Marcin Podrzutek (tłum. Porajski)/Tom III/PM część I/1
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marcin Podrzutek |
Podtytuł | czyli Pamiętniki pokojowca |
Wydawca | S. H. Merzbach |
Data wyd. | 1846 |
Druk | Drukarnia S Strąbskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Seweryn Porajski |
Tytuł orygin. | Martin l'enfant trouvé ou Les mémoires d'un valet de chambre |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Niepewne tylko i niedokładne zachowałem wspomnienie o wypadkach które poprzedziły ósmy lub dziesiąty rok życia mojego. Z téj jednak, już tak odległéj przeszłości, pozostała mi w pamięci piękna młoda kobiéta, któréj zgrabne palce prawie ciągle szeleściły wrzecionami narzędzia do robienia koronek, pełnego świetnych mosiężnych szpilek. Ten dźwięczny szmer wrzecion, jedyną sprawiał mi radość...sądzę że go jeszcze słyszę; lecz wieczorem radość ta przemieniała się w uwielbienie: spoczywając w maleńkiém mojém łóżeczku. Widziałem jak ta młoda kobiéta, niezmordowana robotnica (może matka moja) pracowała przy blasku świecy, któréj ogień podwajała szklanna kula napełniona wodą; widok tego promieniejącego ogniska wprawiał mię w jakieś oślepienie, w jakiś zachwyt któremu sen dopiéro zwykle kładł koniec.
Późniéj, jak mniemam, choroba na długo wspomnienia moje przerwała.
Atoli, od początku jedenastego roku życia wspomnienia moje są żywe, ciągłe, dokładne a mianowicie co do osób, nie do uwierzenia wierne.
W dziesiątym czy jedenastym roku służyłem za pomocnika i rozrabiacza wapna u mularza zwanego Limousin: ciągle uległy i pilny włóczyłem się za nim jak cień; to téż zwykle gdy nas widziano idących: oto Limousin i pies jego, mówiono.
Według miejscowego zwyczaju, dźwigałem na barkach szaflik z rozrobioném wapnem, które podawałem mojemu panu. Ciężar ten był tak wielkim dla mojego wieku, mianowicie gdy trzeba było dostawać się aż na szczyty budowli, że na długo nabrałem zwyczaju chodzenia pochyło i ze zwieszoną głową; postać moja nawet nieco się skrzywiła; lecz późniéj, dzięki szczególniejszym środkom, znowu się wyprostowała.
W każdéj porze roku chodziłem bez czapki, boso, odziany zaledwie kilku łachmanami, które poprzednio nosił Limousin. Pamiętam że miałem stare, żółtawe wełniane spodnie, posztukowane różnokolorowemi łatami; przypadły na mnie odbywszy dwie kampanie z Limousinem, który je sam otrzymał z piątéj czy szóstéj ręki. Dzięki szczupłości mojéj kibici, te spodnie, poszarpane na kolanach, przytrzymane za pomocą sznurka w pas wprowadzonego, marszczyły się wkoło mojéj szyi a przecięte ich kieszenie służyły mi zamiast rękawów. Ta osobliwsza odzież, powleczona stwardniałym gipsem, przesiąkła odwieczną tłustością, więcéj miała w sobie cząstek muru niż jakiejkolwiek materyi; nie darła się, ale rozpadała; lecz Limousin dowcipnie zaradzał temu zniszczeniu, zalepiając je odrobiną cienkiego gipsu w wodzie rozpuszczonego i gładząc potem naprawione miejsce swoją piękną mosiężną kielnią o rękojeści ze słoniowéj kości.
Codzienną żywność, którą dostawałem o dziewiątéj rano i o trzeciéj popołudniu, stanowił kawałek twardego i czarnego chleba, oraz ogon i głowa wędzonego śledzia, spojone za pomocą grzbietowéj kości; Limousin resztę ryby zachowywał dla siebie; ja zaś znajdowałem nieskończenie więcéj smaku w ogonie jak w głowie.
Wieczorem, wróciwszy z roboty, pan mój dwa razy na tydzień przyrządzał coś nakształt rosołu, który innych dni jedliśmy na zimno; poczém kładliśmy się spać na sienniku, przykrywając się, zwłaszcza w zimie, niby piernatem sianem wypchanym.
