąda za nie sumy, jakiej zapłacić nie mogę. Grozi, że w takim razie uda się do ciebie. Czy nie poszłabyś ze mną powiedzieć mu, że wiesz o wszystkiem? Czy nie zechcesz mię wybawić z jego szponów? Nie śmiem prosić cię w imię Artura.
Maleńska Dorrit zgodziła się natychmiast i zarzuciwszy płaszczyk, wyprowadziła panią Clennam na ulicę wprost z mieszkania dyrektora, omijając wewnętrzne podwórze.
Był śliczny wieczór letni. Na niebie migotały jasne gwiazdy, po dziennym skwarze powietrze stawało się orzeźwiające. Ludzie siadali na progach swych domów, odpoczywając po pracy i upale. Nikt teraz nie zwracał uwagi na panią Clennam, ponieważ nie szła sama i mniej było ludno.
Idąc pośpiesznym krokiem, znalazły się nakoniec obie przed ponurym domem Clennamów. Ale właśnie w tej chwili, gdy stanęły przed nim, rozległ się jakby grzmot.
— Co to jest? zawołała pani Clennam, śpieszniej podążając do drzwi.
Nagle Emi chwyciła ją za ramię. Dom zakołysał się, skrzywił jeszcze bardziej i z hukiem gromu runął, zasypując obie kobiety tumanem pyłu i gruzów.
Emi i pani Clennam krzyknęły z przerażenia. W chmurze pyłu ujrzały na chwilę sterczący komin, lecz i ten zachwiał się i runął także z ogłuszającym łoskotem.
Pani Clennam po raz ostatni cofnęła się z tłumionym jękiem. Chciała biec przed siebie, lecz upadła na ulicy.
Efri, która czekała na nią przed Marshalsea, a następnie podążała za swą panią, podbiegła teraz do niej. Pani Clennam żyła, ale nie mogła zrobić żadnego ruchu, nie mogła wydać żadnego dźwięku. Efri załamała ręce.
Dokoła gruzów zburzonego domu zebrał się tłum, nadbiegli strażacy, kopacze, zajęto się poszukiwaniem pogrzebanych. Rozpowiadano sobie, że zginęło stu ludzi, potem liczba malała, wyjaśniło się wreszcie, że mogło być dwóch tylko.
Lecz daremnie kopano przez noc całą i dzień następny, i znowu noc, dopiero po 36 godzinach odnaleziono zwłoki cudzoziemca, który niegdyś nazywał się Rigaud-Blandois.
Flintwincha wciąż nie było. Rozchodziły się wprawdzie wieści, że poszedł po butelkę wina do piwnicy, że został tym sposobem ocalony, że się odzywa, że przez rurę żywią go mlekiem i wódką, że podobno obojczyk tylko ma złamany.
Tymczasem straż odeszła, zaprzestano kopać, Jeremjasza Flintwincha pod gruzami nie znaleziono.
Zaczęły wówczas krążyć inne wieści: w ciągu ostatniego tygodnia wymienił na gotówkę wiele weksli. Efri przypomniała sobie, iż wybierał się jakby w podróż, chociaż o tem nie wspomniał ani razu.
Maleńka Dorrit troskliwie czuwała nad chorym, pomagała jej Maggi, Babtysta i Plornishowie, ale choroba była uporczywa, gdyż źródło jej tkwiło w duszy Artura Clennama. Czuł się na dnie przepaści i nie widział drogi i nie widział celu, aby się z niej dźwigać. Straszny jest stan człowieka, kiedy powie sobie: wszystko skończone.
Jednak Emi nie ustawała, nie wątpiła i nie odstępowała chorego. Dyrektor więzienia ofiarował jej mieszkanie, wszyscy ją otaczali życzliwością, wszędzie znajdowała w tej sprawie poparcie.
Ale nie mogła zająć się wyłącznie zdrowiem Artura, życie nie jest jedną koleją na drodze, tysiąc nitek stanowi siatkę, w której plączą się nasze chęci i zamiary.
Troszczyła się o Fanny i jej zmartwienia, troszczyła się o Tipa i jego zrujnowane życie. Fanny wojowała ze świekrą, rządziła mężem, narzekała lub pyszniła się swem stanowiskiem, które dzięki stosunkom Edmunda Sparklera zapewniało jej swobodne życie w świecie zabaw i walk towarzyskiej próżności.
Pani Merdle, jako nieszczęśliwa wdowa, oszukana przez niegodziwego spekulanta, znalazła wyrozumiałość i współczucie, świat uznał za właściwe nie zrywać z nią stosunków, ponieważ urodziła się w tej sferze i zawsze do niej należała. Ocalone klejnoty i pałac Sparklera zapewniały jej byt wygodny.
Tip rozpił się, zmarnował zdrowie i wiódł próżniacze życie, lecz był do Emi szczerze przywiązany i miał dla niej prawie dziecięcy szacunek.
Myślała także o sprawach Artura. Szukając dobrej rady, napisała do pana Meagles, malując mu smutny stan moralny więźnia, a zarazem nie wchodząc w treść zaginionych papierów, zawiadomiła o ich kradzieży przez Blandois-Rigaud i prosiła o pomoc w odszukaniu. Może owa szkatułka znajduje się u pana Gowan, może pan Meagles da jej wskazówki, gdzie szukać. Artur nic o tem nie wie, i nie chce go naturalnie niepokoić.