Wbrew powszechnemu zwyczajowi współziomków swoich, pan mój z końcem jesieni nie wracał do swojej siedziby. W pobliżu dosyć wielkiego miasta, którego nazwiska nie pamiętam, pozwolono Limousinowi zbudować sobie lichą lepiankę na krzemienistym i opustoszonym gruncie, i tam mieszkaliśmy.
Przez cały ciąg fabrycznéj pory, majster mularski w mieście ciągle używał Limousina. Jeżeli później trafiła się jeszcze jaka pilna mularska robota, Limousin podejmował się takowéj; jeżeli nie, to pracował jako grabarz, ja tymczasem zbierałem po drogach gnój koński, który Limousin układał w kupy i koszami sprzedawał jednemu miejskiemu ogrodnikowi.
Kładliśmy się spać o zachodzie słońca, a wstawaliśmy o wschodzie, niepotrzeba więc było nigdy palić świécy: podczas tęgich mrozów, kiedy zabrakło roboty, długie zimowe noce, a czasem i dni, przepędzaliśmy w jakiejś lodowatéj odrętwiałości, wielce zapewne podobnéj do letargicznego uśpienia jakiemu w ciągu zimy ulegają niektóre zwierzęta.
Niebyło to ani czuwanie ani sen, ale pewien rodzaj chwilowego zawieszenia życia i potrzeb jego; pamiętam że gdy nastały wielkie śniegi, nieraz dzień i dwa nic nie jadłem, a najmniejszego głodu nieczułem: stan ten jednak niebył zresztą zbyt dotkliwy. Zdawało mi się że czuję jak krew moja oziębia się stopniowo, jak krzepnie szpik w moich kościach; po tém wrażeniu prawdziwie bolesném, następowała znośna ociężałość, trwająca dopóki tylko leżałem nieruchomy, sam w sobie skupiony; atoli za najmniejszém poruszeniem okropnie cierpiałem.
Cztéry lub pięć razy na miesiąc, tojest każdéj niedzieli, to pracowite, trzeźwe i monotonne życie, zmienialiśmy w sposób najdziwniejszy.
Limousin byłto człowiek słuszny, chudy, kościsty, silny, miał blizko pięćdziesiąt lat; według zdania towarzyszy swoich wyglądał jakby zawsze o czémś marzył; charakteru łagodnego i jednostajnego, pilny, zręczny i niezmordowany robotnik, najmniejszą piosnką nie rozweselił nigdy swojéj roboty; ciągle milczący, zdawał się żałować nawet słów, a nieraz skorośmy wrócili do naszéj chatki, aż do rana i jednego wyrazu do mnie nie przemówił.
Lecz w niedzielę, Limousin zupełnie się zmieniał.
O świcie świątecznego dnia, służąca miejskiego oberżysty przybywała ze swoim osłem dźwigającym koszyk, w którym znajdowało się: kawałek solonéj słoniny, kilka twardych jajek, pół bochenka białego chleba i mała baryłka zawierająca w sobie około dziesięciu butelek krajowego wina. Po wejściu służącéj drzwi nasze zwykle zatarasowaliśmy. Limousin stawiał baryłkę tuż przy naszym sienniku, na nim umieszczał słoninę i jaja, poczém pił póty aż zupełnie zmysły postradał.
Nie zapomnę nigdy jak raz Limousin, wychyliwszy już parę butelek wina, ale zachowując jeszcze jakiś ład w myślach, wyłożył mi następną dziwną teoryę pijaństwa:
— „Widzisz Marcinie, mówił, niedziela do mnie należy; gdybym się upijał częściéj, byłbym cały tydzień pijany, a co większa leniwy, zazdrosny, kłótliwy i z czasem, kto wié, może i złodziéj, a nawet i co gorszego... Widzisz... życie byłoby dla mnie zbyt uciążliwe, zbyt nędzne, gdyby miało trwać bez końca, bez ustanku, jak te wielkie drogi, te ogoniaste wstęgi długie na cztéry lub pięć mil, po których idąc, ustają człowiekowi nogi od samego widoku ich nieścignionéj okiem równości.
„Ja zamiast nieskończonéj ogoniastéj wstęgi mojego głupiego istnienia (pełnego gorącego piasku i ostrych kamyków), widzę co niedziela kryształowe wodospady, kwieciste góry, zaczarowane pałace, słowem, mój chłopcze, mnóstwo przepysznych i rozkosznych rzeczy; to téż dla tego patrzę na piękne pałace jak na bydlęce chléwy, a na ich parki jak na kretowiska.