Pan Meagles zrozumiał lepiej od maleńkiej Dorrit, jak ważnem jest odszukanie takiej zguby, i zajął się tem odrazu na miejscu. Łatwo mógł się przekonać, że Gowan nie ma tego depozytu, lecz zgłaszał się do zajazdów i hoteli, w których Blandois mieszkał, przypuszczając, że ją w podróży zastawił.
W powrotnej drodze do Anglji miał tę sprawę ciągle na myśli, znajdował wszędzie długi Blandois, lecz nigdzie poszukiwanego depozytu. Zachodziły przytem komiczne rozmowy, gdyż pan Meagles władał tylko ojczystym językiem i żadnego innego nie rozumiał. Nazwisko Blandois sprowadzało na niego często burzę wymysłów i podejrzeń, lecz on przyjmował je z najlepszą miną i śmiał się uprzejmie, nie posądzając wcale cudzoziemców o niegrzeczne zamiary i wrogie uczucia.
W Paryżu zastał list od maleńkiej Dorrit. Miała sposobność rozmawiać z Arturem o Blandois i o tem, że pan Meagles szuka jego śladów, przyczem Artur wspomniał, że znała go miss Wade, i podał jej adres w Calais.
Pan Meagles z zadowolenia zatarł ręce.
Po przybyciu do Calais odszukał wskazany dom i pełen nadziei oczekiwał na miss Wade w znanym nam już pokoju, do którego został wprowadzony.
Powitał ją uprzejmie, pytając o zdrowie.
Miss Wade zmierzyła go zimnem spojrzeniem: nie po to tu zapewne przyszedł, poprosiła więc, ażeby przystąpił odrazu do celu swych odwiedzin.
Zacny staruszek z całą naiwnością wspomniał wówczas o córce, jej szczęśliwem małżeństwie, nowonarodzonym synku.
Miss Wade przerwała znowu przypuszczeniem, że nie przybył tu prawdopodobnie w zamiarze dostarczenia jej tych wiadomości.
Wówczas wyobrażając sobie, że gra rolę zręcznego dyplomaty, oznajmił, że w interesie drogiej Mini poszukuje szkatułki z ważnemi dokumentami, którą przywłaszczył sobie niejaki Blandois i ukrył przed właścicielem.
— Wiem od Clennama — mówił — że pani znała Blandois. Wiem dokładnie, że to był stosunek daleki, a jednakże uważałem za konieczne sprawdzić, czy pani nie wie o tym depozycie. Blandois nie żyje, szkatułka jest skradziona, przechowywanie jej grozi odpowiedzialnością, a zwrócenie właścicielowi jest prostym obowiązkiem. Może zresztą to nie szkatułka, mógł złożyć papiery w kopercie.
— Zdumiewa mię — odparła miss Wade z oburzeniem — iż po raz drugi zwracacie się panowie do mnie, niby do biura informacyjnego, w rzeczach, dotyczących człowieka, z którym rozmawiałam parę razy na ulicy, lecz który nie przestąpił progu mego domu!
— Niech się pani nie gniewa! — zawołał pan Meagles moje poszukiwania nie mogą być obrazą. Pytałem o to samo setek ludzi. Nie opuszczam żadnego śladu i żadnej możliwości. Więc Blandois nie zostawił tutaj depozytu?
— Nie.
— I nie może mi pani dać żadnych wskazówek co do dalszych kroków w tej sprawie?
— Nie mogę. Zdaje się, że rozmowa nasza wyczerpana.
— Niestety! Proszę się nie gniewać na mnie. Bardzo żałuję teraz, że panią niepokoiłem. Czy Tettycoram zdrowa?
— Henryka? zupełnie zdrowa.
— Znów panią podrażniłem bez złej chęci. Gdybym się nad tem dawniej zastanowił, być może, iż nie dałbym jej tego imienia, ale kto dzieci lubi i żartuje z niemi, nie obmyśla każdego słowa. Może pani będzie łaskawa pozdrowić ją od starego przyjaciela.
Miss Wade nawet nie odpowiedziała.
— Przegrana sprawa — rzekł pan Meagles do żony, wróciwszy do hotelu, gdzie na niego oczekiwała. — Z niczem powracamy do Anglji.
Odpłynęli tegoż wieczora, następnego dnia byli w Londynie i wprost z dworca udali się do Marshalsea.
Było to przed wieczorem. John oznajmił, że miss Emi od rana udała się dzisiaj do miasta, więc napewno wkrótce powróci. Pan Clennam ma się lepiej. Jeśli się państwo nie śpieszą, może zaczekają na miss Emi w mieszkaniu dyrektora, które obecnie zajmuje.
Pan Meagles zgodził się chętnie. Nie chciał wejść do Artura bez porozumienia się z Emi, obawiał się, że wzruszenie mu zaszkodzi.
W pokoju Emi było posępnie i duszno, brak powietrza w tej ciasnej, zamurowanej przestrzeni przygnębiająco działał na pana Meagles. Chłodził się chustką i narzekał głośno.
Wtem drzwi się otworzyły.
Odwrócił się pospiesznie, pewny, że ujrzy maleńką Dorrit, i stanął z otwartemi ustami, jak zadziwione dziecko.
— Mamo, mamo! — zawołał nagle. — Tettycoram!
Tettycoram klęczała już przed nimi pochylona nad małą, drewnianą szkatułką, z misternem okuciem i dwoma zamkami.
— Przebaczcie, dobrzy państwo! weźcie mię do siebie! — wołała, płacząc i śmiejąc się razem. — Zabrałam jej szkatułkę!
— Tetty! zawołała pani Meagles serdecznie Co to jest, moje dziecko?
— Byłam w drugim pokoju. Nie pozwoliła mi pana zobaczyć, ale słyszałam wszystko. Słyszałam, że skłamała. Przy mnie Blandois oddał jej szkatułkę. Nie chciała wziąć, to prawda, ale jej zostawił. Ta sama!
— Moja Tetty rzekł pan Meagles, kładąc jej rekę na głowie — skądże, moje dziecko, wzięłaś się tu razem z nami?
— Płynęliśmy na jednym statku, tylko bałam się jeszcze pokazać. Potem w przystani wsiadłam do dorożki i kazałam jechać za państwem. Ona nie oddałaby nigdy tej skrzyneczki, skoro raz powiedziała, że jej nie ma. Wolałaby rzucić ją w morze. A ja zabrałam i jest! To ta sama! Może za to państwo przebaczą mi moją głupotę. Teraz wiem, jak źle zrobiłam, jaka byłam niemądra i niewdzięczna.
Pani Meagles podała rękę Tettycoram, żeby ją podnieść z kolan, pan Meagles zacierał ręce, oboje okazywali szczerą radość, obsypując skruszoną Tetty pieszczotami, wypytując o szczegóły ich krótkiej rozłąki.
— Byłam nieszczęśliwa — powiedziała szczerze, zalewając się łzami. — O, dawno żałowałam tego, co się stało, coraz bardziej. Ona dawniej umiała podburzać mię do złości, często jednem spojrzeniem. A jak mię złość ogarnie, to już sama nie wiem, co mówię. Wierzyłam jej. Ale potem... Potem ją poznałam. Potem zrozumiałam, jaka to dziwna natura. Wszędzie widzi zło tylko, wszystko dobre na złe tłumaczy. Chciała mię przekonać i dała mi swój pamiętnik, a ja wtedy dopiero zrozumiałam, jaka jest ona, i jak zawiniłam. Teraz już jestem inna. A jeśli mię złość weźmie, będę liczyć do pięćdziesięciu! Do tysiąca!
Drzwi otworzyły się znowu i weszła maleńka Dorrit. Pan Meagles w milczeniu wskazał jej szkatułkę i twarz Emi rozjaśniła się radością. Teraz mogła spokojną być o tajemnicę, mogła ukryć ją przed Arturem. Może mu powie kiedyś to, co jego dotyczy, ale resztę zapomniała już na zawsze.
— Droga miss Dorrit — rzekł pan Meagles serdecznie — chciałbym natychmiast zająć się sprawą Clennama. Czy można go dziś widzieć?
— Wolałabym go pierwej przygotować. Zresztą... zobaczę, jak się teraz miewa.
Wyszła. Pan Meagles stał w otwartem oknie i widział, jak przechodziła przez więzienne podwórze. Skinął na Tetty.
— Chodźno, spojrzyj, moje dziecko, na tę drobną dziewczynke, która idzie przez brzydki i ciemny dziedziniec tego szkaradnego więzienia. Patrz: wszyscy ustępują jej z drogi, mężczyźni się kłaniają i zdejmują czapki, widzisz na wszystkich twarzach życzliwość i szacunek. Nieprawdaż?
— Tak, panie.
— A wiesz, kto to? Córka więźnia. Urodziła się tutaj, wychowała w nędzy, nazywano ją dzieckiem więzienia. Ja nie mam tu czem oddychać, duszę się, a ona żyła długo, całą młodość.
— To bardzo smutne — szepnęła cicho Tettycoram.
— Ale teraz uważaj. Gdyby przez te wszystkie lata ta dziewczynka myślała o swojem nieszczęściu, gdyby sobie wyobrażała, że ludzie patrzą na nią z pogardą i lekceważeniem, jakiem byłoby jej życie i czy mieliby za co ją szanować? Ale ona o sobie nie myślała wcale. Żyła dla ojca, rodzeństwa. Obowiązek, poświęcenie, zapomnienie o sobie, były treścią jej życia i zjednały jej miłość ludzką i szacunek.
— Czy rozumiesz, moje dziecko?
— Tak — szepnęła Tetty i stali w oknie wszystko troje, póki Emi nie powróciła.
Artur miał się nieźle, lecz bała się pod wieczór nowych wrażeń dla chorego i prosiła, żeby pan Meagles odwiedził go kiedykolwiek przed południem.
— Bardzo dobrze. Niech pani pozdrowi go ode mnie, bo tak prędko go nie zobaczę. Wyjeżdżam jutro. Niech się pani nie dziwi — uśmiechnął się, widząc jej ruch i spojrzenie. — Jestem tu godzinę i duszę się z braku powietrza. Nie odetchnę odtąd swobodnie, póki go stąd nie uwolnię.