„W poniedziałek, kiedy wrócę z tych moich przechadzek, cóż mi to szkodzi, że przemęczyć muszę sześć nieznośnych dni? Alboż w końcu nie widzę znowu niedzieli?
„Nie piję nigdy w szynkowni; tam, pijaństwo prowadzi do kłótni, do gniewu, tam, wrzawa, obelgi, bijatyka, tam, psuje się fantazya, traci godność swoją; ja zaś nie piję dla kłótni, nie dla tego żebym miał lubić wino,... ten nędzny towar,.. (piłbym wódkę, gdyby była zdrową); ale piję, i mam prawo pić dla tego — abym cztéry lub pięć razy na miesiąc, wędrował sobie stąd..; sam niewiem dokąd. Nie lepiéj-że to jak żyć po wściekłemu?
„Prawdziwi pijacy podobnie czynią, tylko się nie zastanawiają.
„Jan Piotr pije, aby zapomniał iż przez cały tydzień nasłuchał się wrzasku dzieci płaczących z głodu i jęku żony narzekającéj na nędzę, pije jak ci powiadam, dla tego aby zapomniał że to samo słyszeć będzie i na przyszły tydzień.
„Szymon pije, aby zapomniał iż słyszał i znowu słyszy swoję starą i chorą matkę jęczącą od poniedziałku do soboty.
„Inni nakoniec piją, aby wypoczęli po zabijającéj pracy.
„Wiem ja że niepotrzebujący zapominać ani o nedzy ani o trudach, którzy za swoje pieniądze mogą dostarczyć sobie wszelkiego rodzaju rozrywek i uczciwych zabaw, upijają się jednakże przez miłość dobrego wina, a mówią gdy nas również widzą pijanymi:
„O! bestye, o prosięta, tożto dopiero muszą być nałogowe pijaki, kiedy tak szkaradny napój połykają siedząc w cuchnących szynkowniach!.
„Lecz po całotygodniowym niedostatku, pracy i troskach, gdzież biédacy znajdziemy uczciwe rozrywki lub delikatne uciechy, odpowiednie sile nas*zego worka i niewiadomości w jakiéj żyjemy? gdzież nadewszystko znajdziemy zapomnienie tego co nas o rozpacz przyprawia?“
Limousin trzymał się wiernie i stale swoich zasad o pijaństwie; ale skoro się zabrał do roboty, a zabierał się do niéj niezmiennie co poniedziałek, trudno było widzieć pracowitszego, rozsądniejszego, trzeźwiejszego i uczciwszego robotnika.
Raz spytałem go dlaczego nie upija się co wieczór, skoro w tém taką przyjemność znajduje? odpowiedział mi surowo:
„Albobym kraść musiał abym się miał za co upijać, a kraść nie chcę; albo tyle zarabiać abym się mógł co dzień upić; zarabiając zaś tyle, byłbym już dość szczęśliwy i nie potrzebowałbym upijać się dla zapomnienia.“
Teraz pojmuję prawdziwe znaczenie słów mojego pana, teraz uderza mię ich trafność.
Opuszczone dziécię, żyłem długo w ubóstwie i wszelkiego rodzaju boleściach, przekonałem się że w téj klassie ludu pijaństwo rodzi się z potrzeby zagłuszenia w sobie nieszczęść i okrutnego niedostatku; i dlatego też w ludziach pędzących byt najprzykrzejszy, najopłakańszy i najnieszczęśliwszy, pijaństwo rozwija się w przerażający sposób, a zmniejsza się i rzadszém staje w miarę jak stan ich polepsza się nieco, o ile jak nauka rozwija ich rozsadek; atoli i tu są wyjątki. W lat kilka po rozstaniu się z Limousinem, zostałem poufałym domownikiem wielkiego pana, o którym późniéj wspomnę. Chociaż młody, chociaż właściciel ogromnego majątku, choć miał żonę bogatą w cnoty i wdzięki... nieraz jednak potajemnie musiałem go szukać w najbrudniejszych szynkach Paryża, gdzie po całych nocach pił w najohydniejszém towarzystwie. Nieraz o świcie, na śmierć opiłego, wprowadzałem skrytemi drzwiami do starożytnego, okazałego pałacu, który od dwóch wieków stanowił własność jego szlachetnej rodziny, odziedziczoną po ojcu, a którą i on przekazał zapewne synowi, bo miał syna.