— I dlatego pan wyjeżdża?
— Tak, dlatego. Matka z Tettycoram wróci sobie jutro do domu, a ja pojadę po Doyce’a. Bez Doyce’a nic nie zrobimy. Można pisywać listy przez rok cały i nic z tego nie będzie. Znam się na interesach. Dlatego jadę jutro po Daniela. Tu niema czem oddychać! Do widzenia.
Maleńka Dorrit poniosła do ust rękę pana Meagles.
— Co robisz, dziecko! — zawołał wzruszony — Przepraszam panią, to przyzwyczajenie. Tak nie można.
Wtedy objęła go za szyję i pocałowała w twarz, jak niegdyś ojca.
— Dobre dziecko... jak tamta — szeptał starzec zdławionym głosem. — No, ma swego Henryka, trudno!
Pani Meagles i Tettycoram powróciły do Twickenham, wywołując w domu radosne zdziwienie. Tetty czuła się szczęśliwa. Nigdy dotąd jej stosunek z opiekunką nie był tak serdeczny, nigdy z taką delikatnością nie uprzedzała jej życzeń, nigdy nie rozmawiały tak długo i szczerze.
Pewnego dnia przyniosła pamiętnik miss Wade, dany jej dla nauki, który sprowadził skutek wręcz przeciwny życzeniom autorki. Miss Wade chciała w oczach Tettycoram usprawiedliwić siebie i swój stosunek do ludzi. Tettycoram oceniła go inaczej, zrozumiała — chorobliwość swej uwodzicielki. Teraz pragnęła przeczytać go z panią Meagles, która zadawała jej nieraz pytania, świadczące, iż zaciekawiała ją postać tej nieznanej kobiety.
Więc czytały razem.
„Na szczęście czy nieszczęście nie byłam nigdy głupia. — pisała miss Wade. — Głupim zawsze dobrze. Ale ja zauważyłam bardzo wcześnie, że przede mną ukrywają wiele rzeczy, i nie chciałam być oszukiwana.
Wychowałam się u pewnej lady, która pozwalała nazywać się babcią, prędko jednak odgadłam, że nie była moją babką rzeczywiście. Oprócz mnie były w domu jej wnuczki, siostrzenice i kilka obcych panienek, uczyłyśmy się razem u tych samych nauczycieli.
Miałam może lat dwanaście, gdy zaczęłam spostrzegać, że wszyscy otaczają mię jakąś opieką, jakiemś współczuciem, wyrozumiałością, dlatego niby, że jestem sierota. Prędko zrozumiałam przecież, że to było z ich strony pychą i że upokarzały mię na każdym kroku, okazując w tej niby dobroci swą wyższość.
Wtedy zaczęłam wystawiać je na próbę, lecz ile razy udało mi się którą z nich rozgniewać, zawsze przepraszała mię pierwsza, przebaczając wspaniałomyślnie moje winy. Wiedziałam, że to próżność i pogarda, więc nie mogłam być wdzięczna za tak piękne uczucia.
Jednej tylko udało się pozyskać moją przyjaźń. Przyznaję, że pokochałam ją serdecznie. Byłam jeszcze tak młoda i niedoświadczona! A ona miała anielską twarzyczkę, słodki uśmiech, spojrzenie, w którem malowało się gorące serce. Tymczasem była to wszystko obłuda, aby mię upokorzyć i podeptać.
Inne tego nie zrozumiały. I ja z początku nie mogłam zrozumieć. Kochałam ją prawdziwie, a widziałam, że ona gotowa kochać każdą. Więc otwarcie wyrzucałam jej przewrotność, wiarołomstwo, a ona triumfowała, bo wszyscy ujmowali się za nią, uspokajali w płaczu, pocieszali, twierdząc, że ja ją zamęczam.
Pomimo to uległam jej podstępnym prośbom i pojechałam do jej rodziców na wakacje. Tu dopiero zaczęła się moja męczarnia. Miała mnóstwo kuzynek, kuzynów, przyjaciółek, cały dwór, któremu rozdawała słodkie uśmiechy, spojrzenia, pieszczoty, wystawiając mię bezustannie na męki zazdrości. Kiedy zostawszy z nią sama wieczorem, wyrzucałam jej szczerze to postępowanie, zaczynała się mazać, nazywała mię okrutną, zapewniała, że kocha mię gorąco. A ja wierzyłam. Kochałam ją znowu i tuliłam w objęciach aż do rana, myśląc nieraz, że byłoby może najlepiej, abyśmy się nie obudziły więcej.
Nadeszła wreszcie chwila, kiedy wyjaśniło się wszystko. Była w tym domu ciotka, która mię nie lubiła. Prawdę mówiąc, nikt mię nie lubił, ale nie dbałam o to, chodziło mi jedynie o miłość tej wybranej przyjaciółki. Lecz ta ciotka szczególniej mię drażniła pełnem obłudnego współczucia spojrzeniem, które spotykałam ciągle.
Raz po scenie z Karolcią pobiegłam do ogrodu i usiadłam w altance, gdzie mię nikt nie widział. Wtem nadeszła ciotka z moją przyjaciółką. Usłyszałam, że mówią o mnie.
— Na to nie można pozwolić, Karolciu — mówiła ta obłudna dama — miss Wade cię zamęcza. Z tem trzeba raz skończyć.
Byłam bardzo ciekawa, co odpowie ukochana przyjaciółka, czy przyzna się otwarcie, że ona jest katem, a ja pomimo wszystko kocham ją wiernie i szczerze. Ale ona — zaczęła płakać! Tak, zaczęła płakać, ażeby mię oskarżyć i wzbudzić współczucie dla siebie. Nakoniec przemówiła. Pamiętam każde słowo.
— Droga ciociu, ona ma taki nieszczęśliwy charakter. Wszyscy tam w szkole pracujemy nad nią, wszyscy pragniemy ją poprawić, to nasza największa troska, bo ona będzie całe życie nieszczęśliwa.
— I ja myślę to samo, moje dziecko, ale nie można pozwolić, aby cię zamęczała. To jej nic nie pomoże.
— Dlatego proszę zaraz odesłać mię do domu powiedziałam, wychodząc z altanki. — Odeślijcie mię zaraz, bo pójdę piechotą.
Powróciwszy do babki, oświadczyłam jej natychmiast, że jeśli mię nie odda między obcych ludzi, zanim wrócą te intrygantki, to wyskoczę oknem, spalę się albo utopię.
Tym sposobem znalazłam się między obcymi, lecz przekonałam się wkrótce, że to wszystko jedno. Ta sama obłudna grzeczność i udawana dobroć, kryjąca wysokie pojęcie o sobie, lekceważenie dla mnie, ponieważ nie miałam rodziców. Tym sposobem rozumiałam swoją drogę życia i wiedziałam nakoniec, jak mam postępować.
Skończyło się dzieciństwo. Dowiedziałam się, że po rodzicach pozostała niewielka sumka i muszę pracować na chleb. Zrobiono mię nauczycielką.
Pierwsze miejsce było w rodzinie niezamożnego gentlemana, gdzie oddano mi pod opiekę dwie dziewczynki. Pani domu, młoda kobieta, zaczęła zaraz udawać, że się obchodzi ze mną bardzo delikatnie, ażeby popisywać się swoją dobrocią. Rozumiałam ją dobrze i panując nad gniewem, z zimną krwią, okazywałam jej na każdym kroku, że mnie nie oszukała, że rozumiem ją dobrze i potrafię się bronić. Jeśli przysuwała mi wino, nalewałam sobie wody, jeśli mię częstowała jakimś przysmakiem przy stole, dziękowałam i brałam, co było najlichszego.
Tym sposobem zachowałam swoją niezależność.
Dzieci były miłe i mogły przywiązać się do mnie, gdyby nie stara niańka. Ta obłudna kobieta nie dała mi chwili wytchnienia. Pierze moje suknie, naprawia bieliznę, ustawia kwiaty na moim stoliku, uczy dzieci, jak mają mnie kochać i szanować.
W takich warunkach długo nie mogłam wytrzymać. Oświadczyłam to pani domu, zostawiając jej do wyboru moją pracę lub niańkę. Stanęła w jej obronie. Usiłowała mię przekonać, że ta kobieta służy mi z całego serca, że oni oboje z mężem mają dla mnie taką życzliwość.
Otwarcie powiedziałam, co o tem wszystkiem myślę, i porzuciłam tych obłudnych ludzi.
Kilkakrotnie zmieniałam miejsce, wreszcie znalazłam się w domu bogatym, gdzie miałam jedną tylko, starszą wychowankę, panienkę piętnastoletnią. Ich krewny, młody człowiek, zdobył moje zaufanie, zostaliśmy zaręczeni, ślub miał odbyć się za pół roku, a potem czekał nas wyjazd do Indyj, gdzie mój narzeczony miał piękne stanowisko.
W ciągu tego półrocza oceniłam lepiej nasz stosunek. On uważał, że jestem piękna, że niedrogo kupuje taki towar, i chciał tem popisywać się przed przyjaciółmi. Zrozumiałam to zaraz i postąpiłam, jak należy. Nie myślałam o stroju, któryby uwydatnił te zalety, w towarzystwie milczałam jak zaklęta. Zaczęły się spory. Powiedziałam mu, że nie będę jego lalką, że zabraniam zbliżać się do mnie przy ludziach.
Wówczas całe wieczory rozmawiał gdzieś zdaleka z moją uczennicą, a ja byłam samotna pomiędzy obcymi. Potem ona i matka wychwalały go przede mną, żeby mnie upokorzyć, żebym się zastanowiła, czy jestem warta takiego męża.
Panowałam nad sobą, bo kochałam go bardzo, lecz wybuchnęłam wkońcu i otwarcie powiedziałam mu, że je rozumiem. Pragną mię upokorzyć, gdyż nikt nie znał moich rodziców, ale ja upokorzenia nie zniosę. Nie jestem niewolnicą, którą się kupuje na rynku, żeby obwozić po świecie, pokazywać za biletami i rzucić, kiedy się znudzi.
Opuściłam ten dom i nie widziałam ich odtąd. Poznałam ludzi i unikam ich. Lituję się nad biednemi dziewczętami, które nie mają rodziców, gdyż rozumiem ich położenie. Dlatego zajęłam się tobą, Henryko, dlatego postanowiłam cię wyrwać ze szponów tych mniemanych dobroczyńców, których pychę i wzgardę czytałam w każdem słowie“.