Prawie nieuniknione nadużycie bogactw bez pracy nabytych, wstręt do wzniosłych rozkoszy, przesycenie, sprowadziły tego zamożnego pana do jednego punktu z Limousinem, biednym, na wszelki niedostatek narażonym mularzem.
A tak, bogaty szukał zapomnienia zamożności w pijaństwie hałaśliwym i kalającém... ubogi zaś szukał zapomnienia swojego nieszczęścia w pijaństwie satnotném.
Co niedziela, zamknięty cały dzień z Limousinem w pustéj naszéj lepiance, głodny, zdziwiony i przerażony, byłem świadkiem niedorzeczności i dziwactw do jakich wino doprowadzało mojego pana.
Czasami Limousin prosił mię abym odgrywał podrzędne role w dziwnych scenach jakie tworzyła jego bezprzytomność; gdyż opilstwo jego, zresztą zawsze spokojne, jużto wybuchało prawie komiczną dziwacznością, już nabierało charakter smutku, aż do łez posuniętego.. nigdy jednak nie budziła w nim ani goryczy ani nienawiści. Niekiedy znowu Limousin nagłos, i dorywkami, opowiadał cudowne widzenia które go zachwycały, albo téż rozmawiał pocichu z urojonemi istotami.
Najczęściéj wyobrażał sobie w swych złudzeniach że sam jeden tylko jest posiadaczem wszystkich parasoli we Francyi (gdyż przy zdrowych zmysłach zawsze marzył o posiadaniu jednego z owych olbrzymich niebieskich lub czerwonych parasoli, jakich zwykle używają mularze; ale aby urzeczywistnić to marzenie, musiałby był odmówić sobie na długo świątecznego wina, a na taką ofiarę zdobyć się nie mógł). Wyznać winienem, że w tych chwilach daleki od chciwego nagromadzenia sprzętów, pan mój owszem wspaniałomyślnie rozdawał je komu ich brakowało, wyłączając wszakże od téj szczodrości ludzi, którzy jeździli powozami; nieubłagany w tym względzie, wyszukiwał jak najenergiczniejszych wyrazów na pognębienie chciwości tych samolubów, którzy bezpotrzeby, opakowywali się parasolami tego biédnego świata. W tych samotnych komedyach, ja przedstawiałem tłumy którym pan mój rozdawał miliony parasoli, zastępując je swoim wiechowatym kijem.
Potém, gdy ambieya Limousina przybrała wznioślejszy popęd, sądził, że jest ubrany jak tambour-major, z pióropuszejmna głowie, laską w ręku, że jedzie na wozie ciągnionym przez sześć białych koni, okrytych szkarłatnemi czaprakami. (Co do liczby, koloru i ubioru tego zaprzęgu, był nieprzekonany). Zapewne, w oczach Limousina, suknia tambour-majora musiała być ideałem przepychu; siedząc na kulawym stołku, pan mój lewą pięść oparł na biodrze, a w prawem ręku trzymał łokieć i chwiejąc się posyłał z niego, w jedną i drugą stronę pełne życzliwości ukłony; a ja tymczasem zastępując męzką część tłumów, z całéj piersi wrzeszczeć musiałem:
— Niech żyje poczciwy Limousin!...
Wkrótce potem przedstawiałem znowu żeńską część motłochu, i piskliwym głosem wołałem:
— Niech żyje piękny Limousin!
To podwójnie pochlebne wynurzenie uczuć, pan mój przyjmował pełnym uprzejmości i zalotności uśmiechem.
O ile zapamiętać mogę pozbawione związku słowa Limousina, w ciągu tego rodzaju nieprzytomności, mniemał on, że go jednogłośnie uznano, najpiękniejszym i najzacniejszym ze wszystkich mularzy na całym świecie; jakoż zaraz wychodził na spotkanie swych obiorców i przyjęcie ich po bratersku i z przepychem, w świątyni Salomona. Potém następował cudowny opis tego miejsca, które mię podziwieniem przejmowało. W ówczas zawsze prawie, zgłodniały, bom nie śmiał tknąć nawet okruszyn uczty pana mojego, wzdychając słuchałem wyliczania potwórnéj uczty jaką Limousin wyprawiał swoim kielniowym braciom, a posługiwało mu dwunastu apostołów poprzebieranych za dzikich ludzi (zapewne z tém wyliczaniem łączyło się wspomnienie jakiego wiejskiego obrzędu. Uczta zdawała mi się bardzo smaczną ale monotonną; bo składały ją tylko kiełbaski i korniszony.