Skończyła Tettycoram i milczała długo, zamglonemi oczami patrząc na panią Meagles. Ta położyła jej rękę na głowie.
— Wiele się nauczyłaś z tego, moje dziecko — powiedziała łagodnie. — Widziałaś córkę więźnia, w więzieniu urodzoną, wychowaną, cichą, skromną, przez długie lata pracującą na kawałek chleba jako szwaczka za lichą zapłatą, a jednak otoczoną powszechną miłością i szacunkiem, pełną miłości ludzi, w których widzi braci. Tu nieszczęśliwa truje się przez całe życie podejrzeniami, urojoną wzgardą, upokarza się, zabija własną myślą. Dlaczego? Bo ona jest dla siebie głównym celem myśli i uczuć. Zdaje jej się, że cały świat nią jest zajęty: jej rodzicami, o których nikt nie wie, i nie troszczy się stanowiskiem, stosunkiem do ludzi i t. d. Ona stwarza sobie piekło, bo nikogo nie kocha oprócz siebie. Maleńka Dorrit o sobie zapomniała i ludzie widzą, czem jest dla innych. Wartość człowieka jest w nim, w jego postępowaniu, charakterze.
Był piękny dzień jesienny. W otwarłem oknie więziennego pokoiku siedział blady i wychudły Artur Clennam, zwolna powracający do zdrowia, maleńka Dorrit głośno czytała.
Zbliżał się wieczór. Tam gdzieś na dalekim świecie zieleniły się pola młodą, świeżą runią, złociły się sady dojrzałym owocem, lasy stroiły się w purpurę i złoto, — a tu, w obrębie murów, niema właściwie pór roku, zawsze te same posępne kamienie, zimne cegły, powietrze wilgotne lub duszne, gorące albo mroźne — to cała różnica.
Ale cichy, słodki głos Emi stawiał przed oczy więźnia te obrazy piękne, które tak kochał niegdyś, które pokrzepiały mu duszę. Wywoływała je słowami książki, głosem dawała życie.
Gdy umilkła, Artur ocknął się jak ze snu, zasłonił ręką oczy i wyszeptał, że światło wzrok mu razi.
Emi zasunęła firankę, przybliżyła do niego swoje krzesło i zaczęła mówić spokojnie, łagodnie. Zbliża się koniec tej smutnej pokuty, Doyce pisze o tem, i Rugg pełen jest nadziei, jeszcze troszeczkę tylko cierpliwości.
Artur ujął jej rękę i przycisnął do ust.
— Często bywałaś tutaj w czasie mej choroby? — spytał. Codzień? prawda? chociaż nie mogłem cię widzieć. Byłaś i jesteś dla mnie aniołem pocieszycielem, a jednakże... czy pamiętasz rozmowę naszą przed chorobą?... Nie zmieniło się moje serce, ty wiesz o tem, lecz drogi nasze inne... musimy się rozejść...
Na twarzy maleńkiej Dorrit zjawił się lekki uśmiech, patrzyła na Artura, który miał głowę spuszczoną, i zapytała cicho.
— Jak się pan dzisiaj czuje? Chciałabym pomówić o sobie, gdy będziesz miał dość siły.
— Jestem spokojny, drogie moje dziecko, możesz mówić o wszystkiem, bo o wszystkiem myślę codziennie.
—W takim razie, pan odrzuca mój majątek?
— On nas dzieli... na zawsze.
— Chciałam panu powiedzieć — zaczęła po chwili milczenia, — że Fanny straciła wszystko. Żyją z pensji Sparklera. Wszystko utonęło w tej jednej przepaści.
— Nie spodziewałem się tego — rzekł Artur. — Pasierb Merdla. Więc nie ocalił i swoich...
— Ojciec umieścił jej posag w tym banku. Tym sposobem Tip także stracił wszystko.
— O! — szepnął Artur, podnosząc zadziwione oczy — a... a...
— A ja? prawda? Czy pan się nie domyśla teraz, jaka jestem bogata? Mam tyle, ile miałam, mieszkając tu z ojcem. Czy musimy się rozstać?
Artur z krzykiem radości wyciągnął do niej ręce, a łzy szczęścia popłynęły mu po twarzy. Emi cicho oparła mu głowę na piersi.
Nagle rozległ się wybuch śmiechu: to Maggi, zajęta przy kominku, zrozumiała i, klaszcząc w ręce, rzuciła się na szyję swej matusi. Trzeba było ją uspokajać, co nie dało się tak łatwo, wreszcie z głośnym śmiechem zbiegła na podwórze podzielić się z kimkolwiek radosną nowiną.
Odtąd w posępnym, ciasnym pokoiku zagościło ciche, tajemnicze szczęście. W sercu Artura zbudziła się wola, krzepiła je nadzieja, wypełniało pragnienie czynu. Miss Dorrit odwiedzała go codziennie, zachęcała do cierpliwości, osładzała ciężkie godziny czekania.
Wszystko zresztą zapowiadało bliską zmianę: i mina Rugga nieco tajemnicza, lecz uśmiechnięta i zadowolona, nawet „prawdę mówiąc“, słowa Plornishowej, która z rozjaśnioną twarzą zdawała się za każdym razem zapowiadać, że więcej tu nie przyjdzie.
Ona to opowiedziała Arturowi nadzwyczajny postępek pana Pancksa, który wywołał na bladą twarz więźnia pierwszy wesoły uśmiech dobrego humoru.
Pancks istotnie zmienił się w ciągu ostatnich lat paru. Niestrudzony motor parowy i wierny sługa pana Casby, który żył po to tylko, aby pracować, zaczął mieć jakieś zdania i poglądy, niezupełnie się zgadzające z zamiarami szanownego właściciela o długich białych włosach i dobrodusznej twarzy.
Patrjarcha chciał mieć w nim twarde narządzie do wyciskania groszy z lokatorów: „Niech płacą, bo ja ci przecież za to płacę, za to ci płacę, żeby ci oni płacili“ powtarzał ten staruszek przy każdem spotkaniu, z coraz kwaśniejszą miną wyrzucając mu zaniedbywanie obowiązków.
Więc Pancks powracał, wybierał po groszu, lecz brzydła mu ta rola coraz bardziej i nie mógł jej pogodzić z przyjaźnią Clennama, życzliwością dla mieszkańców „szczęśliwej chaty“, ani sympatją dla Jana Babtysty. Zbudziły się w nim nowe, zbuntowane jakieś uczucia, i domagały się czego innego, szeptały mu o pracy samodzielnej, pożytecznej dla ogółu ludzi, a nie obłudnej jednostki. Czyż to go nie stać na inną pracę?
Wrzało w nim i burzyło się to wszystko, aż nakoniec wybuchnął wobec świadków, gdy białowłosy patrjarcha z dobrotliwym uśmiechem zjawił się w Rozdartem Sercu, najłaskawiej słuchając próśb biedaków i skarg na dręczyciela.
Pancks powiedział mu wtedy w oczy gorzką prawdę, nazwał go obłudnikiem i porzucił służbę, a kiedy patrjarcha chciał jeszcze pozować, obciął mu kiedyś w złości długie włosy i tak zupełnie zmienił przez to fizjognomję, że rodzona córka poznać go nie mogła. Spadła maska i z poczciwego filantropa zrobił się prosty kołek czy worek do pieniędzy.
— Dzielny chłopak z tego Pancksa — mówił Clennam — wart lepszego zużytkowania. Nieocenionych przymiotów pracownik.
I westchnął, że tej pracy już nie spożytkuje, bo nie ma dla niej pola. I zapewne mieć już nie będzie.
Pewnego razu, gdy jak codzień rano nadsłuchiwał na schodach kroków maleńkiej Dorrit, usłyszał, że ktoś więcej z nią idzie. I rzeczywiście obok uśmiechniętej drobnej twarzyczki Emi ujrzał zadowolone ogorzałe oblicze pana Meagles.
Zacny staruszek objął go serdecznie i ściskał ze wzruszeniem.
— Dawno czekałeś na mnie? prawda? — mówił ze śmiechem. — Robiło się, co można. Teraz koniec. Byłem u Doyce’a.
— Doyce! — jęknął Artur, przygryzając usta aż do krwi.
— No, Doyce! Cóż takiego? Nie masz nad kim płakać. Szczęśliwy człowiek. Powiodło mu się, jak na to zasłużył. Szkoda tylko, że tak trudno być prorokiem pomiędzy swymi. Ale tam... trzeba wiedzieć, czem zarządza, jak go cenią! Może myślisz, że dla niego wielkie rzeczy te kilka tysięcy funtów, które stracił? Śmieje się dzisiaj z tego.
— O Boże, jakiż ciężar zdjąłeś mi pan z duszy! — zawołał Clennam, głęboko wzruszony. — Jakże jestem szczęśliwy, że to nie ruina. O, chciałbym go zobaczyć i powiedzieć...
— Bardzo słusznie. Dlatego też przyjechał ze mną.
— Doyce w Anglji? — zawołał Artur.
— Wróciliśmy od dwóch tygodni. Czeka tam za drzwiami na łaskawe pozwolenie wejścia tutaj.
— Doyce! — zawołał Clennam, zrywając się z miejsca.
Padli sobie w objęcia.
— Kochany panie Arturze — rzekł Doyce — trzy rzeczy tylko pragnę ci powiedzieć. Pierwsza: ani słowa o tem, co się stało. Pomyliłeś się pan w rachunku i basta. Ja także się myliłem i wiem, co to znaczy. Takie pomyłki uczą. Druga rzecz: przepraszam cię, że nie przyjechałem natychmiast. Nie mogłem. Dowiedziawszy się, jak wziąłeś to do serca, chciałem wyruszyć w drogę jak najprędzej, ale zanim urządziłem się w ten sposób, że mogłem pozostawić wszystko, przyjechał po mnie ten oto przyjaciel. Może poświadczyć, że byłem już gotów do drogi. A trzecie: jesteśmy tu od dwóch tygodni, lecz nie chcieliśmy ci się pokazywać, póki wszystko nie będzie załatwione. Zdawało nam się, że tak dla ciebie lepiej. W tej chwili, panie Clennam, jesteś wolny. Możesz wyjść stąd natychmiast. Tam w warsztatach czeka na cię twoje biurko i większa może, niż poprzednio, praca. Ogromna praca, w której ci pomóc nie mogę, bo śpieszę się z wyjazdem. A zatem, wspólniku?...