Po tak komicznych marzeniach następowały częstokroć pełne melancholii widzenia, które pana mojego aż do łez rozczulały.
Pamiętam iż raz zdawało mu się, że widzi i słyszy matkę wszystkich małych dziatek, podobnie mnie od samego prawie urodzenia na ciężką pracę skazanych, a które niedostatek, wyczerpanie i choroby, nieraz zbyt wczesną śmiercią przypłacają.
Ta matka z niecierpliwością, radością i niepokojem oczekiwała na powrót licznych swoich dzieci; z radością: bo spodziewała się że je wkrótce ujrzy; z niepokojem; bo się opóźniały.
Dla rozpędzenia swych trosków, poczciwa matka, jak najspieszniéj przygotowywała niezliczoną ilość łóżeczek, ale dzieci nie przybywały.
Wówczas matka chodziła to tu, to tam, słuchała, poglądała w dal...i nic nie dostrzegła... prócz zapadającej nocy.
A skoro nadeszła noc... biedna matka!! — mówił Limousin, który zdawał się dzielić jéj macierzyńskie troski, a opowiadał je łkającym głosem.
Nakoniec ta wspólna matka usłyszała w oddaleniu lekki i zgiełkliwy szmer, który się coraz bardziej przybliżał....
— Oto moje dzieci! wołała zalana łzami radości; a że ją mocno raził blask księżyca, ręką więc zakrywała oczy, z obawy aby nie oślepła, a szczęśliwa usiłowała wdali rozpoznać dziecięcy orszak...
Lecz rzecz szczególna! szmer coraz się wzmagał, coraz się przybliżał... a matka nic nie widziała...
„Wierzę bardzo że nic nie widzisz... biedna poczciwa matko, wzruszonym i opiłym głosem mawiał Limousin. Widzenie to opowiadał on przerywając sobie od czasu do czasu długiemi przestankami, — „wierzę bardzo, że nic nie widzisz, bo nie słyszysz tupania orszaku drobnych dziatek, ale lot tysiąca ptasząt; szmer ten odzywa się nad naszemi głowy... Patrz... patrz... oto są... księżyc zaszedł za chmury... oto twoje dziatki... patrz... jak wszystkie blade i skrzydlate... Oto są... te małe kochaneczki... jest ich sto, tysiąc, milion... Czy słyszysz ich jak świegocą dotykając cię swojemi skrzydełkami... jak mówią swoim słodziutkim głosikiem: „Bądź zdrowa matko... my już nie cierpiemy... my już jesteśmy oswobodzone... O!... patrz, poczciwa matko... jak się górę wznoszą... i jeszcze... i jeszcze... oto już są w obłokach... tak wysoko, wysoko, że się wydają jak malutkie białe punkciki w pośrodku gwiazd. No, dobra matko... odwagi... one już nie cierpią... Ah! tam do licha!!... ona nie odpowiada... matko... ona się chwieje... pada... umarła!... Na honor ona do prawdy umarła!... Patrz, cóż to za białe światło wzlatuje i unosi się tam w górę gdzie wzleciały te małe skrzydlate dziatki?... dobrze... otóż i księżyc kryje się za wielką czarną chmurę... I ja to samo uczynię... Dobra noc...“
I Limousin padał na siennik, wyczerpany, ogłuszony podwójném upojeniem, w którém wyobraźnia równy miała udział jak wino. Kolejno to rozweselony, to rozczulony, to przerażony temi opowiadaniami lub dziwacznemi monologami, prawie każdą niedzielę przepędzałem w gorączkowym wzruszeniu, a w nocy dziwaczne sny przedłużały dla mnie bezprzytomność mojego pana.
W poniedziałek rano, Limousin budził mię jak za zwyczaj; jego twarz, ruchy, głos wczoraj tyle ożywione, dziś wróciły znowu do dawnéj spokojności i oziębłości; po wczorajszym nadmiarze słów następowała milcząca flegma.
Pan mój wtedy ze zwykłym zapałem wracał do codziennego zatrudnienia, najpierwszy stając do roboty a ostatni od niéj odchodząc; ale przez cały tydzień zaledwo kilka razy do mnie przemówił.
Nim daléj postępję w opowiadaniu, winieném wspomnieć o osobie grającéj znakomitą rolę w moich wspomnieniach.
- ↑ Dodano przez Wikiźródła.