Ściskał mu rękę i patrzył z uśmiechem. Artur nie mógł przemówić, podszedł do okna i wyglądał na podwórze, usiłując zapanować nad wzruszeniem i uspokoić myśli. Emi stanęła przy nim.
— A możebyś pan wolał zostać tu do jutra rana? odezwał się po chwili pan Doyce, obejmując Artura wesołem spojrzeniem. — Jest pewna kombinacja, która... jeśli zgaduję...
— Domyślasz się pan słusznie — odparł Artur — byłoby to dla mnie przyjemniej.
— Doskonale! — zawołał Doyce. — W takim razie ośmielam się prosić miss Dorrit, aby była łaskawa udać się ze mną zaraz do kościoła św. Pawła. Załatwimy i przygotujemy, co trzeba.
Pan Meagles milczał, roztargnionym wzrokiem wodząc po ścianach i wybiegając za okno. Gdy został sam z Arturem, zaczął mówić o interesach, o warsztatach, lecz widać było, że coś ciąży mu na sercu.
— Nie weźmiesz mi pan za złe — rzekł nakoniec, wstając — że nie stawię się jutro jako świadek... Ani żona... Rozumiesz, że to dla nas... jeszcze... bardzo smutne... Ona go kocha... ona jest szczęśliwa... ale my... Tak być musi, tylko... wolę jutro... nie patrzeć.
Artur uścisnął mu rękę w milczeniu.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Nadszedł oczekiwany poranek. W skromnej lecz jasnej sukience zjawiła się maleńka Dorrit w Marshalsea. Artur oczekiwał już na nią. Powitał ją wzruszony i weszli razem do pokoju, którego ściany mogły opowiedzieć całe życie dziecka więzienia.
— Maggi rozpala ogień? — zapytał zdziwiony. Dlaczego? Nie powrócimy tu przecież.
— Kazałam jej rozpalić — powiedziała Emi — gdyż mam do ciebie prośbę. Pragnę, żebyś coś spalił, nim stąd odjedziemy.
— Cóż takiego?
— Papier. Zrobisz mi przyjemność, jeśli go rzucisz w ogień.
— Przesąd, czy jakieś czary? — żartował z uśmiechem.
— Czary — odpowiedziała mu z dziwnem spojrzeniem. —
Ufasz mi, drogi, więc zrobisz to dla mnie.
— Może trzeba wymówić przy tem tajemnicze słowa zaklęcia?
— Jeżeli chcesz, wolno powiedzieć: Kocham cię.
Papier spłonął. Złote iskierki przebiegły po nim w zygzak
i zagasły. Emi podała Arturowi rękę i wyszli na podwórze. Było jeszcze puste i ciche. W oknach więźniowie spoglądali na nich z poza firanek i przesyłali maleńkiej Dorrit pozdrowienia. John czekał przy furtce, aby uścisnąć im ręce.
Daniel Doyce powitał ich w kościele. Była Flora i Plornishowie, uśmiechnięty i wzruszony Cavaletto, garstka dalszych znajomych i życzliwych. Zakrystjan przyniósł książki, na których po bezsennej nocy Emi oparła głowę. Teraz wpisała tutaj swoje imię obok imienia Artura. Była już panią Clennam.
Wychodząc, przystanęli na chwilę w przedsionku. Każdy pragnął powiedzieć im życzliwe słowo. Niebo uśmiechało się jasnym błękitem, a złote słońce spoglądało dobrotliwie, jakby obiecywało przyjaźń i opiekę. W duszy czuli pogodę, w sercach
głębokie szczęście.
Zwolna po schodach zeszli na ulicę i zanurzyli się w potoku życia jako mąż z żoną, ogniwo społeczne, nowe gniazdo
przyszłej rodziny.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
I potok życia niósł ich spokojnie i równo, choć spotykali
na drodze kamienie, rozdzierające fale ostrym kantem, choć
dźwigać trzeba było poważne ciężary. Ale ich domek stał się
też „szczęśliwą chatą", gdzie prócz własnej gromadki, tuliły się
zaniedbane dzieci Fanny, a przyjaciele szukali pogody, wypoczynku i ciepła serdecznego.
Zacni ludzie dzielili się z każdym, czem mogli. Otoczyli
opieką nałogowego Tipa, który zrujnował zdrowie i nie był zdolny do niczego — pomagali Plornishom ratować się z powodzi długów, spożytkowali Pancksa z korzyścią wzajemną, wywdzięczali się cudzoziemcowi Cavaletto za bezgraniczne prawie przywiązanie, czuwali nad Maggi i zestarzałą już zupełnie Efri, którą śmierć pani Clennam uwolniła wreszcie od trudnych i uciążliwych obowiązków, jakie przez trzy lata po pamiętnej katastrofie pełniła przy swej pani, sparaliżowanej zupełnie i nawet pozbawionej mowy.
Los nie pieścił ich i nie oszczędzał, a jednakże byli szczęśliwi, gdyż szczęście mieli w sobie.
- ↑ Gwinea — dawna moneta angielska, wartości 21 szylingów; funt sterling, będący od 1818 roku w obiegu, ma 20 szylingów.